Mówi się, że w ciszy rosną kwiaty, a przyroda nabiera barw. W podobnych warunkach rozwija się też nowe życie. Cisza, np. w filharmonii, to również kwestia obycia i znajomości savoir-vivre’u. Są tacy, którzy mówią o ciszy głębi oceanu, w której ludzkie ucho nie jest w stanie wychwycić żadnego dźwięku. Ale ponad wszystko, cisza to przestrzeń, w której człowiek spotyka się ze sobą samym i Bogiem.
Nie jestem zakonnicą ani też mniszką. Moje życie to nie klauzula, bo nie taką drogę życiową wybrałam. Od ponad 15 lat żyję w małżeństwie z cudownym mężczyzną, mam troje wspaniałych dzieci, które każdego dnia udowadniają, że to, co niemożliwe, staje się możliwe. Pracuję z osobami niepełnosprawnymi słuchowo, zarówno z dziećmi, jak i dorosłymi. Na co dzień, oprócz pracy, którą uwielbiam, zajmuję się domem, gotuję obiady, robię pranie, prasuję, sprzątam, zajmuję się dziećmi. Przyznam, że zwyczajnie bywam zmęczona, a natłok wypowiadanych i zasłyszanych słów, zalew treści w Internecie, spraw do załatwienia, maili do przeczytania tylko napędza gonitwę myśli i nie ułatwia rozwiązywania codziennych problemów. Dlatego naturalne, że w końcu pojawiło się ogromne pragnienie ciszy i znalezienia miejsca, w którym będę mogła po prostu być sama ze sobą. Ku mojej radości, przyszedł ten moment i udało mi się zostawić wszelkie sprawy i zamilknąć, spotkać ze samą sobą.
Pewnego razu postanowiłam podzielić się moim pomysłem z kierownikiem duchowym, który zaproponował mi pobyt w klasztorze karmelitanek bosych w Nowych Osinach. Czułam, że jest to również szansa na głębszą bliskość z Bogiem. Czym prędzej, pełna zapału, zaczęłam organizować wyjazd. Ale najpierw musiałam poinformować o tym najbliższych, licząc na to, że przystaną na mój szalony pomysł i równie ochoczo mnie puszczą na wyjazd co mój spowiednik. Zaskoczenia nie było, bo przecież mój mąż jest z tych co raczej dmuchają w moje skrzydła, niż je podcinają, a dzieci? Dzieci, jak to dzieci, spoglądały lekko z „przymrużeniem oka”, widząc zapewne moje zakłopotanie i zagubienie, wywołane własnymi zamiarami. Przyjęłam to z pokorą. Ot, życie jest po to, by zaskakiwać siebie i innych.
Do drzwi klasztoru zapukałam dokładnie w Dzień Kobiet. Weszłam nieśmiało do budynku, a tuż za drzwiami moim oczom ukazała się krata. Trochę się zdziwiłam. Pomyślałam: „Boże, to już?”. Liczyłam na trochę „łagodniejsze” wejście. Tuż za kratą zobaczyłam obraz – a dokładniej – uderzające i pełne łagodności spojrzenie Matki Bożej Szkaplerznej. Nacisnęłam dzwonek i po chwili otworzyły się drzwi kraty, wejścia do tej części klasztoru, gdzie miałam spędzić kolejnych kilkanaście godzin. Korytarz prowadził do małego pomieszczenia, w którym czekała na mnie siostra – gołym okiem widać, że choć młoda, to życiowo spełniona kobieta! Jej uśmiechnięta twarz ukazała mi się w okienku z kolejną kratą. Przyznam, że chciałoby się na ten uśmiech patrzeć godzinami! Ku mojemu zaskoczeniu, rozmawiałyśmy ze sobą tak jakbyśmy znały się od zawsze! Dostałam klucze do pokoju, któremu patronuje św. Eliasz. Oprócz tego rozpiskę z godzinami, w których mogę korzystać z kaplicy, tak by nie zakłócać siostrom reguły dnia. Odbierając klucze uświadomiłam sobie, że postać Eliasza dość dobrze znam i naturalnie wszystkie rozsypane puzzle zaczęły się układać w całość. Przypomniałam sobie, czego doświadczał Eliasz. Dotarł na pustynię, bo uciekał przed ludźmi czyhającymi na jego życie. Doświadczony, odrzucony, był gotowy nawet na śmierć. Tymczasem Bóg posłał do niego anioła, dając mu wodę i chleb. Walczył o jego życie, dając mu wskazówki i przygotowując do dalszej drogi. W końcu Eliasz dotarł do góry Horeb, gdzie w grocie spędził noc. W osobie tego proroka znalazłam podobieństwa do siebie samej. Zostawiłam – choć z własnej woli – swoich bliskich, pracę i codzienność. Znalazłam się „za kratami”. Poza światem, który znam. Po prostu się wystraszyłam. Usiadłam na łóżku, przy pustym biurku, zamknęłam oczy i w przeszywającej ciszy, z głębokości wnętrza, prosto z serca obiecałam sobie: „Wytrwam tutaj tyle, ile dam radę, w końcu przyjechałam słuchać i usłyszeć Tego, który w ciszy mówi najgłośniej”. Poczułam się jak znana z przypowieści Samarytanka, która przyszła do studni, by zaczerpnąć wody, a dotarło do mnie, że przyjechałam tu na zaproszenie Króla, który chce poprawić Królewnie koronę, bo co nie co się zsunęła.
Na początku nie było łatwo. Wracało wszystko. Wydarzenia dnia, echa rozmów, trudnych sytuacji, mnóstwo emocji, myśli, wspomnień, pragnień. Pełna głowa! Ale im bardziej wchodziłam w ciszę, tym więcej doświadczałam pokoju. Bóg dał się poznać jak Eliaszowi – w lekkim powiewie, w ciszy. Usiadłam w kaplicy przed Najświętszym Sakramentem i powiedziałam: „Jestem i wierzę, że Ty tutaj jesteś. Posiedzę z Tobą”. Kaplica była prosta i skromna. Po jednej stronie, za kratami, modliły się siostry, a ja po drugiej stronie tej metalowej grodzi. A dokładnie na środku umieszczone było tabernakulum. Słysząc piękny głos śpiewających psalmy sióstr, pomyślałam: „I kto tu jest wolny?!”. Uświadomiłam sobie, że to my jesteśmy więźniami samych siebie – spętani układami i toksycznymi relacjami, strukturami, pieniędzmi, opiniami o nas samych i o innych ludziach. Nasze „bogactwo” jest niczym w porównaniu z „blaskiem” ubóstwa i prostoty sióstr. To poruszające, jak wiele można przekazać innym modlitwą i ciszą.
Cisza to bowiem naturalny, ale w dzisiejszych czasach, zupełnie utracony stan. Nieustannie bombardowani obrazami, dźwiękiem i rozmaitymi bodźcami wręcz nie umiemy trwać w ciszy. W starciu z nią pojawia się w nas lęk, dyskomfort, chęć ucieczki, bo nagle dowiadujemy się prawdy o sobie samych. Cisza zmusza do spojrzenia w głąb siebie, do zderzenia z własnymi myślami, uczuciami, do tego, co takie niewygodne. Co ciekawe, w ciszy nie ma pustki. Jest przestrzeń i dystans. Ktoś kiedyś porównał wchodzenie w ciszę do startu samolotu. Trzeba wzbić się, a potem przebić ponad pułap chmur. Po drodze są turbulencje, samolotem trzęsie, jest stres i dyskomfort. Ale wyżej jest już spokojniej, więcej widać, a lot przebiega komfortowo. Tak samo w ciszy. Gdy zgiełk życia milknie, łapiemy dystans do siebie i innych, a sprawy wydają się łatwiejsze do ogarnięcia.
Czas szybko płynął i powrót do domu zbliżał się wielkimi krokami. Wydawało się, jakby doba trwała moment. Życie sióstr, wbrew pozorom, jest bardzo intensywne. Choć w ciszy, mniszki obowiązuje reguła życia, która wyznacza czas na modlitwę, posiłek, pracę i rekreację. Bez tego trudno byłoby zachować równowagę potrzebną w życiu, także tym kontemplacyjnym. Siostry nie prowadzą żadnej działalności gospodarczej. Pracują na swoje utrzymanie, wykonując drobne prace plastyczne, szyjąc szaty liturgiczne, plotąc różańce i pisząc ikony.
I tak oto jeden wyjazd, pobyt za kratami klasztoru sprawił, że cisza stała się dla mnie ważna. To element stylu życia, w którym potrafię już doceniać to, co wewnątrz i nie boję się dystansować od tego, co na zewnątrz. Praktykuję ciszę na co dzień. Stała się moją rutyną. W ciągu dnia szukam takich momentów, w których mogę „załapać się” ciszy. Nie jest łatwo, często muszę o nią walczyć albo wręcz ją planować.
I tak, czasem jest to chwila w samochodzie w drodze do i z pracy. Czasem chwila w domu, gdy po powrocie, zamiast włączać radio czy przeglądać coś w smartfonie, siadam na kilka minut w fotelu, zamykam oczy i na chwilę się zatrzymuję. Ciszy szukam też w kontakcie z naturą. Częste wędrowanie po górach czy też zwykłe spacerowanie w pobliskim lesie czy parku też pomaga mi odnaleźć ciszę. Wreszcie ciszę coraz częściej udaje mi się odnaleźć w trakcie wykonywania zwykłych, codziennych czynności – przy zmywaniu naczyń czy przygotowywaniu obiadów. Od teraz cisza to dla mnie słuchanie tego, co się dzieje w moim wnętrzu – w sercu, umyśle i w sumieniu. Jest to dla mnie święty czas, w którym mogę zanurzyć się w siebie, w to, co jest dla mnie ważne. Cisza paradoksalnie pomaga mi też wyjść do Świata, bo wiem, skąd wyszłam, dokąd idę i do kogo należę. Co więcej, dzięki niej mam większą otwartość na ludzi. A przecież nie zawsze łatwo się ich słucha. Cisza pokazuje mi też moje urazy, lęki, smutki, zranienia, potrzeby i niezaspokojone pragnienia. To tylko potwierdza zasadę, że w ciszy nie tyle szukamy, ile dajemy się odnaleźć.
Cisza znajduje swoje miejsce również w małżeństwie. I wcale nie chodzi tu o tzw. „ciche dni”, czyli karanie milczeniem za słuszną czy niesłuszną krzywdę. Raczej mowa tu o ciszy, która buduje i daje przestrzeń Miłości. Milcząc, niejednokrotnie dajemy szansę na otwarcie się ludzi na siebie. Zaczynamy słuchać, a więc jesteśmy ciekawi, spragnieni obecności drugiego, chcemy go poznać i zrozumieć. W dialogu małżeńskim cisza i rozmowa to dwa filary. Ważne, by umieć dobrze słuchać, tak, by potem mieć poczucie wagi wypowiadanych słów. Cisza, która jest wynikiem bliskości, zrozumienia i oddania daje też poczucie jedności bez potrzeby wypowiadania tysiąca słów i deklaracji. Kocham Boga i kocham mojego Męża. I zarówno ta cisza w Kościele, przed tabernakulum, po wyjątkowej liturgii, jak i ta na spacerze u boku człowieka, którego poślubiłam na całe życie, jest czymś, co teraz nadaje smak życiu.
Justyna Witkowska