Kwestia wiary w Boga, stosunku do religii w przypadku wybitnych postaci to temat interesujący dla wielu wierzących. Nie inaczej jest w przypadku Juliusza Słowackiego – w literaturze można spotkać o nim różne opinie, oparte na wypowiedziach poety zawartych w jego listach oraz utworach. Z upływem czasu, przy wątłej i niejednoznacznej dokumentacji tworzy się raczej legenda, która, jak to zazwyczaj bywa, rozwija się jednocześnie w dwu kierunkach: legendy złotej i czarnej. Czy można w takiej sytuacji pokusić się o jakieś obiektywne twierdzenia, oddające sprawiedliwie i zgodnie z prawdą faktyczny stosunek Słowackiego do wiary? Pomiędzy sformułowaniami o utracie wiary dziecinnej (przez Kordiana) a sugestią, że poeta odszedł w aurze świętości (Pigoń) leży całe życie z własną dynamiką – także w odniesieniu do przeżywania wiary, religijności.
Romantyzm był tą epoką, w której po okresie Oświecenia nastąpił powrót do wartości opartych na czuciu i wierze, kwestionujących „szkiełko i oko”. Ale program szkolny Komisji Edukacji Narodowej, atmosfera salonów intelektualnych, nawet moda sprzyjały temu, aby wykazywać pewną rezerwę w stosunku do religii, szczególnie w jej formalnym, organizacyjnym wymiarze – Kościoła, jego przedstawicieli – nawet papieża. Ten ostatni zresztą walnie się do tego przyczynił, kiedy to na prośbę rosyjskiego (prawosławnego!) ambasadora wystosował encyklikę Cum primum o posłuszeństwie władzy cywilnej potępiające powstanie listopadowe jako bunt podjęty przeciwko legalnej władzy cara, co dla pozbawionego państwowości narodu było ciosem niespodziewanym i bulwersującym. Niechęć w stosunku do oficjalnego Kościoła miała mocne podstawy; jeszcze w latach czterdziestych poeta pisze do matki niemal z oburzeniem, kiedy ta w swojej naiwności listy syna pisane w poetyce przemiany duchowej odebrała z lękiem jako jego chęć zostania księdzem. Mimo oświeceniowo-wolteriańskiego prysznica wieku osiemnastego, mimo antychrześcijańskiego zwrotu rewolucji francuskiej w świecie romantyków religia odgrywała znacznie większą rolę niż współcześnie, była obecna w życiu publicznym i prywatnym, w kulturze i w języku. Wartości chrześcijańskie miały wymiar publiczny. Postawy antyreligijne czy antychrześcijańskie należały do rzadkości, wśród niemieckich romantyków panowała wręcz moda konwertowania na katolicyzm.
Niezależnie od faktów biograficznych i intencji Juliusza Słowackiego, postrzeganie jego twórczości, a także religijności zostało niejako zaprogramowane w lekceważącym aforyzmie Mickiewicza oceniającym jego paryski debiut. Wieścił on mianowicie, że te dwa paryskie tomiki Słowackiego wydane w 1832 r. jest to piękna poezja, w której Boga nie ma. Ta krótka recenzja zaważyła na emigracyjnej recepcji Słowackiego; zaś jej religijna retoryka kryła dodatkowe żądło. Określenie rzekomej bezideowości poddawało jednocześnie w wątpliwość wiarę Słowackiego w Boga. Ten, którego słowami więźniowie w Dziadach śpiewali „Z Bogiem, a choćby mimo Boga” sugerował bezbożność swojego rywala. A był to cios mocny i bardzo wówczas znaczący! Zarysowany został fałszywy podział emigracji na tę religijną, wyznającą wartości chrześcijańskie i stojącego obok, nierespektującego ich Słowackiego. Wydając kolejny tom Poezji Słowacki odniósł się do tej recenzji słowami: „Szanuję szkołę religijną, ową wieczerzę Pańską polskich poetów, do której zasiedli w Paryżu – sądzę bowiem, że wypływa z przekonania, że nie jest sztucznie natchniętą słowami Fryderyka Schlegla, który w katolickiej religii źródło jedyne poezji upatruje. Oddaliłem się wszelako od idących tą drogą poetów; nie wierzę bowiem, aby szkoła De-la-Menistów i natchnięta przez nią poezja była obrazem wieku”.
Kiedy w latach czterdziestych pod wpływem Towiańskiego Słowacki w sposób radykalny zmienił styl życia i pisania, kiedy duchowość zaczęła odgrywać centralną rolę w jego myśleniu o świecie i miejscu człowieka, pojawiło się zarazem drugie źródło wątpliwości w kwestii wiary poety. Tym razem chodziło o nieprawomyślność towiańczyków, chociaż byli oni katolikami i to gorliwie praktykującymi. Zygmunt Szczęsny Feliński (obecnie święty), który w Paryżu zetknął się z tym środowiskiem i poznał je, naciskany po latach, już jako biskup nie chciał powiedzieć nic innego, jak to, czego był świadkiem – według niego towiańczycy byli to ludzie, którzy usilnie starali się żyć prawdami ewangelicznymi na co dzień. Nie analizował (a pewnie i nie znał) podstaw ideowych towiańszczyzny ani skandali obyczajowych, które zaczęły drążyć sektę. Jako dwudziestopięcioletni chłopak poznał Słowackiego i stał się jego bliskim przyjacielem, a nawet wyznawcą. Oskarżenia o odstępstwa dogmatyczne poety, jak przejęta i obecna w pismach Słowackiego reinkarnacja też nie znalazły potwierdzenia w świadectwach Felińskiego: według niego przede wszystkim Słowacki nie znał na tyle dogmatu, żeby móc od niego odstępować. A podstawowa prawda – jak wiara w Boga w Trójcy jedynego – stanowi niemal jego obsesję – wyraziła się ona w pierwszym w serii kilkudziesięciu epigramatów, które powstały na kilka miesięcy przed śmiercią poety.
„Boga w Trójcy pojmuję – w moich piersiach gości, Mnie stworzył – ilem święty, kształty Jemu tworzę… Ale nikt dotąd Boga nie pojął w jedności, A choć kto wmawia, że wierzy, nie może”.
W papierach po Słowackim ponadto zostały zapisane dwa wyznania wiary – wierszowane i prozatorskie. Oba zostały napisane w języku filozofii genezyjskiej, ale w żadnym z nich nie można znaleźć jakiegokolwiek odstępstwa od prawd wiary.
Trudno jest obronić tezę o niedowiarstwie czy też nieprawomyślności poety. Przeczą temu pewne twarde, niezaprzeczalne fakty: noc spędzona przy grobie Jezusa w Jerozolimie, spowiedź życia w Libanie (inna rzecz, że była potrzebna…), spowiedź przedśmiertna, no i niezwykłe świadectwo Felińskiego. Ale wobec tych wszystkich rozważań o dogmatach i poetyckich sofizmatach filozoficznych mnie osobiście najbardziej przekonuje i porusza świadectwo jednego z młodych akolitów poety, Aleksandra Niewiarowskiego. Niech będzie zamknięciem tych krótkich refleksji o stosunku Słowackiego do wiary i Kościoła.
Aleksander Niewiarowski wraz z grupą Polaków spacerując z poetą 9 lipca 1848 r. po tarasach Bruhlowskich w Dreźnie, który był przystankiem poety w drodze powrotnej do Paryża, spytał go, czy jest zadowolony z wycieczki w poznańskie.
A oto, co mu odpowiedział Słowacki: „A! i bardzo! – zawołał. – Nie tyle jednak ucieszyłem się widokiem cząstki tej ziemi naszej, bo tę ziemię całą noszę zawsze i wszędzie w sercu moim i w pieśni. Ale – dodał, ożywiając się i skrząc wzrokiem ognistym – uniosłem stamtąd skarb, który mi będzie pociechą do końca tej krótkiej już wędrówki mojej w tym złamanym ciele… Byłem w kościółku wiejskim rano. Chciałem tam pomodlić się przed takim prostym, ubogim ołtarzem… Wtem… zgromadzony lud począł śpiewać i… usłyszałem jak chórem niesfornym, ale głosem wprost z duszy płynącym zaśpiewali razem starcy, mężczyźni, niewiasty i dzieci: Zorzo poranna! Gwiazdo zaranna! Najświętsza Panna Maryja! O! Tego chóru, tej prostej, gorącej modlitwy… tej pieśni nad wszystkie pieśni nasze… nie zapomnę już nigdy! Orzeźwiła mnie ona; przypomniała mi tyle! Umrę szczęśliwy, słysząc te nutę przy sobie”.
Marek Troszyński
fot. Polona.pl/domena publiczna