„Jest we mnie taka ciemność, jakby wszystko umarło. Trwa to, odkąd tylko rozpoczęłam to »dzieło«” – pisała Matka Teresa z Kalkuty. „Jednak – zdaniem o. Wilfrida Stinissena – ona właściwie przy tym nigdy nie zwątpiła. Wiara bowiem spowita ciemnościami nie jest tym samym, co wątpienie. Uczucie niewiary u Matki Teresy niosła niezachwiana i niezłomna wiara”.
W niedawno opublikowanej książce (Mother Teresa, Come By My Light: The private writings of the Saint of Calcutta, ed. Brian Kolodiejchuk M.C., Doubleday, New York, London 2007) prezentującej osobiste pisma Matki Teresy z Kalkuty (1910–1997) – przede wszystkim jej listy do spowiedników i przewodników duchowych – spotykamy ją w jej nocy ciemnej. Nocy tak ciemnej i tak długotrwałej, że przerasta to wszystko, co dotychczas w tej materii mogliśmy znaleźć w biografiach świętych. Doprawdy można ją nazwać „Teresą od nocy ciemnej”.
Jak to możliwe? Dnia 10 września 1946 roku – miała wówczas 36 lat – w trakcie podróży pociągiem otrzymuje wyraźne wezwanie do opuszczenia zgromadzenia zakonnego, do którego należy, i wyjścia na ulice, by służyć najbiedniejszym z biednych. Powołanie jest jasne, nie ma w nim cienia wątpliwości. Wie, że to wola Boża i że będzie to Jego dzieło. Przez dziesięć miesięcy słyszy Jezusa, który z nią rozmawia i inspiruje do działania: „Chodź, bądź moim światłem” (w ciemnych zakątkach Kalkuty). Teresa nie zwleka. Pisze do arcybiskupa Périera SJ i prosi o pozwolenie na dzieło. Arcybiskup nie jest z początku, tak jak ona, przekonany o tym, że owo natchnienie pochodzi od Boga. Teresa musi czekać, jednak obstaje przy swoim i wciąż powtarza w swoich wielu listach: Let me go.
Gdy arcybiskup po rocznym namyśle wydaje pozwolenie i zapewnia, że wierzy już w jej nowe powołanie, ustaje jej wewnętrzny kontakt z Jezusem. Przestaje słyszeć Jego głos. Pozostawia ją w zupełnych ciemnościach, które poza kilkudniowym wytchnieniem w roku 1958, będą trwały aż do jej śmierci.
Przejmująca jest lektura listu, w którym arcybiskupowi albo swemu spowiednikowi opisuje swój stan wewnętrzny.
Jest we mnie taka ciemność, jakby wszystko umarło. Tak jest z mniejszym i większym natężeniem od czasu, jak rozpoczęłam to »dzieło«.
Czuje się odłączona od Boga, niekochana, a nawet niechciana, tak – odrzucona przez Niego.
Prawdziwie poruszające są listy do ojca Picachy SJ (późniejszego arcybiskupa i kardynała), w których, częściowo w formie modlitwy, wyczerpująco relacjonuje swój wewnętrzny stan:
Panie, mój Boże, kim jestem, byś miał mnie opuścić? Dzieckiem Twej miłości, a teraz jestem jak to najbardziej znienawidzone, które odrzuciłeś jako niechciane, jako niekochane. Wołam, lgnę do Ciebie, ale nikt nie odpowiada. Ciemności są tak ciemne, a ja jestem sama… Gdzie jest moja wiara? Nawet głęboko we mnie nie ma nic poza pustką i mrokiem… Nie mam wiary. Nie śmiem nawet sformułować słów i myśli, jakie kłębią się we mnie i sprawiają, że cierpię nieopisaną mękę. Ileż pytań bez odpowiedzi noszę w sobie. Boję się je odsłonić, aby nie zbluźnić. Jeśli Bóg istnieje – wybacz… Gdy usiłuję wznieść moje myśli do Nieba, to jest tam taka pustka, że myśli te wracają do mnie niczym zaostrzone noże i ranią moją duszę… Zanim rozpoczęłam „dzieło”, byłam w głębokim zjednoczeniu, miłości, w wierze, ufności, w modlitwie, zawierzeniu. Czy popełniłam błąd, zawierzając wołaniu Świętego Serca?
Jednak dodaje:
W samo »dzieło« nie wątpię, jestem przeświadczona, że ono jest Jego, a nie moje.
Dwa lata później, w 1961 roku, spotyka ojca Neunera SJ, który pomaga jej zrozumieć sens nocy ciemnej. Uczestniczy mianowicie w cierpieniu Jezusa i w ten sposób współpracuje z Nim w ratowaniu świata.
Po raz pierwszy od jedenastu lat – pisze do ojca Neunera – jestem w stanie pokochać ciemności. Dziś naprawdę czuję głęboką radość z tego, że Jezus już nie może powtórzyć swej walki, ale pragnie przecierpieć ją we mnie.
Równocześnie uświadamia sobie, że te ciemności umożliwiają jej radykalną identyfikację z tymi, którym chce służyć: we własnym ciele i w swojej duszy doświadcza poczucia absolutnego opuszczenia, które dotyka najbiedniejszych z biednych.
Ta świadomość oznacza zwrot w jej życiu. Noc nie staje się przez to mniej ciemna, lecz wie, że nie wynika ona z jej grzechu czy niedoskonałości, ale że jednoczy ją z Jezusem w Getsemani i na krzyżu oraz z tymi wszystkimi, których okryła ciemność.
Jeżeli moje ciemności znaczą światło dla jakiejś innej duszy, to jestem w pełni szczęśliwa.
Gdy Jan od Krzyża mówi o nocy ciemnej, to myśli o oczyszczeniu duszy w ramach zjednoczenia z Bogiem. Dawny człowiek nie umiera bezboleśnie i bez lęku przed śmiercią. Jednak kiedy już raz umarł, to kończy się noc i dusza zaczyna żyć w świetle zmartwychwstałego Pana. Jednak nie zawsze tak się dzieje. Jezus mieszkający w Matce Teresie nie był zmartwychwstały, ale był cierpiącym Panem, Tym, który z krzyża wołał: „Pragnę”.
Dominikanin ojciec GarrigouLagrange (1877–1964) w 1938 roku napisał interesujący artykuł, w którym wyjaśniał, że oprócz nocy oczyszczającej, która poprzedza ostateczne zjednoczenie z Bogiem, może istnieć jeszcze inna noc, która następuje już po zjednoczeniu, a którą cierpi się ze względu na innych. Wskazuje tutaj na św. Pawła od Krzyża (1694–1775), założyciela pasjonistów, który po tym, jak wszedł na same szczyty mistyki, przez czterdzieści lat przeżywał ciemną noc, zjednoczony z ukrzyżowanym Panem, cierpiącym za zbawienie świata. Wiemy też, że próba wiary Małej Teresy z Lisieux, którą przechodziła pod koniec życia, była taką zbawczą nocą. Ona sama była tego świadoma. Pisała:
jestem gotowa pożywać chleb grzeszników tak długo, jak Ty, Panie, zechcesz, i nie odejdę od tego stołu zaprawionego goryczą, z którego spożywają biedni grzesznicy, nim nadejdzie dzień wyznaczony przez Ciebie.
Ciemna noc Matki Teresy nie trwała półtora roku ani czterdzieści lat, ale pięćdziesiąt. Ona również miała mglistą świadomość swego zjednoczenia z Jezusem. Pisze do ojca Neunera:
„Nie jestem sama. Mam Jego ciemności, mam Jego ból… Wiem, że mam Jezusa, w tym nieprzerwanym zjednoczeniu, ponieważ duch mój jest skierowany na Niego i w Nim jedynie się znajduje, w mojej woli”.
Tak, w jej woli, jej uczucia mówią bowiem coś wprost przeciwnego. One mówią jej, że jest „bez Boga”. U Matki Teresy najwyraźniej widać, że są w człowieku różne warstwy, z których nie wszystkie muszą współbrzmieć ze sobą. Świętość to coś zupełnie innego niż doskonała harmonia. Miłość wobec Boga polega na „woli” skierowanej na Niego. Jeżeli nie idą za tym uczucia, to odpowiedzialność przejmuje sama tylko wola (To jest to, o czym Mała Teresa pisała (niebo było dla niej zakryte, absolutny mur, własną krwią zapisała Credo i nosiła przy sobie), że „wierzę, bo chcę wierzyć” – komentarz tłum. JI.). Miłości wówczas brakuje „doświadczenia rzeczywistości”, które zwykle dają jej uczucia, ale w zamian zyskuje ona szansę, by stać się bezinteresowna. Po lekturze listów Matki Teresy można zrozumieć, że była jeszcze większą świętą, niż nam się zdawało.
W jej zapiskach kierowanych do spowiedników nie ma śladu ekstaz. Jednak cała jej osoba była „ekstatyczna”: całkowicie opuściła siebie i żyła tylko dla innych.
Jeżeli Bóg chce, żebym zrezygnowała z radości bogactwa życia duchowego, całe moje serce i duszę moją oddaję, aby pomagać moim siostrom, by z niego korzystały. Codziennie widzę, jak wzrastają w świętości, widzę, jak wzrastają w miłości do Boga, i ten widok mnie uszczęśliwia. Dla siebie mam tylko radość nieposiadania niczego, nawet rzeczywistości Bożej obecności. Żadnej modlitwy, żadnej miłości, żadnej wiary, nic; tylko nieustanna bolesna tęsknota za Bogiem.
Nie było w niej żadnego „uczucia” wiary, ale jej bolesna tęsknota była niewątpliwym dowodem niezłomnej wiary. Wszystko w niej oscylowało wokół Boga. Gdy miała trzydzieści dwa lata, złożyła prawie niedorzeczny ślub, że odtąd nigdy Bogu niczego nie odmówi. Najmniejsze wzbranianie się będzie uznane za grzech śmiertelny. Sama rozpoznała, że nigdy tego ślubu nie złamała.
Jeżeli kiedykolwiek zostanę świętą – pisała w 1962 roku do ojca Neunera – to z pewnością będę świętą od »ciemności« [darkness]. Wciąż będę nieobecna w niebie, by zapalać światło w tych, którzy żyją w ciemnościach na ziemi.
Kiedy mówi o „ciemnościach na ziemi”, ma na myśli przede wszystkim tych najbiedniejszych z biednych, których poczucia bycia opuszczonymi, niechcianymi i wyrzuconymi poza nawias sama miała łaskę zakosztować. Później, gdy zaczęła zakładać klasztory w bogatych, zsekularyzowanych krajach, zrozumiała, że istnieją jeszcze ciemniejsze ciemności od tych, z jakimi spotkała się w slumsach Kalkuty: ciemności w społeczności, która zyskała poznanie Boga, ale która zaczyna Go opuszczać.
Można by raczej mówić o wspólnotowej nocy ciemnej, która nas dotyka. Bóg przestał być oczywistą rzeczywistością, która rozwiązuje wszelkie problemy i odpowiada na wszystkie pytania. Być chrześcijaninem nie jest już czymś normalnym, społeczeństwo coraz mniej się opiera na chrześcijańskich zasadach. Wielu doświadcza swego istnienia jak ciemnej nocy. Możemy mówić o swoistej uniwersalizacji nocy, zakładając, że określenie „noc ciemna” będziemy rozumieli nieco szerzej. Powołaniem Matki Teresy była nie tylko praca dla najbiedniejszych z biednych, do których dziś przynależy faktycznie wielu „bogatych”, ale również udział w ich ciemnościach. Ponieważ Bóg był dla niej wszystkim, żyła w potwornych ciemnościach, kiedy czuła, jakby On ją opuścił. Doświadczyła, czym jest „uczucie” bycia bez Boga. Jak to dobrze, że jest taka współczesna nam święta, do której możemy się zwrócić, kiedy wszystko wydaje się ciemne, puste i bez sensu.
Z drugiej strony z trudnością przyznałaby rację tym, którzy twierdzą, że wątpienie jest zdrowym i normalnym zachowaniem również w wypadku osób wierzących. Ktoś, kto nigdy nie miał wątpliwości, zyskuje etykietkę naiwniaka, głupca, pozbawionego krytycyzmu. Wątpienie uznawane jest nie tylko za konieczną drogę do dojrzałej, odpowiedzialnej wiary, ale wielu nawet uważa, że pewności nigdy mieć nie można oraz że wiara zawsze miesza się z wątpliwościami.
Matce Teresie nie spodobałoby się, gdyby wskazywać na nią i twierdzić, że i ona wątpiła. Tak naprawdę ona nie miała wątpliwości. Wiara okryta mrokiem to nie to samo, co wątpliwości. Jej „uczucie” niewiary niosła niezachwiana i niezłomna wiara.
Matka Teresa nie uczy nas wątpić. Uczy nas, że wiara może być trudną walką o tę wiarę i że w niej nie chodzi o to, by utkwić w tym, co się czuje. Uczy nas, że pomimo „uczucia” wątpienia można zachować niezłomną wiarę. Uczy, że wiara rzeczywiście oznacza zawsze także „powierzenie się”, powiedzenie „tak” nie tylko istnieniu Boga, ale Bogu, Jego istocie, którą jest miłość. Jeżeli doszliśmy do takiej wiary, ona staje się nieustannym zadaniem, jest „talentem”, za który trzeba wziąć odpowiedzialność i nad nim pracować. Wątpić w tym wypadku znaczyłoby zdradzić miłość. Nie wyklucza to, że mogą przyjść chwile albo taki czas, kiedy będziemy doświadczali, choć w miniaturze, tego, czego Matka Teresa doznała w pełnym wymiarze. Chodzi o to, by wówczas postąpić jak ona: uczucie niewiary zastąpić wiarą, pokonać pokusę wątpienia przez heroiczny akt wiary.
Matka Teresa powtarza nam to samo, co Jezus powiedział wątpiącemu Tomaszowi: „Nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym” (J 20,27).
o. Wilfrid Stinissen OCD
przeł. Justyna Iwaszkiewicz
Fot. cutewallpaper.org
Artykuł umieszony za pozwoleniem
W drodze 2 (414) 2008