Modlitwa muzyką wyrażona - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Modlitwa muzyką wyrażona

Moja dusza śpiewa poprzez harfę
a harfa śpiewa poprzez mnie.
Nie jesteśmy już nigdy dwoje, lecz jedno.

Muzyka od kiedy pamiętam „mówiła do mnie”, opowiadała historie, przenosiła niczym portal do innych światów. Gdy byłem małym dzieckiem, mieliśmy w mieszkaniu taką wieżę hi-fi, z gramofonem, kasetami i kieszenią na CD. Potrafiłem godzinami przesiadywać na dywanie i z otwartą buzią słuchać muzyki. Zaczynałem od Beethovena, moją ulubioną płytą była oczywiście ta, na której była słynna Sonata księżycowa. Potem przełączałem winyla na CD i zasłuchiwałem się w Vanessie Mae, by gładko przejść do Vangelisa i muzyki z filmu o podróży Kolumba do Ameryki, żeby potem przepaść kompletnie przy Made in Heaven, słynnej płycie zespołu Queen, wydanej już po śmierci Freddiego Mercurego.

Ten znakomity przekrój stylów zawdzięczam mojemu tacie, który zawsze był wybitnym melomanem i w naszym domu brzmiała wyłącznie muzyka najwyższych lotów. Nie rozumiem, jak to możliwe, że przy dzisiejszych możliwościach i technologii współczesna młodzież praktycznie nie zna żadnego z wyżej wymienionych artystów… W trakcie pandemii przez około rok pracowałem w szkole podstawowej, głęboko zasmucił mnie fakt, że w tak dużym mieście jak Poznań gusta muzyczne są tak ubogie. Sam pochodzę z miasta około dwudziestotysięcznego, a to był początek lat 90., a więc o Internecie można było pomarzyć. Tymczasem dzieci potrafiły zasłuchiwać się w twórczości Grzegorza Turnaua czy Budki Suflera, muzyce naprawdę bardzo ambitnej. Wracając jednak do opowieści. Muzyka nadal wołała mnie, stwarzała okazje, byśmy się zaprzyjaźnili.

Moja mama pracowała w szkole w Prudniku, była tam klasa z pianinem. Czekając, aż mama skończy pracę, zamykałem się sam na sam z instrumentem i kontemplowałem brzmienia, które mogłem wydobywać, naciskając poszczególne klawisze. Mogłem to robić godzinami, pewne brzmienia były ciekawsze, inne nie pasowały „do obrazka”, więc ich unikałem. Było oczywistym, że rozpocznę naukę w szkole muzycznej. Innej opcji nie widziałem. Miałem 7 lat. Do szkoły państwowej się nie dostałem, gremium nauczycieli po egzaminie zadecydowało, że nie mam talentu i się nie nadaję. Tylko interwencja mojego przyszłego profesora Mariana Leichta spowodowała, że jestem tu, gdzie teraz jestem. Bóg postawił na mojej drodze tego człowieka, bo wierzę, że taki plan na mnie właśnie miał. Bym grał. To nie jedyny cudowny człowiek na mojej drodze. Potem pojawili się jeszcze inni giganci, którzy mnie ponieśli. W ten sposób rozpocząłem naukę.

Przeskoczę teraz o blisko dekadę. Któregoś dnia wróciłem ze szkoły, to było już dawno po przeprowadzce do Poznania. Mój tata powiedział do mnie: „Posłuchaj sobie tego”. Podał mi słuchawki podpięte do laptopa. Usiadłem. I tak zostałem. To był ponad dziesięciominutowy utwór kanadyjskiej harfistki i wokalistki Loreeny Mckennitt napisany do słów Lorda Alfreda Tennysona. Lady of Shalott. Poczułem się jak rażony piorunem.

Muzyka od zawsze do mnie mówiła, ale tym razem był to zew, jakiego nigdy w życiu wcześniej czy później już nie poczułem. Wiedziałem już, co chcę robić przez resztę życia. Grać na harfie i chłonąć świat, który do mnie śpiewał poprzez struny tego nieziemskiego instrumentu. Pozostały mi dwa lata do końca liceum. Pomysł o zmianie instrumentu na dwa lata przed dyplomem nie przeszedł u dyrekcji mojej szkoły muzycznej. I ponownie Bóg postawił na mojej drodze człowieka o wielkim sercu i duchu – profesor Poznańskiej Akademii Muzycznej Katarzynę Wasiółkę-Staniewicz, która wstawiła się za mną i umożliwiła mi naukę gry na harfie. Jestem pewien, że gdyby nie ona, nie byłoby mnie tu, gdzie jestem obecnie. I tak w tym roku będzie już dwadzieścia lat, jak gram na harfie. Nie zliczę przygód i niesamowitości, jakie dzięki Harfie mnie w życiu spotkały.

Akademię ukończyłem z wyróżnieniem, następnie otrzymałem stypendium Marszałka Wielkopolski, Ministra Kultury, jestem półfinalistą piątej edycji programu „Mam talent”. Miałem tę wielką przyjemność i zaszczyt współpracować z wieloma najwybitniejszymi artystami scen polskich i światowych, w tym między innymi z Natalią Niemen czy Edytą Górniak.

Od kilkunastu lat jestem także muzycznym wolontariuszem Poznańskiego Hospicjum Palium, na rzecz którego nagrałem kilka płyt. Do dziś, kiedy tylko czas mi pozwala, staram się przygrywać do niedzielnych mszy świętych. Pamiętam spotkanie ze śp. profesorem Leszkiem Łuczakiem, człowiekiem tak niezwykłym, że należałoby mu poświęcić odrębną opowieść. Pewnego dnia przyszedłem do jego gabinetu i oznajmiłem bez ogródek, że założyłem się z Panem Bogiem, że jeśli rodzice kupią mi szybko harfę celtycką (potrzebowałem jej do gry z zespołem), to przyjdę w podzięce grać do hospicjum. On wiedział, że w takim miejscu jak to przypadki się nie zdarzają. Mimo, że jest to oddział szpitalny o ostrym rygorze sanitarnym, pozwolił mi spotykać się z pacjentami i grać dla nich. Tam poznałem niedługo później także Basię Grochal, ówczesną koordynator wolontariuszy i nie waham się powiedzieć, kobietę świętą, która już lata temu poświęciła swoje życie Bogu i pomocy najbardziej potrzebującym. To ona namówiła mnie, by po paru latach wyjść z cienia (o mojej posłudze nie wiedzieli nawet moi rodzice) i wydać płytę dla hospicjum jako cegiełkę na rzecz jego rozbudowy.

Każde kolejne spotkanie przybliżało mnie do tego, gdzie jestem teraz. Jednym z takich spotkań było spotkanie z Moniką Gałęską, tancerką baletową oraz osobą niezwykle zakochaną w duchowości karmelitańskiej, oraz z Ojcem Mariuszem Wójtowiczem, oczywiście karmelitą. Z Moniką od lat tworzymy Medytacje nad Psalmami w Sanktuarium św. Józefa na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu. Są to medytacje słowno-muzyczno-taneczne.

Druga osoba, Ojca Mariusza, niezwykle ciepła, wprowadziła mnie w duchowość Karmelu, dzięki niemu tak naprawdę poznałem sylwetki św. Teresy od Jezusa czy Teresy od Dzieciątka Jezus. Dzięki nowoczesnym metodom ewangelizacji – ponieważ dzieli nas kilkaset kilometrów – miałem okazję „skorzystać” z wielkiej wiedzy i duchowości tego zakonnika.

Mimo iż powołanie muzyka nigdy nie należało do łatwych, staram się dzielnie wypełniać swoją misję w życiu, moją dewizą jest, by jechać tam, gdzie mnie wzywają. Często za darmo lub za przysłowiowe „co łaska”. Wierzę, że w ten sposób właśnie działa Duch Święty, dla[1]tego nigdy nie powinniśmy deprecjonować sytuacji, które po ludzku wydają się „grą nie wartą świeczki”. Wiem także, że bez wiary w Boga i tego, że to on powołał mnie do tej roboty nigdy bym sobie nie poradził. Przed każdym wyjazdem kłaniam się przed obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem, który wisi w naszym salonie. Także po przyjeździe dziękuję Bogu, że dowiózł mnie bezpiecznie do domu.

Jak skończyć tę opowieść? Wiem, że nie uczyniłbym nigdy tego wszystkiego bez tych wspaniałych ludzi, których Bóg postawił na mojej drodze. Mojemu tacie, mamie, profesorom, którzy mnie uczyli i nieśli. Wszystkim Wam, także tym niewymienionym z imienia i nazwiska, a z którymi zrobiliśmy wiele wspaniałych rzeczy, chciałbym w tymi miejscu serdecznie za wszystko podziękować.

Michał Zator