Michał Troszyński lekarz – uczony – tato - ze wspomnień o ojcu - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Michał Troszyński lekarz – uczony – tato – ze wspomnień o ojcu

Tempus fugit, aeternitas manet…

Lekarz – Uczony – Tato… Właśnie w tej kolejności… Tato – ojciec sześciorga dzieci – był całkowicie oddany swojej pracy jako lekarz i uczony. Praca zawsze była dla niego na pierwszym miejscu. Pojmował ją jako misję życiową, zadanie do wykonania. Finansowe wynagrodzenie nie liczyło się dla niego niemal zupełnie – nigdy, nawet wtedy, gdy było to już możliwe, nie otworzył prywatnej praktyki. Nie bardzo też rozumiał finansowe potrzeby swoich kolegów, a później podwładnych – patrzył na świat z perspektywy własnych wartości i nie docierały do niego, oczywiste przecież, ludzkie potrzeby. W domu „nie przelewało się” – głodni nie chodziliśmy, ale wiele tu zależało od zaradności mojej Mamy. Jak to się dzisiaj określa, był „pracoholikiem”, nienawidził marnowania czasu. Często powtarzał strofy Janiny Porazińskiej:

Nie dogoni i w sto koni
Dnia, który przeminął
Jeśli go się przewałkoni
Nie dogoni i w sto koni
Więc na pracę nie skąp dłoni,
nie licz się z godziną –
nie dogoni i w sto koni
dnia, który przeminął.

Praca była zawsze na pierwszym miejscu. Nauka – i praca. Często też powtarzał za Marią Konopnicką:

Do roboty na kłopoty
Mieć pociechę w sobie:
Zdarzy dola co jej wola,
Ja com winien robię!

Wgrane w dzieciństwie strofy poezji z prostym przekazem stały się dla niego na całe życie wskazówką, której był wierny do końca. Dolegliwość, jak się okazało, w skutkach śmiertelna zastała go w jego gabinecie wolskiego szpitala Instytutu Matki i Dziecka, w jego ukochanej „dziesiątce”, gdzie przepracował kilkadziesiąt lat życia po odejściu z kliniki Akademii Medycznej na ul. Karowej.

Pierwsze moje wspomnienia na temat Taty związane są jednak z jego pracami w domu i w ogrodzie – po powrocie z pracy, nawet późno czy pomimo zmęczenia dyżurem, brał się do prac domowych. W jednorodzinnym domu, gdzie mieszkaliśmy całą rodziną, we wcześniejszych czasach jeszcze z rodzicami Ojca, zawsze było coś do naprawienia. Nawet gdy miał ponad dziewięćdziesiąt lat bywało, że kosił (kosą!) trawę w ogródku. Był człowiekiem pracy i nie wyobrażał sobie innego sposobu spędzania wolnego czasu. Wyjazdy wakacyjne, wczasy – właściwie dla niego nie istniały. A mimo to, podczas wielu podróży służbowych, staży czy studiów zagranicznych zwiedził niemal cały świat. Z jego opowieści jasno wynikało, że uwielbiał podróżować, miał umysł otwarty, zmysł obserwacji. Był świetnym gawędziarzem. Potrafił bardzo zajmująco opowiadać o swoich wyjaz dach. Wydawało się co prawda, że czasami ubarwia dla wzmocnienia efektu swoje opowieści, niczym imć pan Zagłoba, ale samych nieprawdopodobnych spotkań i sytuacji było wystarczająco dużo.

Jako dzieci mieliśmy więc z Ojcem znikomy kontakt. Najbardziej utkwiła mi w pamięci krótka, bodaj trzydniowa, wycieczka, którą Tato zorganizował w milenijnym roku 1966 do Krakowa. Oprócz mnie uczestniczył w niej najstarszy syn – mój brat Jacek. Była to też lekcja patriotyczna, bo przecież Wawel i groby królewskie, grób Piłsudskiego, Kopiec Kościuszki… Ojca znajomość historii, i powszechnej, i Polski, była zdumiewająca. Żywiliśmy się tanio, w barach mlecznych, ale jednego dnia Ojciec zafundował nam ucztę u Wierzynka! Restauracyjne wizyty były nam oczywiście zupełnie obce i przy tej unikalnej okazji Tato pokazywał, jak należy się zachować, jak jeść w takim eleganckim przybytku. W Jamie Michalikowej oczywiście też byliśmy. Naturalnie ta lekcja historii, którą przy okazji otrzymaliśmy, pracowała później w podświadomości – nie jestem teraz w stanie przypomnieć sobie szczegółów ojcowych narracji. Właściwie nie pamiętam później wyjazdów wspólnych, pod okiem Ojca – dlatego to krakowskie wspomnienie jest takie szczególne.

Już w dzieciństwie, w wieku szkolnym powoli docierało do mnie, czym zawodowo Ojciec się zajmuje. Wiedziałem, że jest lekarzem – doktorem, natomiast szczegóły uświadamiałem sobie z biegiem lat. W niedużej przestrzeni naszego domku w Falenicy gabinet Taty i cały warsztat naukowca mieścił się początkowo po prostu w jadalni. Dopiero później został przeniesiony do oddzielnego pokoju w dobudowanej z czasem werandzie.

Tak więc jako dziecko miałem dostęp do biurka ojca, czasopism, opracowań naukowych i książek. I było to przeżycie dość traumatyczne; szczególnym tematem zainteresowania Taty w położnictwie od zawsze była umieralność okołoporodowa matek i dzieci. Dziecko, sycące swoją ciekawość, przeglądając nieprzeznaczone dla niego, a już na pewno nie w tym wieku, materiały doznało szoku – szczególnie na przykład na widok obrazów techniki wyjmowania martwego płodu… Długi czas nie mogłem sobie z tym poradzić – zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi, nie mogłem się z tym pozbierać.

Pod koniec lat sześćdziesiątych Tato wyjechał na parę miesięcy do Brukseli, gdzie odbył studia w zakresie metod statystycznych w medycynie. Do ostatnich lat życia prowadził w Instytucie Matki i Dziecka badania dotyczące umieralności okołoporodowej. Coroczne raporty opracowane na podstawie ankiet wypełnianych przez wszystkie w Polsce oddziały położnicze stanowiły bezcenny materiał. Pracę tę organizował Ojciec jako kierownik Pracowni Analiz Zdrowia Prokreacyjnego. Przez wiele lat pełnił też funkcję nadzoru krajowego w dziedzinie ginekologii i położnictwa, dzięki czemu problemy w terenie, w poszczególnych rejonach Polski były mu znane z autopsji, dużo wtedy jeździł po kraju. Z licznych społecznych zatrudnień Ojca wspomnę tylko jego pomoc w pracach Teresy Strzembosz, która założyła w Chylicach dom opieki nad opuszczonymi, zwłaszcza młodymi, kobietami w ciąży i po porodzie.

W rzadkich chwilach wolnego czasu byliśmy także świadkami wizyt i poważnych rozmów Ojca z jego znajomymi, którymi byli np.: pan Walenty Majdański, Andrzej Wielowieyski, ksiądz Henryk Korża, pallotyn, ksiądz Feliks Folejewski… Ci dyskutanci Taty to były bardzo malownicze postacie, zawsze nawiązywali jakiś kontakt z naszą gromadką, zanim zamykali się na swoje wielogodzinne poważne rozmowy. Z czasów gimnazjalnych we Włocławku przetrwał serdeczny kontakt Ojca z dwojgiem kolegów: Jerzym Wardęskim (moim ojcem chrzestnym) i niezwykłym, kochanym księdzem Ryszardem Śliwińskim. Ale generalnie nie miał Tato dużo czasu, by poświęcić go na życie towarzyskie – wizyty kolegów z pracy były rzadkie, ale Tato przyciągał zawsze osobowości w różnych aspektach – niezwykłe, jak doktorzy Stefan Chrzanowski czy Leopold Sroka.

Mama odeszła od nas bardzo szybko – Tato przeżył ją o dwadzieścia sześć lat. Do tego czasu Mama, jego ukochana żona i towarzyszka, była pierwszym rozmówcą Ojca, a może właściwie słuchaczem, który przyjmował na siebie codzienne sprawozdanie po powrocie Taty z pracy. Wiem, że Tato był znakomitym chirurgiem – z zamiłowania. Miał „dobrą rękę”, a pacjentki lubiły go, bo wykonane przez niego szwy nie wymagały potem kosmetycznych poprawek – zrozumiałe, że dla kobiet jest to szczególnie ważne.

Kiedy odeszła Mama (1991) Tato stracił swojego wiernego słuchacza i rozmówcę. Spotkania z Ojcem były właściwie jego monologami, w których wyjaśniał najpierw problem CWR (Ciąży Wysokiego Ryzyka), potem znaczenie i praktykę trójstopniowego systemu opieki nad ciężarną, którego wprowadzaniu poświęcił się do końca życia. Odbyłem niemal profesjonalne przeszkolenie w tych tematach, które oczywiście – jako filologowi, w praktyce były zupełnie obce.

Ale mimo tego totalnego niemal pogrążenia w sprawach zawodowych, Ojciec – kierownik zakładu statystyki – był przecież urodzonym, by nie rzec wręcz: zagorzałym humanistą! Ogromnie umiłował łacinę, którą pielęgnował stale, do której powracał, cytował z pamięci ukochanego Horacego, ba – potrafił nawet po grecku cytować Iliadę Homera czy Wojny peloponeskie Tukidydesa. Myślę, że jego akceptacja mojej drogi życiowej i naukowej jako filologa, edytora skupionego na okresie romantyzmu pochodziła właśnie z tego zaniechanego zamiłowania do literatury, widział we mnie realizację swojego głębokiego umiłowania dla humanistyki, chociaż jego niekwestionowanym ulubionym okresem były czasy literatury klasycznej. Czasu na filharmonię, operę, teatr nie było dużo, ale zawsze starał się mieć kontakt z najważniejszymi wydarzeniami, orientował się w literaturze współczesnej, czytał bardzo dużo, kradnąc czas normalnie przeznaczony na sen, którego nie potrzebował dużo.

Wydaje mi się, że mimo wszystko nasza Mama i my – jego dzieci – chociaż w późniejszym wieku, rozumieliśmy, że nasz „nieobecny” Ojciec ma do spełnienia ważną misję, że kieruje się wyższymi przesłankami, a – szczególnie w warunkach systemu PRL-owskiego – pogodzenie roli Ojca i lekarza-naukowca-społecznika było niezmiernie trudne, o ile w ogóle możliwe.

Znakomity chirurg, pracujący w dodatku naukowo, nie mógł być doceniony odpowiednio w tamtych czasach. Gdy obciążony rodziną i pracą zrobił habilitację, na profesurę musiał czekać długo. Jego „dobry kolega”, kierownik Podstawowej Organizacji Partyjnej – czyli zakładowej komórki PZPR, napisał na wniosku o profesurę: „Fanatyczny przeciwnik przerywania ciąży. Ma kontakty z Episkopatem”. I to wystarczyło, żeby zablokować należny mu awans na wiele lat. Opinia instancji partyjnej była święta.

Kwestia aborcji zresztą – w tamtych czasach powszechnie dostępnej i w zasadzie bez większych ograniczeń, dopuszczalnej z niesprecyzowanych „powodów społecznych” (czyli w rzeczywistości – na życzenie) pojawiała się także w moich rozmowach z Ojcem. Powiedział, że jeśli trafiła akurat do niego pacjentka z wyraźnym życzeniem „przerwania ciąży” – to nigdy nie zdarzył mu się przypadek, żeby po rozmowie z nim nie zrezygnowała z tego drastycznego rozwiązania. Po latach wiele osób dowiadywało się od matki o takich dramatycznych okolicznościach swojego przyjścia na świat jako niechciane początkowo dziecko… Wiele z nich dotarło do mojego Taty już w późnych latach z podziękowaniem i wyrazami wdzięczności, niektórzy utrzymują z nami kontakt do dziś, czując się przyszywanym rodzeństwem dzieci Pana Profesora. Były to bardzo wzruszające momenty dla Taty i ogromne, piękne świadectwo odciśnięte na jego drodze życiowej. Te ocalone życia, które ujawniły się jako konkretne, dorosłe osoby – ich modlitwy są dla mnie najlepszym gwarantem spełnionego życia i pięknej zasługi przed tronem Boga Ojca w niebie.

Marek Troszyński