Nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo mnie kochała i o ile bardziej cierpiała, rodząc mnie do życia duchowego, niż wtedy, gdy mnie wydawała na świat. Czyżbyś Ty, Boże, hojny w miłosierdziu, mógł wzgardzić sercem skruszonym i upokorzonym wdowy cnotliwej i rozważnej? – św. Augustyn
Nie do trzech razy sztuka, lecz do skutku…
Święta Monika żyjąca w latach 332–387 miała cały czas pod górę: wybuchowy mąż, gniewna teściowa i troje dzieci wychowywanych samotnie, z których Augustyn był nieustannym zmartwieniem. Mądra w determinacji Święta prowadziła codzienną walkę na trzech równoległych frontach: ujarzmić męża, ułagodzić teściową, uratować syna…
Dzielna Afrykanka eliminowała ze swego życie wszelkie przejawy użalania się i stękania nad własnym losem. Żyła wielkimi, przerastającymi ją pragnieniami matczynego serca, w których realizacji się nie zniechęcała. Po prostu była wierna małym sprawom. Odważna i nie bojąca się kompromitacji, zdobywała nieznane dotąd jej przestrzenie życia, również te geograficzne…
I udało się… I to nawet bardziej niż się spodziewała! Mąż nawrócił się i przyjął chrzest. Syn, dla którego opuściła rodzinną Afrykę i ruszyła do Italii rozstał się z kobietą, przyjął chrzest, a potem odkrył powołanie do kapłaństwa…
Dzielna matka, niestrudzona menadżerka codzienności doczekała się spełnienia swych modlitw. Szalona w cierpliwości i determinacji odeszła ze spokojem spełnionej misji do Wieczności!
Augustyn w swoich „Wyznaniach” wyrzeźbił matce najcenniejszy posąg, ukazując jak wielką była siła jej miłości…
Tak opisuje Święty ostatnie chwile w ukochaną MATKĄ:
Gdy zbliżał się dzień, w którym miała odejść z tego świata, dzień, który Ty znałeś, my zaś nie znaliśmy, zdarzyło się – jak sądzę – dzięki niezbadanym Twym wyrokom, że znajdowaliśmy się razem, wsparci o okno wychodzące na ogród domu, w którym zamieszkaliśmy. Było to blisko Ostii, gdzie z dala od zgiełku, po trudach długiej drogi, nabieraliśmy sił do podróży morskiej. Rozmawialiśmy ze sobą z ogromną serdecznością i “zapominając o tym, co przeszłe, i kierując się ku przyszłości”, zastanawialiśmy się w świetle Prawdy, którą Ty jesteś, na czym polega życie świętych, to życie, którego “oko nie widziało ani ucho nie słyszało, ani w serce człowieka nie wstąpiło”. Chłonęliśmy sercem niebiańskie strumienie wypływające z Twojego źródła, ze źródła życia, które jest w Tobie.
Mówiłem o tych sprawach, chociaż nie w ten sposób i nie tymi dokładnie słowami, ale, o Panie, Ty wiesz, że w owym dniu, gdy tak rozmawialiśmy, a w miarę wypowiadanych słów świat wraz ze wszystkimi przyjemnościami tracił dla nas znaczenie, powiedziała: “Mój synu, co do mnie, to żadna rzecz nie cieszy mnie na tym świecie. Co tu jeszcze czynię i po co jestem, nie wiem. Niczego już nie spodziewam się na tym świecie. To jedno zatrzymywało mnie dotąd, że chciałam, zanim umrę, widzieć cię chrześcijaninem katolikiem. Bóg szczodrzej mnie obdarował, bo zobaczyłam, że wzgardziwszy powabami świata, stałeś się Jego sługą. Na cóż więc jestem jeszcze tutaj?”
Nie przypominam sobie dokładnie, co jej odpowiedziałem. Tymczasem po pięciu dniach, albo może trochę więcej, leżała w gorączce. Kiedy chorowała, zdarzyło się któregoś dnia, że straciła przytomność i nie rozpoznawała obecnych. Przybiegliśmy, ale szybko odzyskała świadomość, popatrzyła na stojącego obok brata i mnie i powiedziała do nas, jakby zapytując: “Gdzie byłam?”
Potem spoglądając na nas zasmuconych, powiedziała: “Tutaj pochowacie swoją matkę”. W milczeniu powstrzymywałem łzy. Mój brat powiedział parę słów wyrażając pragnienie, aby nie umarła na obczyźnie, ale wśród swoich. Usłyszawszy to, zaniepokoiła się, i karcąc wzrokiem za takie myśli powiedziała patrząc na mnie: “Posłuchaj, co mówi”. A potem do nas obydwóch: “Ciało złóżcie gdziekolwiek; z tym się nie kłopoczcie; o jedno tylko proszę, abyście wszędzie, gdzie będziecie, pamiętali o mnie przy ołtarzu Pańskim”. Wymówiwszy z trudem te słowa, zamilkła. Choroba zaś postępowała wzmagając cierpienia.
o. Mariusz Wójtowicz OCD
fot. LUIS TRISTAN (PD)