Gdy niedawno pisałem wspomnienie o Tacie, towarzyszył mi obraz mojej Mamy – dobrego ducha Taty i nas wszystkich. Stała w cieniu, a jednak nie sposób wyobrazić sobie bez niej życia naszej rodziny. Pomyślałem, że do wspomnień o Tacie konieczne jest uzupełnienie. Nasza Mama była nie tylko matką sześciorga dzieci, ale też żoną lekarza, ginekologa i położnika, później profesora i wieloletniego krajowego konsultanta w dziedzinie położnictwa i ginekologii. Droga zawodowa i naukowa mojego Taty była możliwa tylko dzięki ogromnemu wsparciu mojej Mamy. Wyżywienie i wychowanie szóstki dzieci w czasach PRL-u nie było łatwe i wymagało od obojga moich rodziców wielu wyrzeczeń i zaangażowania. Ojciec musiał pracować bardzo dużo, aby wyżywić naszą gromadkę (dodatkowe dyżury, nadgodziny); jego obecność była więc siłą rzeczy bardzo ograniczona, a bijącym sercem naszej rodziny – jej centrum emocjonalnym i zarazem organizatorką codzienności – była Mama. Najwcześniejsze wspomnienia związane z Mamą zaczynają się od wspólnych lektur, gdy czytała nam – najlepiej pamiętam – Kubusia Puchatka. Mama siedziała na fotelu, a wokół niej my: ja i dwóch moich braci, pierworodny Jacek i Andrzej. Miała piękny głos, a czytała jak zawodowy lektor; pięknie też śpiewała – nie tylko dziecięce piosenki dla nas, słyszałem jej głos także w kościele. Ale może wcześniejszym wspomnieniem były wspólne pacierze, odmawiane przez nas na kolanach przed obrazem – pamiątką pierwszej komunii Taty. Gdy to wspominam, niemal słyszę przebijający się przez wtór naszych dziecinnych głosików prowadzący głos Mamy. Oddana bez reszty rodzinie Mama emanowała ciepłem i wrażliwością – nie tylko wobec swoich dzieci (w 1965 r., gdy urodził się mój najmłodszy brat, było nas już sześcioro), ale także na całe otoczenie. Mieszkaliśmy w domu ze sporym – jak na dzisiejsze czasy – ogrodem, wypielęgnowanym przez Dziadka Franciszka, ojca Taty, który był mistrzem ogrodnictwa. Ogród, bliskość falenickich lasów, wspólne wycieczki na pobliską morenę tworzyły naszą „małą ojczyznę”. Mama miała bardzo dobre kontakty z sąsiadami, była ogólnie lubiana, wręcz kochana. Jej zauważalna obecność, codzienna krzątanina wokół domu była dla wielu znakiem, że wszystko w porządku, że świat idzie w dobrym kierunku. Kochająca i zapracowana Mama nie była osobą, która chętnie wspominała przeszłość. Można powiedzieć, że właściwie nie znaliśmy jej wcześniejszego życia – w tych sprawach była raczej milcząca. Nasze pytania, dziecięca ciekawość były najczęściej zdawkowo zbywane, bardzo rzadko pojawiały się pojedyncze wspomnienia. Kiedyś powiedziała: „Podczas powstania chowaliśmy zmarłych pod płytami chodnikowymi, podnosiliśmy je, odgarnialiśmy ziemię i przykrywaliśmy ich w takich tymczasowych grobach, żeby ich psy nie rozszarpały”. A potem dodała: „To chyba nie byłam ja”. Po latach nie mogła sobie wyobrazić siebie, kilkunastoletniej dziewczynki, którą okoliczności zmusiły do takich działań, skoro już jako dorosła kobieta mdlała na widok krwi. Niemal wszystko, co wiem o Mamie i jej przeszłości, to posklejane drobiazgi – dające wgląd w niektóre zaledwie momenty życia matki wielodzietnej rodziny i żony zapracowanego, dobrze zapowiadającego się doktora. Mama była urodzoną warszawianką. Gdy wybuchła wojna, miała 13 lat. Wojnę i powstanie przeżyła na warszawskim Powiślu. O jej życiu przed wojną nie wiem prawie nic. Mogę się tylko domyślać, że nie było łatwo. W 1930 roku, w wypadku tramwajowym, zginął brat Mamy, Włodek. W tym samym roku zmarł także jej ojciec, dziadek Kazimierz, nie miałem więc nigdy szansy go poznać. Babcia Zosia została wdową, po śmierci jednego z synów już tylko z trojgiem dzieci, zdaną na siebie w czasie wielkiego kryzysu lat trzydziestych. Siostra Mamy, ciocia Erka vel Hania (pseudonim), bardziej od mojej Mamy skłonna do wspomnień, pytana o ten czas powiedziała tylko, że było tak ciężko i biednie, że nie chce o tym mówić. Wojnę Mama także wspominała bardzo niechętnie – o ile w ogóle. Jej wypowiedzi były zdawkowe i nigdy ani ja, ani zapewne żadne z mojego rodzeństwa, nie usłyszeliśmy od niej dłuższej, spójnej opowieści o tym czasie. Z sarkazmem kiedyś stwierdziła, że gdy wybuchła wojna jako dziecko cieszyła się, że będzie żyć w historycznych czasach. A gdy zapytałem o jakieś szczegóły usłyszałem: „Byłam cały czas głodna”. Śródziemnomorski wygląd dwóch sióstr (po babce Włoszce) był w okupowanej Warszawie niebezpieczny – czarnowłose, śniade dziewczyny bywały brane za Żydówki. Wiem, że także z tym wiązały się niebezpieczne sytuacje. Mimo zagrożeń, łapanek, nalotów, ciągłej niepewności, siostrom udało się uniknąć najgorszego. Nie udało się to jednak drugiemu bratu Mamy, Jurkowi, mojemu niepoznanemu wujkowi. Wpadł podczas ulicznej łapanki i ślad po nim zaginął. Zostały dwie bardzo kochające się siostry, które po wojnie, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, szukały wieści o zaginionym bracie. Okazało się, że trafił do partyzantki w Jugosławii i zginął w 1942 r., w osiemnastym roku życia – nie wrócił z jakiejś akcji. Więc prawdopodobnie udało mu się uciec z transportu, bo jak inaczej by się tam znalazł? I dlaczego akurat w odległej Jugosławii… W momencie wybuchu powstania Mama miała niespełna 17 lat. Jej siostra była dyplomowaną pielęgniarką i podczas powstania działała jako sanitariuszka w powiślańskiej Grupie Bojowej „Krybar”. Jej punkt – szpitalik pomocniczy – mieścił się na rogu Tamki i Topieli (wcześniej przedszkole, obecnie hostel Tatamka), aż do dnia, gdy biegnąc ulicą Dobrą do rannych została trafiona przez niemieckiego snajpera. Cudem wyzdrowiała – kula przeszła między sercem i aortą. Po zbombardowaniu domu przy Dobrej 4, Babcia i Mama zamieszkały w szpitaliku jako pomoce niefachowe. Niewiele wiem z tego okresu, zasłyszałem na pewno od Cioci, że gdy trzeba było biec z noszami po rannych nikt z mężczyzn się nie ruszył aż do momentu, gdy dwie dzielne dziewczyny – Mama i Ciocia – chwyciły za nosze. Po powstaniu, po kilku miesiącach przeżytych u obcych ludzi we wsi Chodaków, na obrzeżu lasu kampinoskiego, powróciły do zrujnowanej Warszawy. Jedyne mieszkanie należące do rodziny znajdowało się w Alei Waszyngtona. Babcia i Mama z siostrą przekoczowały tam krótki czas, do momentu, gdy zostały wyproszone przez bratanka, który uzurpował sobie prawo do dysponowania nie swoim przecież mieszkaniem. Od tego momentu zaczął się gdański epizod w życiu Mamy, który trwał do roku 1953. Ciocia dostała pracę jako pielęgniarka-instrumentariuszka w gdańskiej Akademii Medycznej i zabrała ze sobą moją Babcię oraz Mamę. I właśnie tam, w Gdańsku, Mama poznała swojego przyszłego męża, studenta medycyny, z którym w 1953 r. wzięła ślub. Pierwszą pracą Taty po uzyskaniu dyplomu była Klinika Położnictwa na Jeżycach w Poznaniu, dokąd młode małżeństwo przeniosło się niedługo po ślubie. Tam nasza rodzina powiększyła się o trójkę chłopców. Niespełna czteroletni pobyt w Poznaniu dobiegł końca, gdy Tato dostał propozycję pracy w Warszawie w Klinice Położnictwa i Ginekologii przy ulicy Karowej. W roku 1957 cała rodzina – moi rodzice, Babcia i trójka urodzonych w Poznaniu synów – przeniosła się do stolicy; zamieszkaliśmy w Falenicy wraz z rodzicami Taty. Tak okrężną drogą moja Mama wróciła do Warszawy. Tutaj na świat przyszły kolejno dwie moje siostry, Basia i Ania, a potem najmłodszy brat– beniaminek Michał. W czasach poznańskich możliwe było jeszcze korzystanie z dobrodziejstw życia w dużym mieście – wizyty w filharmonii, operze, teatrach. Mama była bardzo uwrażliwiona na sztukę, szczególnie muzykę, a po suchych latach wojennych i tuż powojennych wreszcie pojawiła się szansa na uczestnictwo w życiu kulturalnym. W okresie warszawskim tego typu atrakcje stawały się już coraz rzadsze – utrzymanie rodziny z sześciorgiem dzieci było dużym wyzwaniem i wymagało, jak już wspomniałem, od obojga rodziców wielu wyrzeczeń. Gdy dorośliśmy, większość z nas dostała się na studia i zaczęła samodzielne życie. Wtedy nadszedł czas, gdy Mama mogła wreszcie mieć więcej przestrzeni dla siebie. I właśnie wtedy naszą rodzinę dotknęła tragedia. Cóż może być straszniejszego dla matki niż śmierć dziecka… W 1981 r. mój najstarszy brat Jacek, chyba najbardziej utalentowany z naszej gromadki, zapowiadający się jako wybitny literat, zginął w katastrofie kolejowej. Trudno było pogodzić się z tą stratą. Kiedy stopniowo dorastaliśmy i zaczęliśmy prowadzić samodzielne życie, otworzyła się dla rodziców możliwość wspólnego spędzania czasu. Zaczęły się częstsze wyjazdy Mamy z Ojcem, nie tylko przy okazji konferencji. Była wycieczka na Maltę, do Rzymu, Niemiec (Trier), wyprawa do Wiednia i Budapesztu. Tato wkrótce miał przejść na emeryturę, miał to być dla obojga obiecany czas odpoczynku i wspólnych podróży. Zanim jednak do tego doszło, Mama zapadła na chorobę, która w niespełna rok zabrała Ją z tego świata. Pierwsze objawy wystąpiły na wspólnych z Tatą wczasach w Świnoujściu – konieczny był natychmiastowy powrót do Warszawy. Diagnoza i rokowania okazały się bardzo złe. Mama odeszła od nas ponad trzydzieści lat temu. Po czasach PRL-u, nędzy lat osiemdziesiątych, zaczynała się wreszcie – jak wtedy wierzyliśmy – nowa epoka: lepsza Polska. I właśnie wtedy, po życiu pełnym pracy i wyrzeczeń, Mama odeszła – w czasie wypełnionym nadzieją na lepsze jutro, na wolną, sprawiedliwą, demokratyczną Polskę. Myślę jednak, że życie mojej Mamy – piękna karta wojenna, oddanie rodzinie i wychowanie szóstki dzieci – było darem. Mama, odchodząc od nas, stała się naszą rzeczniczką w niebie. Jej opieka i wstawiennictwo towarzyszą nam, jej dzieciom – czuję to nie tylko w momentach, kiedy szczególnie tego potrzebuję, ale także w codziennym życiu.
Marek Troszyński Mamie… z wdzięcznością!