Nie ma imienia, twarzy ani numeru telefonu. A jednak lubię przebywać w jej towarzystwie. Nie mówi wiele, ale zawsze jest blisko. Pojawia się rano, gdy otwieram oczy i witam dzień, oraz wieczorem, kiedy kładę się spać z przekonaniem, że mimo wszystko – to był dobry dzień. Cicha, spokojna, nie ocenia. Idzie tuż obok mnie i przypomina o małych cudach codzienności – dobrej kawie, uśmiechu nieznajomego, słowie wsparcia, promykach słońca i zapachu deszczu. Uczy mnie, że nawet w ciemności można dostrzec światło. Mówię o wdzięczności. Nie pamiętam momentu, w którym się zaprzyjaźniłyśmy. Mam wrażenie, że była ze mną od zawsze. Jedynym wyraźnym wspomnieniem jest babcia – osoba, która wypełniła dużą część mojego życia. Dyskretnie towarzyszyła mi w codzienności, obecna w najzwyklejszych czynnościach. To z nią zbierałam na spacerach liście i suszyłam je między kartkami książek, każdy znaleziony grzyb trafiał na nitkę, by się ususzyć, a każdy kwiat stawał się powodem do zachwytu – bo wyrósł tak pięknie. Pod jej czujnym okiem powstawały moje pierwsze, własnoręcznie haftowane serwetki, które do dziś przechowuję w pudełku wspomnień. Miała niezwykły dar – wyczuwała we mnie to, co niewidoczne dla innych. Nadawała temu wartość i potrafiła się tym szczerze zachwycić. Była piękną, zadbaną kobietą, przy której czułam fizyczne i emocjonalne ciepło. Koneserka herbaty – dla niej nawet filiżanka miała znaczenie. Dla małej dziewczynki, jaką wtedy byłam, jej kosmetyki były czymś magicznym, niemal niedostępnym. Dla wielu mogła wydawać się niezrozumiała – zbyt wrażliwa na detale, zbyt elegancka, zbyt „inna”. Dla mnie była piękna i fascynująca. Jej płaszcze zawsze były z szlachetnego materiału, nawet jeśli noszone tylko do kościoła. Potrafiła nadawać rzeczom sens i klasę. I choć może nie wszyscy to rozumieli – dla mnie była źródłem czułości, kobiecości i siły. Wspomnienia o babci otulają i dają poczucie bezpieczeństwa, a zarazem uczą dostrzegać piękno w drobnostkach. To dzięki nim łatwiej przychodzi mi zauważać i pielęgnować wdzięczność, która staje się moją cichą towarzyszką na co dzień. Zdarza się, że zapominam o wdzięczności – ale ona nigdy nie odchodzi. Czeka cierpliwie, aż znów spojrzę jej oczami na świat. Nie domaga się uwagi, bo wie, że prędzej czy później ją zauważę. A gdy to się dzieje – serce natychmiast doznaje ulgi. Idziemy ramię w ramię, małymi krokami – szczególnie wtedy, gdy dopada mnie zniechęcenie. Nie narzeka, nie wymusza, lecz cicho dopinguje, pokazując, ile już osiągnęłam. Szepcze: „Dasz radę. Spróbuj. Nie poddawaj się”. Wtedy przypominam sobie, ile dobra otrzymałam od innych, jak wiele piękna jest wokół mnie – mam dom, łóżko, jedzenie na stole i ludzi, którzy są przy mnie mimo wszystko. Wdzięczność uczy mnie patrzenia na świat. Jej sposób widzenia porusza mnie i inspiruje do dostrzegania piękna w codzienności – w rozmowie przy stole, w wiadomości od kogoś, kto pamiętał, w górskich wędrówkach, w relacjach, prostych gestach, zabawach z dziećmi, randkach z mężem. Wdzięczność zna moje języki miłości: afirmację i poświęcony czas. To dzięki niej czuję się widziana, kochana i zaopiekowana. To ona sprawia, że serce się uśmiecha, a życie staje się pełniejsze. Nie szuka wielkich słów. Mieszka w prostym „dziękuję”, „przepraszam”, milczeniu pełnym obecności. Czasem ją gubię. Ale ona nigdy nie znika. Gdy zatracam się w narzekaniu, zniecierpliwieniu, oczekiwaniu na więcej – czeka, aż znów ją zobaczę. To nie jest zwykła znajomość – to „relacja” bez rywalizacji, która zmienia wszystko. Wdzięczność uczy mnie przebaczenia. Kiedy doświadczam straty, opuszczenia, gdy mam ochotę uciec od relacji – siada obok mnie i bez nacisku przypomina słowa codziennej modlitwy: „…jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Pomaga spojrzeć nie tylko na ból, ale i na to, czego się nauczyłam, co we mnie dojrzało. Kiedy przychodzi wdzięczność, odpuszczam – nie opuszczam. Pojawia się zgoda na zrozumienie i puszczenie tego, co boli. Wtedy ból nie rządzi moim życiem – robi się miejsce na to, co lżejsze. W relacjach z innymi wdzięczność tworzy przestrzeń, w której mogę być sobą. Nie muszę spełniać cudzych oczekiwań ani wpisywać się w schematy. Jeśli ktoś rzuci we mnie „kamieniem”, przy niej nie odbiera mi to wartości. Pomaga mi widzieć drugiego człowieka nie przez pryzmat błędów, ale przez wartość, jaką w sobie nosi. Łatwiej wtedy powiedzieć z serca: „dziękuję”, „dobrze, że jesteś” – zamiast milczeć i oczekiwać. Wdzięczność nie krzyczy, nie dominuje. Rozczula i dotyka miejsc, które chcą być widziane, ożywione i nakarmione. Nie pozwala mi na bylejakość. Dlatego daję sobie przyzwolenie na kupienie sukienki, o której marzę od lat, zrobienie sobie sesji fotograficznej, spróbowanie zagrania na skrzypcach, nawet jeśli to oznacza, że na scenie nigdy nie będę występować. To „dzisiaj” jest tą specjalną okazją, żeby się cieszyć. Wdzięczność ułatwia mi wychodzenie do świata. Ubiera mnie w dobro i pozwala uznać dar we mnie. Z plecaka mojej przeszłości wyciąga to, co mnie ubogaca, a nie zatrzymuje w bólu i żalu. Pomaga wyciągnąć ręce po dobro od innych. Nie z lękiem, nie z podejrzliwością, ale z otwartością i nadzieją. Bo kiedy jestem wdzięczna, świat nie jest już zagrożeniem – staje się przestrzenią łaski. Czasem myślę, że wdzięczność jest jak szafa, przez którą przechodzę do Narnii. Do świata harmonii, ciszy i pokoju – wewnętrznego królestwa. A tam, po drugiej stronie, czeka na mnie Aslan. Patrzy z miłością, rozpoznaje moje serce i zakłada na moją głowę koronę. Przypomina mi, kim naprawdę jestem. Wdzięczność nie zmienia rzeczywistości – ona zmienia mnie. A przez to zmienia wszystko. Dzięki jej obecności widzę więcej, czuję głębiej i uczę się kochać prawdziwiej. Z nią życie staje się bardziej… życiem.
Justyna Witkowska