Ile to razy słyszałem: „Mam siebie dosyć” lub: albo: „Nie znoszę swojego charakteru!”, czy w końcu: „Z chęcią wyciąłbym ten epizod z mojego życia…”. A jednak to, co stanowi naszą historię, osobowość i doświadczenie – wcale nie musi być ograniczeniem. Wręcz przeciwnie, może stać się źródłem wielkich możliwości!
Przekonała się o tym pewna młoda francuska karmelitanka, św. Elżbieta od Trójcy Świętej. Całe jej życie pokazuje, że wszystko, kim jesteśmy – jest Bożym „kapitałem” w naszych dłoniach.
Poszukiwanie Boga w gwarze i w ciszy
Elżbieta urodziła się 1880 roku w koszarach wojskowych Campe d’Avore, gdzie stacjonował w funkcji kapitana jej ojciec. Oboje rodzice byli religijni, ale zewnętrznie nie wyróżniali się w praktykach pobożnościowych. Pomimo szybkiej utraty ojca i dziadka – ból po śmierci najbliższych nie wpłynął negatywnie na dalszy rozwój Elżbiety. Nadal była postrzegana przez otoczenie jako radosna, towarzyska, spontaniczna i wrażliwa na piękno natury.
W wieku siedmiu lat przeżyła pierwszą w życiu spowiedź, którą była zarazem jej nawróceniem i świadomą próbą pracy nad własnym charakterem. Na efekty nie trzeba było czekać zbyt długo, gdyż czteroletni czas przygotowań do pierwszej Komunii nie tylko pozwolił jej lepiej poznać Boga, ale też znacząco uporządkował wnętrze młodej Elżbiety. Równie szybko, bo mając zaledwie siedemnaście lat, Święta odkryła swoje powołanie do klasztoru. Zostało ono jednak nie tylko zanegowane, ale i na różne sposoby „eliminowane” przez matkę. Potrzeba było kolejnych czterech lat cierpliwego oczekiwania, by w roku 1901 przekroczyć progi Karmelu i rozpocząć życie w klauzurze.
Wraz z otrzymaniem habitu zakonnego, radosne początki życia w klasztorze szybko zostały okryte ciemnościami nocy wiary, jakie niespodziewanie dotknęły Elżbiety. Wychowana w szkole św. Jana od Krzyża ówczesna przełożona tłumaczy, że chodziło o „cienie głębokiej nocy, niepokoje, męki ducha, dziwne zjawy w wyobraźni… stany poniżające i przeciwne temu, co do tej pory przeżywała, także w życiu modlitwy. Matka Germana kończy swoje wspomnienia wnioskiem: „Po tej próbie wydała mi się naprawdę pokorna. Doświadczyła ludzkiej bezsilności w realizowaniu tego, czego Bóg oczekuje od duszy. Już ją nie dziwiły, jak na początku nowicjatu, niektóre trudności, których doświadczały współsiostry, a które według niej można było pokonać jednym machnięciem skrzydeł. Nic już jej nie dziwiło; stawała się coraz mniejszą we własnych oczach”.
„Mój straszny temperament”
Elżbieta była człowiekiem pragnącym żyć pełnią życia. Otwarta na piękno stworzenia, bogactwo drugiego człowieka, a przede wszystkim chłonna Boga – odzwierciedlała w świecie skończonym nieskończoność swego Stwórcy. Była osobą o wielkich pragnieniach, maksymalistką, która nie zniechęca się porażkami, ale z determinacją dąży do celu, w końcu chrześcijaninem codziennej wiary, która rodzi cuda.
Jak zauważają jej biografowie – powołanie, do jakiego została wezwana (zamieszkanie Trójcy w człowieku), wymagało szczególnych predyspozycji: mocnego charakteru, szczególnej pasji życiowej, zdolności do radykalności na każdym miejscu oraz odwagi w momentach ciemności wiary.
Warto jednak wiedzieć, że ta wyjątkowa karmelitanka nie przyszła na świat jako niewinny aniołek obdarzony niezwykłymi cechami, ale raczej jako wybuchowa mieszanka przeciwieństw. Zeszła na ziemię w ruchliwym i drażliwym ciele. Dusza artysty – radosna, energiczna, czuła, przyjacielska, ofiarna, głęboka wiarą – została „włożona” w usposobienie impulsywnego choleryka. Istotne jest to, że to właśnie ten trudny charakter Świętej odegrał znaczącą rolę w jej życiu.
Porywcza, kipiąca życiem Elżbieta od dzieciństwa nie tolerowała żadnego sprzeciwu. Aby osiągnąć swój cel – była w stanie zaangażować wszystkie siły. Raz była człowiekiem z żelaza, w niczym nikomu nie ustępując, innym razem osobą czułą i wrażliwą. Wielokrotnie, jako odruch obronny wrażliwego wnętrza – miewała prawdziwe napady złości i głębokiego wzburzenia. Wystarczy prześledzić świadectwa złożone w procesie przygotowującym jej beatyfikację… „Natura gwałtowna i impulsywna, jeszcze nie zaczęłam mówić, a już ośmiela się narzucić mi swoją wolę” – mówiła o niej matka. „Pełna życia, straszna, nawet porywcza” – wspominała ją młodsza siostra, osoba o łagodnym charakterze, dodając znacząco, że Elżbieta była „très diable”. „Żywiołowa, gwałtowna, wybuchowa” – napisał zaprzyjaźniony z rodziną ksiądz. „Przy jej usposobieniu zostanie diabłem albo aniołem” – zawyrokował kapłan, który przygotowywał ją do Pierwszej Komunii. „Żelazna wola, która musi za wszelką cenę osiągnąć to, czego chce” – zauważyła jej guwernantka. A spowiednik dodał, że w jej żyłach płynęła gorąca krew jej przodków-żołnierzy. Natomiast przeorysza niechętnie przyznała we „Wspomnieniach”, że „Jej wczesne dzieciństwo nie wróżyło dobrze na przyszłość” i opisała ją wymownie jako „dziewczynkę gotową spełniać swoją wolę i nic poza nią”. Sama Elżbieta mówiła krótko: „mój straszny charakter”.
Skarb ukryty w „kuli u nogi”
Szybko, bo już w wieku siedmiu lat, Elżbieta odkryła wady swojego charakteru i podjęła postanowienie uporządkowania własnego postępowania. Trudny temperament impulsywnego choleryka stał się dla niej motywacją do pracy nad sobą, a nawet kapitałem możliwości. Pozostając niezmienną na zewnątrz, chętną do zabaw, spotkań i towarzystwa, toczyła wielki bój w swoim wnętrzu. Podobnie jej postępowanie w klasztorze – przy tak skrajnie przeciwnych cechach charakteru – odznaczało się niezwykłą równowagą ducha, spokojem i prostotą. Nawet ciężka choroba, która nasiliła się w 1905 r., nie była w stanie zakłócić tej wewnętrznej ciszy. Święta od zamieszkania Trójcy – bo tak jest nazywana we Francji – zmarła w 1906 r. wyniszczona do granic możliwości bolesną, jedenastomiesięczną chorobą Addisona. Miała zaledwie 26 lat, a stała się świadkiem i przykładem, że trudny charakter nie musi być przeszkodą w zjednoczeniu z Bogiem.
Jak widać coś, co po ludzku określamy jako niewygodne i uciążliwe – w oczach Boga wygląda zupełnie inaczej. Nasz Stwórca na pewno się nie myli, rozdając takie a nie inne cechy charakteru, czy wymagające heroicznej pracy temperamenty. Historia udowadnia jasno, że to właśnie „gwałtownicy” – Boży szaleńcy wprowadzają najwięcej świeżości w życie Kościoła. Powinno to każdemu, a szczególnie tym z „charakterkiem” dodawać skrzydeł i zachęcać z jednej strony do wdzięczności za to, co otrzymał, a z drugiej – do wytrwałej pracy związanej w właściwym wykorzystaniem Bożego „kapitału”.
Autorski projekt Pana Boga
Dwudziestoletnie bycie zakonnikiem, posługa kierownika duchowego i duszpasterza młodzieży oraz dziesięcioletnia praca artystyczna – są dla mnie podobnym potwierdzeniem, że przy solidnym zaangażowaniu i otwartości na Boże działanie codzienność wyszlifuje z nas cenny diament. Oczywiście nie będzie łatwo, ale trzeba pamiętać, że wkładany wysiłek jest proporcjonalny do zdobywanego celu. A ten jest wielki! W momentach wkradającego się zniechęcenia i postawy: „nie warto” – polecam słowa św. Teresy od Jezusa z dzieła Droga doskonałości: „wszystko na tym polega, by przystąpili do rzeczy z niezachwianym postanowieniem, iż nie spoczną, póki nie staną u celu. Niech przyjdzie co chce, niech boli jak chce, niech szemrze kto chce, niech własna nieudolność stęka i mówi: nie dojdziesz, umrzesz w drodze, nie wytrzymasz tego wszystkiego, niech i cały świat się zwali z groźbami”.
Wiedząc o tym niezwykłym Bożym planie dotyczącym charakterów, trzeba nam również popatrzeć inaczej na bliźnich wokół nas. Trudna osobowość wcale nie wróży przegranej przyszłości. Podobnie lepiej też nie oceniać kogoś po przypadkowym, nie zawsze mieszczącym się w naszych schematach, postępowaniu. Skąd mi wiadomo, czy ten człowiek nie wkłada heroicznego trudu w ogarnięcie swojej osobowości? Być może jestem tylko świadkiem jego kolejnej porażki. Moja krytyka i odwrócenie się plecami do niego na pewno mu nie pomogą, ale wyrozumiałość i dobre słowo – zachęcą do dalszej pracy.
Warto zatem pamiętać, że takie a nie inne cechy charakteru w żaden sposób nie mogą być traktowane jako ciążąca i wleczone przez życie kula u nogi. Tym sposobem, na koniec słowo nadziei dla wszystkich choleryków: pamiętajcie, że jesteście autorskim projektem Pana Boga, a wasza dobrze przeżyta impulsywność – może stać się błogosławieństwem. Powodzenia!
o. Mariusz Wójtowicz OCD