Zamiast Wielkiego Milczenia... czyli Ziemia Jezusa Marka ujęciem - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Zamiast Wielkiego Milczenia… czyli Ziemia Jezusa Marka ujęciem

…Betlejem, może przede wszystkim Betlejem, ale i Nazaret, Kafarnaum i Jerycho, Betania… Judea i Samaria… no i przecież – Jerozolima! Jezioro Genezaret… Galilea… Wszystkie te nazwy jak i wiele innych są osłuchane od dzieciństwa – i wiążą się trwale z Historią Zbawienia, z ziemskim etapem biografii Boga-Człowieka. Te niby obce nazwy miejsc odległych są przecież tak bliskie i domowe niemal jak Warszawa, Kielce czy Zawoja. Do tych nazw i epizodów fantazja dodaje obrazy i rekwizyty wedle własnego rozeznania. Powstaje subiektywna scenografia – zgodnie z koniecznym odczuciem pewnej egzotyki, są palmy, drzewo figowe i sykomora; jeździ się na osiołku (oślicy) lub wielbłądzie.

Dzisiaj bardzo łatwo w czasie rzeczywistym podejrzeć odległe strony, pejzaże i klimaty. Ale jeszcze bardzo niedawno, w czasach mojego dzieciństwa (o rety! to ponad pół wieku temu!) wyobrażenia te kształtowane były w zupełnie inny sposób. Na przykład przez kolorowanki zadawane na lekcjach religii. Były to konturowe rysunki, wklejane później do zeszytu od religii. Najbardziej zapadł mi w pamięć, nie wiem czemu, rysunek przedstawiający chrzest Jezusa w Jordanie. Niemal pamiętam moment, jak siedzę z kredkami przy stole i odrabiam lekcję: Jezus stoi w rzece, którą oczywiście koloruję na niebiesko, święty Jan Chrzciciel w miniówie z wielbłądziej sierści (na brązowo) z muszlą, z której na głowę Jezusa leje wodę. Na górze obrazka Duch Święty – czyli gołębica z rozłożonymi skrzydłami; gołębicy nie koloruję, zostawiam ją białą… Kilkadziesiąt lat później: wraz z całą grupą pielgrzymów dochodzimy nad brzeg Jordanu drogą wiodąca od parkingu. Byliśmy ostrzeżeni, że okoliczne pola mogą jeszcze być zaminowane; woda jest nie niebieska a zielona i mętna, Janowi Chrzcicielowi ucięto głowę, a zamiast niego w rzece stoi Ojciec Mariusz i czyni jego powinność…

Tak, w ciągu siedmiu dni pielgrzymki dokonywała się stopniowo konfrontacja, moich – i cudzych wyobrażeń powziętych z relacji, oglądanych filmów i fotografii z rzeczywistością. Naturalnie, gdy uświadamiasz sobie, że jesteś w TYCH miejscach, których nazwy brzęczą ci w uszach od dzieciństwa, przechodzą cię ciarki. Zrytualizowane w liturgii czyny sprzed dwóch tysięcy lat tu miały swoją premierę. Tutaj padały słowa, spośród nich niektóre nawet przekazane w oryginalnych językach… rabbuni… abba, talita kum, Kefas! i te najstraszniejsze, z Golgoty eli eli lema sabachtani… Ale i te, które ustanowiły Eucharystię – ten niesamowity wehikuł czasu, pozwalający nam uczestniczyć wciąż od nowa w tych wydarzeniach… „To czyńcie… na moją pamiątkę…”

Świadomość, że się przebywa w miejscach, czy w pobliżu miejsc, które były sceną wydarzeń, dla chrześcijanina przełomowych w historii ludzkości, jest kluczowa. Mi nie przeszkadzał zbytnio bałagan wokół kaplicy Grobu, chociaż czemu, skoro te składki z całego świata, na utrzymanie Grobu w Jerozolimie, a tutaj takie rumowisko; no ale przecież sacrum i profanum w jednym stoją domu, a „księża prawosławni” tacy są dumni i ważni dyrygując dostępem do wnętrza kaplicy Grobu. Jak pisał Ferdynand Ossendowski: „Odwiedzałem bazylikę kilkakrotnie i z biegiem czasu nauczyłem się już przechodzić Drogę Krzyżową, nie widząc ohydy i brudów, nie słysząc zgiełku, i krzyków panujących na niej.  Przyszedłem do przekonania, że Jerozolimę należy zwiedzać w licznym gronie ludzi, najlepiej razem z uczestnikami masowej pielgrzymki. Idąc w tłumie, łatwiej jest nie zauważyć wszystkiego tego, co obniża wrażenie i budzi zgrozę.”

Akurat Grób to na pewno ten Grób, ale na przykład kto narysował krzyżyk na skale, że w tym miejscu narodził się Jezus? a nawet jak narysował, to czas zatarł kredę i ten kawałek który możemy dotknąć, to może nie ten, gdzie Jezus malusieńki leżał nagusieńki, bo ten prawdziwy jest 50 metrów albo pół kilometra dalej albo dwa metry bliżej, no ale też co z tego, przecież i tak dużo dużo bliżej niż symboliczny żłobek w bocznej kaplicy mojej warszawskiej parafii. Trudno się uwolnić od ciągłego pytania i zastanawiania się: jak to wyglądało naprawdę, bez tych zabudowań, kopuł, kolumienek i fresków, a już najbardziej bez tych rządków plastikowych brudnych kwiatków na ołtarzu… Chociaż bez tej, momentami bardzo irytującej oprawy, tej szczelnej murowanej zasłony z małą dziurką, w którą można włożyć niemal jak niewierny Tomasz palce, dotknąć i poczuć dłonią, albo ludzie rozdeptaliby to miejsce, albo zaraz wkradłaby się proza życia, jakieś domki, stragany, lepianki. Więc trzeba już ścierpieć pomniki kultu nadbudowane nad wszystkimi świętymi miejscami, mimo wszystko one być muszą… Dlatego może takie wrażenie robi droga przez pustynię. Góry stoją na swoim miejscu, jak wtedy, roślinności na nich żadnej, niebo to samo, światło takie samo i tam wreszcie można odetchnąć i nasycić się przestrzenią, tymi samymi krajobrazami, na które patrzył On i Jego uczniowie, które przemierzali po wielekroć najczęściej pewnie na piechotę, kto wie też czy nie boso.

Tych wszystkich obrazów, wrażeń, miejsc od-pomieć się nie da. Dla tego, kto był tam pierwszy raz, wszystko nabiera nowych barw i kształtów. Gesty Mszy świętej, tajemnice różańcowe, droga krzyżowa – wszystko staje się bardziej realne, dosłowne. Dosadne i bolesne, bo do bólu prawdziwe. Tak, jak prawdziwe – jak może najbardziej do dziś  prawdziwe jest miejsce, gdzie wtrącono Mesjasza na jego ostatnią przed ukrzyżowaniem ziemską noc. Cysterna, czyli wykuta w skale klaustrofobiczna nora, do której my schodzimy schodkami, ale do której skazańca spuszczano na linach, a podłoga była pokryta grubą warstwą ustoin…

Dla mnie specjalne znaczenie miał też fakt, że odwiedzam miejsca, do których w podobnym czasie, pod koniec pierwszej połowy stycznia 186 lat temu dotarł Juliusz Słowacki, mój Wielki podopieczny – i Przewodnik. Spędził noc w kaplicy Grobu, po tych terenach wędrował niespiesznie kilka miesięcy. I właśnie tutaj, tuż przed Nazaretem, gdy szedłem z parkingu na Wzgórze Stracenia niespodziewanie pokazał mi gwiazdozbiór, który prowadził go przez cała podróż bliskowschodnią, od Grecji. Nazwał go, po swojemu „lutnią niebieską” i zawsze, gdziekolwiek był, szukał na niebie; dwa razy go rysował i właśnie w takim położeniu, w jakim mi go na dojeździe w Nazaret pokazał. Pisał do wuja: „Gwiazda, co mi świeci, piękniejsza jest od wielu innych. Ty rano wstajesz, Filu – szukaj […] wschodzącej konstelacji Oriona na wschodzie, a obaczysz moją gwiazdę kochaną, która mię przez cały rok prowadziła.” Łatwo się pogubić w pogoni za cudami, znakami – ale też z drugiej strony chyba nie godzi się lekceważyć przesłania tak oczywistego i tak mocnego jak niespodziewany grom z nieba – gwiazda przewodnia…

W palestyńskich wspomnieniach Słowackiego nie ma utyskiwania na przykry realizm codzienności miasta żyjącego swoim rytmem i swoimi sprawami. To mało stosowne: jest ono i żyje w tym samym miejscu już kilka tysięcy lat i wszelkie pretensje wydają się śmieszne i nie na miejscu… Normalne, że przeżycia takiego kalibru trudno jest ująć w słowa, trudno jest o nich mówić i pisać. Najbardziej wymowne by było Wielkie Milczenie.

Można też – jak zdarzyło się to Słowackiemu – ponad ziemskim miastem żyjącym swoimi sprawami zobaczyć Jeruzalem słoneczną, niebieską, z widzeń świętojańskich. Miasto – cel ziemskiej pielgrzymki – symbol społeczności zbawionych…. I swoją podróż zobaczyć jak mały fragment tej całożyciowej pielgrzymki do bram Jeruzalem niebieskiej.

Marek