W pierwszą czy może w drugą (nie pamiętam dobrze) niedzielę Adwentu tegoż roku 1568, odbyła się pierwsza Msza w tym nędznym przedsionku, nie ozdobniejszym pewno od stajenki Betlejemskiej. W Poście następnego roku, w przejeździe do Toledo na fundację, wstąpiłam tam. Było to z rana. Zastałam O. Antoniego od Jezusa z tym samym zawsze, jaki go nigdy nie opuszcza, wyrazem wesela na twarzy, zamiatającego przed kościołem. “A to co, zawołałam, a gdzież. Ojcze, honor twój?” Na to on, uśmiechając się od wewnętrznego uszczęśliwienia, odpowiedział mi: “Przeklęty niech będzie ten czas, kiedy dbałem o honor”.
Wszedłszy do kościółka, zdumiałam się, widząc wszędzie oznaki gorącości ducha, jaką Pan był ten nowy dom napełnił: wszędy na ścianach same tylko krzyże albo trupie głowy. I nie ja jedna odniosłam to wrażenie; dwaj kupcy z Mediny, znajomi moi, którzy mi towarzyszyli w tej drodze, tak byli tym widokiem wzruszeni, że wciąż tylko rzewnymi łzami płakali.
Pamiętam zwłaszcza, i póki żyję pamiętać będę mały krzyż drewniany przy kropielnicy, z naklejonym na nim, malowanym na papierze wyobrażeniem Chrystusa Pana. Papierowy ten obrazek głębiej, sądzę, do pobożności pobudzał, niż gdyby był najmisterniej z kosztownego materiału urobiony. Chór, w lamusie urządzony, w połowie dość był wysoki, aby mogli w nim odmawiać godziny kanoniczne albo słuchać Mszy świętej; ale wejście tak było niskie, że aby dostać się do środka, mocno musieli się schylać. W dwóch rogach kościółka mieli dwie maleńkie samotnie, w których inaczej zmieścić się nie mogli, jeno leżący albo siedzący, a i tak jeszcze głową dotykali dachu. Dla ogrzania się napełniali je sianem (bo chłód tam był wielki). W każdej było okienko z widokiem na ołtarz, i kamień służący za wezgłowie, a nad nim krzyże i trupie głowy. Dowiedziałam się, że po Jutrzni nie wychodzili wcale na odpoczynek, ale pozostawali tam aż do Prymy, tak głęboko pogrążeni w modlitwie, że nieraz, wychodząc stamtąd na Prymę, mieli habity całkiem pokryte śniegiem, a nie czuli tego. Godziny kanoniczne odmawiali wspólnie z innym Ojcem karmelitą, z sukiennych, który był się do nich przyłączył, choć będąc mocno schorzały, habitu nie zmienił; czwarty był z nimi młody braciszek, jeszcze nie wyświęcony, który także był przy nich zamieszkał.
Chodzili po wioskach okolicznych, ogłaszając słowo Boże ludności miejscowej, zupełnie nieoświeconej. Był to jeden z powodów, dla których rada byłam założeniu domu naszego w tym miejscu. Widziałam bowiem, że nigdzie tam w całej okolicy nie było klasztoru ani nikogo, kto by ten ciemny lud mógł nauczać, i bardzo nad tym bolałam. Ojcowie nasi w tak krótkim czasie tak powszechne zjednali sobie poważanie i zaufanie ludu, że gdy się o tym dowiedziałam, niewypowiedzianą mię to napełniło pociechą. Chodzili, tak przepowiadając i nauczając, na odległość półtorej mili albo i dwu mil, po głębokich śniegach i lodowych wertepach i to zupełnie boso, bo później dopiero kazano im nosić sandały. Całe dnie tak spędzali na nauczaniu i słuchaniu spowiedzi i późnym dopiero wieczorem wracali do domu na posiłek, ale takim wśród tych prac opływali weselem wewnętrznym, że ani strudzenia, ani głodu nie czuli.
Na pożywieniu im nie zbywało, bo ze wsi okolicznych znoszono im więcej niż potrzebowali. Przyjeżdżali także do nich do spowiedzi niektórzy panowie z miejscowości sąsiednich; niebawem poczęli im ofiarowywać u siebie lepsze domy i pomieszczenia. Między nimi był jeden, don Luis, pan na Cinco Villas. Pan ten wybudował był kościół na umieszczenie w nim obrazu Matki Boskiej, w szczególny sposób zasługującego na to, aby mu była oddawana cześć publiczna. Ojciec jego posłał go z Flandrii matce jego czy babce, nie pamiętam, przez jakiegoś kupca, ale ten tak się do tego obrazu przywiązał, że przez wiele lat zatrzymał go u siebie i dopiero w godzinę śmierci dał znać tym, dla których dar ten drogi był przeznaczony, aby go do siebie zabrali. Jest to duży obraz, a tak piękny, że w życiu moim nie widziałam piękniejszego (wielu też innych to zdanie moje podziela). O. Antoni od Jezusa, gdy na zaproszenie tego pana przyjechał do niego i obraz ten ujrzał, tak się w nim rozmiłował, że od razu zgodził się na przeniesienie tam klasztoru. Miejsce to nazywa się Mancera. Jedną ono miało niedogodność, mianowicie, że nie było tam studni i zdawało się nawet, że niepodobna będzie dokopać się wody. Mimo to jednak, gdy obaj ojcowie na to przeniesienie się zgadzali, pan ten zbudował im niewielki klasztor, jak tego wymagała ich profesja, oraz kościół w potrzebne sprzęty zaopatrzył, a wszystko to uczynił dobrze.
Nie mogę tu pominąć milczeniem, w jaki sposób, zdaniem wszystkich cudowny, Pan raczył i wody im dostarczyć. Pewnego dnia, po wieczerzy, O. Antoni, który był Przeorem, przechadzając się z braćmi w dziedzińcu klasztornym i rozmawiając z nimi o tym dotkliwym braku wody, nagle się zatrzymał i laską, którą miał w ręku, zrobił na ziemi, zdaje mi się, znak krzyża świętego, choć tego dobrze nie pamiętam. W każdym razie jakiś znak zrobił laską w miejscu upatrzonym i rzekł: “Tu kopcie”. I oto ledwo nieco ziemię poruszyli, woda doskonała do picia w takiej obfitości wytrysła, że nawet gdy potrzeba czasem oczyścić ocembrowanie, trudno ją zatamować. Do wszelkiej przy budowie roboty murarskiej ta woda służyła, wszystkie potrzeby klasztoru nią się zaopatrują, a nigdy nie wysycha. Później bracia ogrodzili sobie miejsce na ogród i szukali w nim wody i dużo się napracowali, założyli nawet koło do ciągnięcia wody, ale z tym wszystkim, dotąd przynajmniej, ani kropli nie znaleźli.
Co do mnie, widząc tę chatkę, niedawno temu jeszcze niepodobną do zamieszkania, teraz tak pełną ducha Bożego, w każdym jej zakątku coraz nowe znajdowałam dla siebie zbudowanie. Słysząc zaś o sposobie życia i o umartwieniach ich, i nieustannej modlitwie, i o dobrym, jaki dawali z siebie przykładzie – gdy zwłaszcza jedni państwo, moi znajomi, mieszkający w sąsiedztwie, przyjechawszy do mnie, poczęli mówić mi o nich, słów nie znajdując na godne wychwalenie ich świętości i niezmiernego, jakie wśród tego ludu czynią dobra – z niewypowiedzianą radością wewnętrzną dzięki czyniłam Panu, iż z łaski Jego dano mi jest oglądać już pierwsze owoce rozpoczętej sprawy, wielki, jak godzi się mniemać, pożytek naszemu Zakonowi i wzrost chwały Bożej wróżące. Niech boska dobroć Jego raczy to sprawić, by rzeczy dalej tak szły, jak dotąd idą, w zupełności wówczas ziści się moja nadzieja.
Dwaj kupcy, którzy mi, jak mówiłam, towarzyszyli, mówili mi potem, że za żadną cenę nie oddaliby tej pociechy, jaką im przyniósł chwilowy ten pobyt w naszym klasztorku. O dziwna potęgo cnoty! Milszym niż wszystkie ich bogactwa wydał im się widok tego ubóstwa, i duszę ich uspokoił i pocieszył!
Gdy potem rozmawiałam z Ojcami o naszych interesach i sprawach zakonnych – taka będąc, jaka i jestem, słaba i niecnotliwa – poczęłam nalegać na nich, by zwolnili nieco srogości swoich pokut, bo w surowościach i umartwieniach, jak mi się zdawało, przebierali miarę. Po tylu gorących, jakie mię to kosztowało, pragnieniach i modlitwach, znalazłszy wreszcie z łaski Pana z kim sprawę rozpocząć, i takie widząc szczęśliwe jej początki, bałam się, by diabeł w samejże surowości nie znalazł sposobu zaszkodzenia nam i nie doprowadził ich do zamorzenia się przed czasem, nimby się spełniły nadzieje, jakie w nich pokładałam. Był to z mojej strony dowód niedoskonałości i małej wiary. Nie pamiętałam na to, że sprawa przez nas podjęta jest sprawą Bożą i że boska moc Jego potrafi ją zachować i wzrost jej zapewnić. Oni jednak, pełni tych cnót, na których mnie zbywało, mało zwracali uwagi na przedstawienia i prośby moje i w niczym nie zmienili świątobliwego trybu swego życia. Tak rozstałam się z nimi z sercem pełnym najsłodszej pociechy, chociaż nie umiałam tyle chwalić Boga i dziękować Mu, ile należało za takie wielkie Jego miłosierdzie.
Oby mię w boskiej łaskawości swojej raczył uczynić godną wywdzięczenia Mu się w czymkolwiek za nieogarnione mnóstwo Jego dobrodziejstw. Szczęśliwe powstanie tego klasztoru Ojców było, rozumiałam to dobrze, łaską bez porównania większą, niż wszystkie fundacje domów żeńskich, których mi Pan dał dokonać.
Księga fundacji 14
Fot. TVE