Opisuje w dalszym ciągu wielkie niemoce, jakie znosiła, i cierpliwość, z jaką Pan jej dał przetrwać, i jak Pan umie złe obracać w dobre, jak się to okazało w pewnym zdarzeniu, w miejscu, gdzie przebywała na leczeniu.
1. Opowiadając wyżej, jak przebyłam rok nowicjatu, zapomniałam nadmienić o wielkich udręczeniach, jakie miewałam z powodu rzeczy w istocie mało ważnych. Często mnie strofowano za winy, do których się nie poczuwałam. Przyjmowałam te upomnienia z wielką przykrością i z bardzo niedoskonałym usposobieniem. Choć przy górującym nad wszystkim rozradowaniu, jakim mnie napełniała ta myśl, że jestem zakonnicą, wszystko to odważnie znosiłam. Widząc mnie chroniącą się na samotność i nieraz płaczącą nad grzechami swoimi, towarzyszki moje sądziły, że jestem niezadowolona i głośno o tym domysłem swoim mówiły. Ja do wszelkich ćwiczeń zakonnych miałam wolę ochotną, ale trudno mi było znieść najmniejszą oznakę pogardy czy lekceważenia. Rada byłam, gdy mi okazywano szacunek. Wszystko, co czyniłam, starałam się czynić z wdziękiem i wytwornością. Wszystko to zdawało mi się być cnotą. Nie może jednak to być dla mnie wymówką, bo bardzo dobrze o tym wiedziałam, że we wszystkim szukam własnego zadowolenia, więc nieświadomość moja nie zwalnia mnie od winy. Usprawiedliwia nieco tylko to, że klasztor nasz nie odznaczał się wielką doskonałością. A ja, niecnotliwa, co widziałam zdrożnego, tego się chwytałam, a co było dobrego, pomijałam.
2. Była tam wówczas jedna zakonnica, złożona ciężką bardzo i bolesną niemocą. Skutkiem obstrukcji powstały w jej żołądku otwory, którymi wychodziło cokolwiek przyjmowała. W krótkim też czasie na skutek tej choroby zmarła. Wszystkie wzdrygały się przerażone na widok tego okropnego cierpienia. We mnie tylko cierpliwość chorej wielką zazdrość wzbudziła. Prosiłam Boga, jeśli zechce dać mi podobną cierpliwość, aby zesłał na mnie wszelkie choroby, jakie Mu się spodoba. Nie było, zdaje mi się tak wielkiej, której bym się lękała. Bo takie było we mnie pożądanie dóbr niebieskich, iż bez wahania gotowa byłam na wszelkie cierpienia dla ich osiągnięcia. Sama się dziwię takiej mojej wówczas gotowości, bo nie miałam jeszcze – zdaje mi się – tej wielkiej miłości Boga, którą, jeśli się nie mylę, nabyłam w czasie, gdy zaczęłam oddawać się modlitwie wewnętrznej. Było to tylko pewne oświecenie wewnętrzne, w którym poznawałam niewartą zachodu marność wszystkiego tego, co przemija, a nieskończoną cenę tych dóbr, które przez zrzeczenie się rzeczy ziemskich nabyć można, bo są to dobra wieczne. Pan w łaskawości swojej wysłuchał prośby mojej i nim jeszcze drugi rok upłynął, popadłam w taki stan, iż choć cierpienie moje innego było rodzaju niż choroba tej zakonnicy, sądzę jednak, że nie było ono mniej bolesne i przenikliwsze. Cierpienie to trwało trzy lata, jak zaraz opowiem.
3. Gdy przyszedł czas leczenia, którego oczekiwałam mieszkając, jak mówiłam, na wsi u mojej siostry, ojciec mój wraz z siostrą i zakonnicą moją przyjaciółką, która z wielkiej do mnie miłości towarzyszyła mi od wyjazdu z klasztoru, troskliwie starając się o moją wygodę podczas drogi, przewieźli mnie na miejsce kuracji. Tu szatan zaczął trwożyć i nękać moją duszę, ale Bóg to w wielkie dobro obrócił. W miejscu, gdzie leczyłam się, mieszkał pewien duchowny, mąż bardzo dobrego rodu i bystrego rozumu. Miał i naukę, choć niewielką. Zaczęłam się spowiadać u niego. Zawsze miałam pociąg do ludzi z nauką, gdyż niemałą wyrządzili szkodę mojej duszy spowiednicy niedouczeni. Ponieważ prawdziwie uczonych, jakich pragnęłam, nie miałam. Przekonałam się o tym z własnego doświadczenia, że spowiednikowi, jeśli tylko jest kapłanem cnotliwym i świątobliwych obyczajów, lepiej jest nie mieć żadnej nauki niż mieć niedostateczną. Bo wówczas ani on nie będzie dowierzał sobie bez poradzenia się tych, którzy mają rzetelną naukę, ani też ja na nim z zupełną ufnością nie będę polegać. Spowiednik naprawdę uczony nigdy mnie w błąd nie wprowadził. Tamci też, bez wątpienia, nie mieli zamiaru mnie oszukiwać, tylko, że nie umieli lepiej. Ja zaś sądziłam, że posiadają potrzebną naukę i że jedynym obowiązkiem moim jest wierzyć im, tym bardziej, że rady i decyzje ich były luźne i szeroką mi pozostawiały swobodę. Gdyby mnie byli ścieśniali, pewno przy niecnotliwym usposobieniu swoim poszukałabym sobie innych. Co było grzechem powszednim, to zapewniali mnie, że żadnego nie ma grzechu. Co było bardzo ciężkim grzechem, to mi mówili, że to powszedni. Tak wielką stąd szkodę odniosłam, że powinnam, zdaje mi się, wspomnieć tu o tym dla przestrogi innych, aby ich podobne nieszczęście nie spotkało. Bo co do mnie, jasno to widzę, że przed Bogiem żadną mi to nie może być wymówką. Samo to, że rzeczy, na które mi pozwalano, z natury swojej były niedobre. Już to powinno było mnie od nich powstrzymać. Bóg to dopuścił za grzechy moje, że oni błądzili i mnie w błąd wprowadzali. Ja zaś w błąd wprowadzałam wiele innych, powtarzając im to, co od tamtych słyszałam. Trwałam w tym zaślepieniu, zdaje mi się, przeszło siedemnaście lat. Dopiero jeden Ojciec Dominikanin, wielki teolog, częściowo wyprowadził mnie z błędu. W końcu ojcowie z Towarzystwa Jezusowego oświecili mnie do reszty i mocno przerazili mnie, ukazując mi przewrotność tych fałszywych zasad, jak to w swoim miejscu opowiem.
4. Gdy zaczęłam się spowiadać u tego duchownego, o którym wspomniałam, on nadzwyczajnie mnie polubił. Wówczas, bowiem w porównaniu z tym, co było później, mało, co miałam do wyznania na spowiedzi, nawet od czasu jak zostałam zakonnicą. Miłość jego dla mnie nie była grzeszna, ale przez zbytnią czułość mogła się stać niedobra. Z tego, co mu mówiłam, rozumiał dobrze, że nigdy za nic na świecie nie zgodziłabym się obrazić Boga w rzeczy ważnej. On też ze swojej strony podobne mi dawał, co do siebie zapewnienie. Zatem częste mieliśmy z sobą rozmowy. Pomimo wszelkich niedoskonałości swoich, mając duszę przenikniętą słodkim uczuciem obecności Boga, w niczym tak nie smakowałam jak w rozmowie o rzeczach Bożych. Zapał mój, zwłaszcza, że tak jeszcze byłam młoda, zdumiewał go i zawstydzał. Aż wreszcie pod wielkim wpływem swojej dla mnie przychylności wyznał mi nieszczęsny stan swojej duszy. Grzech jego był niemały. Od blisko siedmiu lat żył w stanie zatracenia, utrzymując miłosny stosunek z kobietą, w tym miejscu zamieszkałą, a przy tym odprawiał Mszę świętą. Rzecz była głośna, z wielkim uszczerbkiem czci i sławy jego. Nikt jednak nie śmiał powiedzieć mu tego w oczy. Mnie go było szczerze żal, bo lubiłam go bardzo. W wielkiej lekkomyślności i ślepocie swojej za cnotę to uznawałam, że okażę się jemu wdzięczną i wierną mu pozostanę za jego dla mnie przyjaźń i życzliwość. Przeklęta taka wierność, która posuwa się aż do sprzeniewierzenia się prawu Bożemu! Jest to przewrotny obyczaj świata, na którego wspomnienie wszystko się we mnie przewraca. Bo wszystko, cokolwiek ludzie nam uczynią dobrego, Bogu zawdzięczamy. A my za cnotę to sobie uznajemy nie zrywać przyjaźni ludzkiej, chociażby była z obrazą Boga! O ślepoto świata! Jakie by to było szczęście dla mnie, Panie, i jakie uczczenie Ciebie, gdybym się okazała najniewdzięczniejszą względem całego świata, bylebym tylko w niczym nie zaniechała należnej Tobie wdzięczności! Lecz dla grzechów moich stało się przeciwnie.
5. Starałam się zasięgnąć więcej wiadomości od jego domowników, od których też dokładnie się dowiedziałam o szczegółach jego upadku. Przekonałam się, że biedny nie tyle był winien, ile się wydawać mogło. Nieszczęsna ta kobieta wymogła na nim, aby dla miłości jej nosił na szyi jakiś bałwanek miedziany, do którego przywiązała czary. I nie było człowieka, który by zdołał go skłonić do porzucenia tej bezecnej pamiątki. Ja stanowczo nie wierzę, by była to prawda, co opowiadają o podobnych czarach, ale mówię to, na co sama patrzyłam, dla przestrogi innych, aby się strzegli kobiet, które takimi drogi postępują. Niech będą pewni, że która raz utraci wstyd przed Bogiem i tę skromność, do której sama już płeć niewieścia więcej ją obowiązuje niż mężczyznę, takiej w niczym już zaufać nie można. Bowiem dla osiągnięcia swego celu i dla zaspokojenia tej żądzy, którą szatan w niej roznieca, nie ma niegodziwości, której by nie popełniła. Co do mnie, choć tak byłam niecnotliwa, tego rodzaju winy nigdy się nie dopuściłam. Nigdy nie miałam zamiaru czynić coś złego. Nigdy nie starałam się, choć mogłam, zmusić czyjąś wolę, aby się do mnie skłoniła, bo Pan mnie od takiego grzechu zachował. Gdyby mnie pozostawił samej sobie, byłabym i w tym zgrzeszyła, jak grzeszyłam w innych rzeczach, bo na mnie w niczym polegać nie można.
6. Gdy się dowiedziałam o tym wszystkim, zaczęłam mu okazywać większą jeszcze przychylność. Zamiar mój był, dobry, ale uczynek zły. Bo dla dobrego celu, chociażby był najlepszy, nie godziło mi się uczynić najmniejszego zła. Mówiłam mu najczęściej o Bogu, co dobry wpływ na nim wywierało. Choć głównie, jak sądzę, wielkie jego do mnie przywiązanie dawało skuteczność moim słowom. Chcąc mi zrobić przyjemność zdobył się w końcu na oddanie mi swego bałwanka, który natychmiast kazałam wrzucić do rzeki. Jak tylko go się pozbył, zaraz mu – jakby się ze snu przebudził – stanęły przed oczyma wszystkie nieprawości jakie w ciągu tych lat popełnił. Przerażony ich wspomnieniem i żałując występnego swego życia, stopniowo zaczął coraz bardziej brzydzić się tym grzesznym stosunkiem. Bez wątpienia Najświętsza Panna skutecznie go przyczyną swoją wspomogła, bo wielkie miał nabożeństwo do Jej Poczęcia i dzień jemu poświęcony obchodził z wielką uroczystością. W końcu zupełnie porzucił swoją wspólniczkę i nieustanne dzięki czynił Bogu, że go zechciał oświecić. Równo rok od dnia, którego po raz pierwszy go widziałam, zmarł. Już się całkowicie nawrócił do Boga, bo w wielkim przywiązaniu, jakie miał do mnie, nigdy nie widziałam niczego złego. Chociaż mogłoby być czystsze, zawsze jednak nasuwało mi ono okazje, w których gdybym się nie trzymała w obecności Bożej, ciężko obrazić Go mogłam. Miałam wówczas, jak mówiłam, niewzruszone postanowienie nie uczynić niczego takiego, w czym bym widziała grzech śmiertelny. I to właśnie, że on widział takie we mnie postanowienie, jeszcze bardziej go, zdaje mi się, w przywiązaniu do mnie utwierdzało. Bo każdy mężczyzna, sądzę, zawsze będzie wyżej cenił kobietę, w której widzi skłonność do cnoty. Podobnie kobieta, przywiązanie i wpływ, jaki pragnie mieć u męża, tą drogą najprędzej pozyska – jak o tym później jeszcze mówić będę. Co do tego kapłana, mam to za pewne, że jest na drodze zbawienia. Umarł bardzo pobożnie, z zupełnym oderwaniem się od tej okazji. Wolą Pańską było, aby przez takie pośrednictwo został zbawiony.
7. Pozostałam w tym miejscu trzy miesiące, cierpiąc najsroższe boleści, bo kuracja była za gwałtowna na moje siły. Po dwóch miesiącach, z powodu leków życie już prawie ze mnie uchodziło. Cierpienia serca, z którego miałam być wyleczona, wzmogły się bardziej, sprawiając mi bardzo wielki ból! Często miałam takie uczucie, jakby mnie, kto ostrymi kłami za nie chwytał, tak, iż obawiano się o moją przytomność. Obok wielkiego upadku sił, (bo skutkiem, ciągłych nudności nic nie mogłam jeść i tylko płyny przyjmowałam), przy nieustającej gorączce i zupełnym wycieńczeniu skutkiem środków przeczyszczających, które mi przez cały miesiąc, co dzień dawano, tak miałam wnętrzności spalone, że nerwy we mnie kurczyć się poczęły z takim nieznośnym bólem, iż we dnie i w nocy nie miałam odpoczynku i smutek wielki mnie nękał.
8. Z takim to pożytkiem tej kuracji, ojciec zabrał mnie z powrotem do domu, gdzie znowu lekarze badali mój stan. Wszyscy we mnie zwątpili, oznajmiając, że w dodatku do wszystkich tych cierpień jeszcze mam suchoty. Mało mnie to obchodziło, to jedno tylko czułam, że cierpię. Od stóp do głowy bóle mnie nękały ustawicznie. Bóle nerwów, jak przyznawali sami lekarze, sprawiają nieznośne cierpienia, a we mnie wszystkie się kurczyły, prawdziwie, więc srogie – gdybym tylko z własnej winy nie utraciła zasługi jego – cierpiałam męczeństwo. W męce tej przeżyłam nie dłużej niż trzy miesiące, choć i tak zdawało się rzeczą nieprawdopodobną, by ktoś mógł wytrzymać tyle cierpień naraz. Sama dzisiaj nad tym się zdumiewam i za szczególną łaskę od Pana to sobie poczytuję, że taką mi dał wówczas cierpliwość. Rzecz widoczna, że była to Jego łaska. Bardzo mi pomogło to, że niedawno przedtem czytałam historię Hioba, w księdze Moraliów św. Grzegorza, którym to czytaniem Pan sam chciał mnie zawczasu przygotować, abym zdołała to wszystko znieść z takim zgodzeniem się na Jego wolę. Również i modlitwa wewnętrzna, której wówczas zaczynałam się oddawać, siły mi do cierpienia przymnażała. Cała rozmowa moja była tylko z Bogiem. Ustawicznie miałam na myśli i powtarzałam sobie te słowa z księgi Hioba: “Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?”. To widocznie, dodawało mi ducha.
9. Nadeszło święto Matki Boskiej Sierpniowej. Już od kwietnia aż do tego czasu trwały moje katusze, choć ostatnie trzy miesiące silniej cierpiałam niż z początku. Gorąco zapragnęłam wyspowiadać się, bo zawsze chętnie i często spowiadałam się. Sądzono, że żądanie moje pochodzi z bojaźni śmierci, dlatego ojciec mój, nie pozwolił chcąc mi oszczędzić trwogi. O nierozumna miłości ciała i krwi, gdy nawet taki prawy katolik i człowiek tak światły, jakim był mój ojciec, – bo był bardzo światłym i nie przez nieświadomość zbłądził w tym wypadku – oprzeć się jej nie umiał! A jakże wielką szkodę mógł mi przez to wyrządzić. Tej nocy nagle zaostrzyły się objawy choroby, skutkiem, których prawie cztery dni leżałam całkiem bez czucia. W tym stanie dali mi Sakrament Ostatniego Namaszczenia. Sądzono, że lada chwila skonam. Bezustannie mówiono mi do ucha Wierzę w Boga, jak gdybym mogła, co słyszeć albo rozumieć. Chwilami tak mnie już mieli za umarłą, że potem, gdy przyszłam do siebie, oczy miałam pełne wosku.
10. Ojciec mój gorzko żałował, że nie pozwolił mi się wyspowiadać. Jakież gorące zanosił za mną wołania i modlitwy do Boga! Niech będzie błogosławiony Pan, iż zechciał go wysłuchać! Gdy bowiem otwarty był grób dla mnie w moim klasztorze już półtora dnia, gdzie czekano mego ciała, a w klasztorze męskim za miastem zakonnicy już odprawili za mnie żałobne nabożeństwo, spodobało się Panu, bym przyszła do siebie. Natychmiast poprosiłam o spowiedź. Przyjęłam Komunię płacząc rzewnymi łzami. Lecz łzy te, zdaje mi się, nie płynęły z samego tylko uczucia żalu i skruchy, że obraziłam Boga, ale z ufności w dobroć Jego, iż ma moc mnie zbawić, chociażby błąd, w który mnie wprowadzili tamci, mówiąc mi, że nie są grzechem śmiertelnym pewne rzeczy, które potem niewątpliwie poznałam, że nim są, nie był dla mnie dostateczną wymówką. Pomimo że cierpiałam boleści nie do wytrzymania, skutkiem, czego i przytomność miałam niezupełną, spowiedź jednak, zdaje mi się, odbyłam dokładną z wszystkiego, w czym mi się zdawało, że obraziłam Boga. Bo oprócz innych łask i tę dał mi Pan w boskiej dobroci swojej, że odkąd zaczęłam przystępować do Stołu Pańskiego, nigdy nie opuściłam na spowiedzi niczego, w czym uznawałam grzech choćby tylko powszedni, żebym tego nie wyznała. W tym wszystkim jednak mam to niewątpliwe przekonanie, że źle byłoby z moim zbawieniem, gdybym wówczas umarła. Z jednej strony dla błędnego kierunku nieoświeconych spowiedników, a z drugiej dla niewierności moich i dla wielu innych przyczyn.
11. Prawdę mówię, i tak jest, że gdy wspomnę na tę chwilę swego życia i jak Pan wówczas prawie mnie wskrzesił z martwych, cała jestem przerażona i jakoby dreszcz trwogi mnie przenika. Gdyż należało tobie, duszo moja, pamiętać o tym niebezpieczeństwie, z którego Pan cię wybawił. Jeśli miłość nie zdołała cię powstrzymać od obrażania Go na nowo, przynajmniej powstrzymała cię bojaźń, bo i potem tysiąc razy mógł cię zabrać z tego świata, w stanie jeszcze groźniejszym. Nie przesadzam, gdy mówię: tysiąc razy, chociaż mnie będzie za to strofował ten, który mi kazał powściągać się w opowiadaniu moich grzechów. I tak wychodzą tu one bardzo upiększone. Na miłość Boga, proszę go, by nic nie wykreślał z tego, co piszę o swoich winach, bo tym jaśniej przez nie objawia się łaskawość Boga, z jaką znosi taką duszę jak moja. Niech będzie błogosławiony na wieki! Błagam Boski Majestat Jego, niech mnie raczej w proch zetrze, niżbym, kiedy przestała coraz więcej Go miłować.
Opisuje w dalszym ciągu wielkie niemoce, jakie znosiła, i cierpliwość, z jaką Pan jej dał przetrwać, i jak Pan umie złe obracać w dobre, jak się to okazało w pewnym zdarzeniu, w miejscu, gdzie przebywała na leczeniu.
1. Opowiadając wyżej, jak przebyłam rok nowicjatu, zapomniałam nadmienić o wielkich udręczeniach, jakie miewałam z powodu rzeczy w istocie mało ważnych. Często mnie strofowano za winy, do których się nie poczuwałam. Przyjmowałam te upomnienia z wielką przykrością i z bardzo niedoskonałym usposobieniem. Choć przy górującym nad wszystkim rozradowaniu, jakim mnie napełniała ta myśl, że jestem zakonnicą, wszystko to odważnie znosiłam. Widząc mnie chroniącą się na samotność i nieraz płaczącą nad grzechami swoimi, towarzyszki moje sądziły, że jestem niezadowolona i głośno o tym domysłem swoim mówiły. Ja do wszelkich ćwiczeń zakonnych miałam wolę ochotną, ale trudno mi było znieść najmniejszą oznakę pogardy czy lekceważenia. Rada byłam, gdy mi okazywano szacunek. Wszystko, co czyniłam, starałam się czynić z wdziękiem i wytwornością. Wszystko to zdawało mi się być cnotą. Nie może jednak to być dla mnie wymówką, bo bardzo dobrze o tym wiedziałam, że we wszystkim szukam własnego zadowolenia, więc nieświadomość moja nie zwalnia mnie od winy. Usprawiedliwia nieco tylko to, że klasztor nasz nie odznaczał się wielką doskonałością. A ja, niecnotliwa, co widziałam zdrożnego, tego się chwytałam, a co było dobrego, pomijałam.
2. Była tam wówczas jedna zakonnica, złożona ciężką bardzo i bolesną niemocą. Skutkiem obstrukcji powstały w jej żołądku otwory, którymi wychodziło cokolwiek przyjmowała. W krótkim też czasie na skutek tej choroby zmarła. Wszystkie wzdrygały się przerażone na widok tego okropnego cierpienia. We mnie tylko cierpliwość chorej wielką zazdrość wzbudziła. Prosiłam Boga, jeśli zechce dać mi podobną cierpliwość, aby zesłał na mnie wszelkie choroby, jakie Mu się spodoba. Nie było, zdaje mi się tak wielkiej, której bym się lękała. Bo takie było we mnie pożądanie dóbr niebieskich, iż bez wahania gotowa byłam na wszelkie cierpienia dla ich osiągnięcia. Sama się dziwię takiej mojej wówczas gotowości, bo nie miałam jeszcze – zdaje mi się – tej wielkiej miłości Boga, którą, jeśli się nie mylę, nabyłam w czasie, gdy zaczęłam oddawać się modlitwie wewnętrznej. Było to tylko pewne oświecenie wewnętrzne, w którym poznawałam niewartą zachodu marność wszystkiego tego, co przemija, a nieskończoną cenę tych dóbr, które przez zrzeczenie się rzeczy ziemskich nabyć można, bo są to dobra wieczne. Pan w łaskawości swojej wysłuchał prośby mojej i nim jeszcze drugi rok upłynął, popadłam w taki stan, iż choć cierpienie moje innego było rodzaju niż choroba tej zakonnicy, sądzę jednak, że nie było ono mniej bolesne i przenikliwsze. Cierpienie to trwało trzy lata, jak zaraz opowiem.
3. Gdy przyszedł czas leczenia, którego oczekiwałam mieszkając, jak mówiłam, na wsi u mojej siostry, ojciec mój wraz z siostrą i zakonnicą moją przyjaciółką, która z wielkiej do mnie miłości towarzyszyła mi od wyjazdu z klasztoru, troskliwie starając się o moją wygodę podczas drogi, przewieźli mnie na miejsce kuracji. Tu szatan zaczął trwożyć i nękać moją duszę, ale Bóg to w wielkie dobro obrócił. W miejscu, gdzie leczyłam się, mieszkał pewien duchowny, mąż bardzo dobrego rodu i bystrego rozumu. Miał i naukę, choć niewielką. Zaczęłam się spowiadać u niego. Zawsze miałam pociąg do ludzi z nauką, gdyż niemałą wyrządzili szkodę mojej duszy spowiednicy niedouczeni. Ponieważ prawdziwie uczonych, jakich pragnęłam, nie miałam. Przekonałam się o tym z własnego doświadczenia, że spowiednikowi, jeśli tylko jest kapłanem cnotliwym i świątobliwych obyczajów, lepiej jest nie mieć żadnej nauki niż mieć niedostateczną. Bo wówczas ani on nie będzie dowierzał sobie bez poradzenia się tych, którzy mają rzetelną naukę, ani też ja na nim z zupełną ufnością nie będę polegać. Spowiednik naprawdę uczony nigdy mnie w błąd nie wprowadził. Tamci też, bez wątpienia, nie mieli zamiaru mnie oszukiwać, tylko, że nie umieli lepiej. Ja zaś sądziłam, że posiadają potrzebną naukę i że jedynym obowiązkiem moim jest wierzyć im, tym bardziej, że rady i decyzje ich były luźne i szeroką mi pozostawiały swobodę. Gdyby mnie byli ścieśniali, pewno przy niecnotliwym usposobieniu swoim poszukałabym sobie innych. Co było grzechem powszednim, to zapewniali mnie, że żadnego nie ma grzechu. Co było bardzo ciężkim grzechem, to mi mówili, że to powszedni. Tak wielką stąd szkodę odniosłam, że powinnam, zdaje mi się, wspomnieć tu o tym dla przestrogi innych, aby ich podobne nieszczęście nie spotkało. Bo co do mnie, jasno to widzę, że przed Bogiem żadną mi to nie może być wymówką. Samo to, że rzeczy, na które mi pozwalano, z natury swojej były niedobre. Już to powinno było mnie od nich powstrzymać. Bóg to dopuścił za grzechy moje, że oni błądzili i mnie w błąd wprowadzali. Ja zaś w błąd wprowadzałam wiele innych, powtarzając im to, co od tamtych słyszałam. Trwałam w tym zaślepieniu, zdaje mi się, przeszło siedemnaście lat. Dopiero jeden Ojciec Dominikanin, wielki teolog, częściowo wyprowadził mnie z błędu. W końcu ojcowie z Towarzystwa Jezusowego oświecili mnie do reszty i mocno przerazili mnie, ukazując mi przewrotność tych fałszywych zasad, jak to w swoim miejscu opowiem.
4. Gdy zaczęłam się spowiadać u tego duchownego, o którym wspomniałam, on nadzwyczajnie mnie polubił. Wówczas, bowiem w porównaniu z tym, co było później, mało, co miałam do wyznania na spowiedzi, nawet od czasu jak zostałam zakonnicą. Miłość jego dla mnie nie była grzeszna, ale przez zbytnią czułość mogła się stać niedobra. Z tego, co mu mówiłam, rozumiał dobrze, że nigdy za nic na świecie nie zgodziłabym się obrazić Boga w rzeczy ważnej. On też ze swojej strony podobne mi dawał, co do siebie zapewnienie. Zatem częste mieliśmy z sobą rozmowy. Pomimo wszelkich niedoskonałości swoich, mając duszę przenikniętą słodkim uczuciem obecności Boga, w niczym tak nie smakowałam jak w rozmowie o rzeczach Bożych. Zapał mój, zwłaszcza, że tak jeszcze byłam młoda, zdumiewał go i zawstydzał. Aż wreszcie pod wielkim wpływem swojej dla mnie przychylności wyznał mi nieszczęsny stan swojej duszy. Grzech jego był niemały. Od blisko siedmiu lat żył w stanie zatracenia, utrzymując miłosny stosunek z kobietą, w tym miejscu zamieszkałą, a przy tym odprawiał Mszę świętą. Rzecz była głośna, z wielkim uszczerbkiem czci i sławy jego. Nikt jednak nie śmiał powiedzieć mu tego w oczy. Mnie go było szczerze żal, bo lubiłam go bardzo. W wielkiej lekkomyślności i ślepocie swojej za cnotę to uznawałam, że okażę się jemu wdzięczną i wierną mu pozostanę za jego dla mnie przyjaźń i życzliwość. Przeklęta taka wierność, która posuwa się aż do sprzeniewierzenia się prawu Bożemu! Jest to przewrotny obyczaj świata, na którego wspomnienie wszystko się we mnie przewraca. Bo wszystko, cokolwiek ludzie nam uczynią dobrego, Bogu zawdzięczamy. A my za cnotę to sobie uznajemy nie zrywać przyjaźni ludzkiej, chociażby była z obrazą Boga! O ślepoto świata! Jakie by to było szczęście dla mnie, Panie, i jakie uczczenie Ciebie, gdybym się okazała najniewdzięczniejszą względem całego świata, bylebym tylko w niczym nie zaniechała należnej Tobie wdzięczności! Lecz dla grzechów moich stało się przeciwnie.
5. Starałam się zasięgnąć więcej wiadomości od jego domowników, od których też dokładnie się dowiedziałam o szczegółach jego upadku. Przekonałam się, że biedny nie tyle był winien, ile się wydawać mogło. Nieszczęsna ta kobieta wymogła na nim, aby dla miłości jej nosił na szyi jakiś bałwanek miedziany, do którego przywiązała czary. I nie było człowieka, który by zdołał go skłonić do porzucenia tej bezecnej pamiątki. Ja stanowczo nie wierzę, by była to prawda, co opowiadają o podobnych czarach, ale mówię to, na co sama patrzyłam, dla przestrogi innych, aby się strzegli kobiet, które takimi drogi postępują. Niech będą pewni, że która raz utraci wstyd przed Bogiem i tę skromność, do której sama już płeć niewieścia więcej ją obowiązuje niż mężczyznę, takiej w niczym już zaufać nie można. Bowiem dla osiągnięcia swego celu i dla zaspokojenia tej żądzy, którą szatan w niej roznieca, nie ma niegodziwości, której by nie popełniła. Co do mnie, choć tak byłam niecnotliwa, tego rodzaju winy nigdy się nie dopuściłam. Nigdy nie miałam zamiaru czynić coś złego. Nigdy nie starałam się, choć mogłam, zmusić czyjąś wolę, aby się do mnie skłoniła, bo Pan mnie od takiego grzechu zachował. Gdyby mnie pozostawił samej sobie, byłabym i w tym zgrzeszyła, jak grzeszyłam w innych rzeczach, bo na mnie w niczym polegać nie można.
6. Gdy się dowiedziałam o tym wszystkim, zaczęłam mu okazywać większą jeszcze przychylność. Zamiar mój był, dobry, ale uczynek zły. Bo dla dobrego celu, chociażby był najlepszy, nie godziło mi się uczynić najmniejszego zła. Mówiłam mu najczęściej o Bogu, co dobry wpływ na nim wywierało. Choć głównie, jak sądzę, wielkie jego do mnie przywiązanie dawało skuteczność moim słowom. Chcąc mi zrobić przyjemność zdobył się w końcu na oddanie mi swego bałwanka, który natychmiast kazałam wrzucić do rzeki. Jak tylko go się pozbył, zaraz mu – jakby się ze snu przebudził – stanęły przed oczyma wszystkie nieprawości jakie w ciągu tych lat popełnił. Przerażony ich wspomnieniem i żałując występnego swego życia, stopniowo zaczął coraz bardziej brzydzić się tym grzesznym stosunkiem. Bez wątpienia Najświętsza Panna skutecznie go przyczyną swoją wspomogła, bo wielkie miał nabożeństwo do Jej Poczęcia i dzień jemu poświęcony obchodził z wielką uroczystością. W końcu zupełnie porzucił swoją wspólniczkę i nieustanne dzięki czynił Bogu, że go zechciał oświecić. Równo rok od dnia, którego po raz pierwszy go widziałam, zmarł. Już się całkowicie nawrócił do Boga, bo w wielkim przywiązaniu, jakie miał do mnie, nigdy nie widziałam niczego złego. Chociaż mogłoby być czystsze, zawsze jednak nasuwało mi ono okazje, w których gdybym się nie trzymała w obecności Bożej, ciężko obrazić Go mogłam. Miałam wówczas, jak mówiłam, niewzruszone postanowienie nie uczynić niczego takiego, w czym bym widziała grzech śmiertelny. I to właśnie, że on widział takie we mnie postanowienie, jeszcze bardziej go, zdaje mi się, w przywiązaniu do mnie utwierdzało. Bo każdy mężczyzna, sądzę, zawsze będzie wyżej cenił kobietę, w której widzi skłonność do cnoty. Podobnie kobieta, przywiązanie i wpływ, jaki pragnie mieć u męża, tą drogą najprędzej pozyska – jak o tym później jeszcze mówić będę. Co do tego kapłana, mam to za pewne, że jest na drodze zbawienia. Umarł bardzo pobożnie, z zupełnym oderwaniem się od tej okazji. Wolą Pańską było, aby przez takie pośrednictwo został zbawiony.
7. Pozostałam w tym miejscu trzy miesiące, cierpiąc najsroższe boleści, bo kuracja była za gwałtowna na moje siły. Po dwóch miesiącach, z powodu leków życie już prawie ze mnie uchodziło. Cierpienia serca, z którego miałam być wyleczona, wzmogły się bardziej, sprawiając mi bardzo wielki ból! Często miałam takie uczucie, jakby mnie, kto ostrymi kłami za nie chwytał, tak, iż obawiano się o moją przytomność. Obok wielkiego upadku sił, (bo skutkiem, ciągłych nudności nic nie mogłam jeść i tylko płyny przyjmowałam), przy nieustającej gorączce i zupełnym wycieńczeniu skutkiem środków przeczyszczających, które mi przez cały miesiąc, co dzień dawano, tak miałam wnętrzności spalone, że nerwy we mnie kurczyć się poczęły z takim nieznośnym bólem, iż we dnie i w nocy nie miałam odpoczynku i smutek wielki mnie nękał.
8. Z takim to pożytkiem tej kuracji, ojciec zabrał mnie z powrotem do domu, gdzie znowu lekarze badali mój stan. Wszyscy we mnie zwątpili, oznajmiając, że w dodatku do wszystkich tych cierpień jeszcze mam suchoty. Mało mnie to obchodziło, to jedno tylko czułam, że cierpię. Od stóp do głowy bóle mnie nękały ustawicznie. Bóle nerwów, jak przyznawali sami lekarze, sprawiają nieznośne cierpienia, a we mnie wszystkie się kurczyły, prawdziwie, więc srogie – gdybym tylko z własnej winy nie utraciła zasługi jego – cierpiałam męczeństwo. W męce tej przeżyłam nie dłużej niż trzy miesiące, choć i tak zdawało się rzeczą nieprawdopodobną, by ktoś mógł wytrzymać tyle cierpień naraz. Sama dzisiaj nad tym się zdumiewam i za szczególną łaskę od Pana to sobie poczytuję, że taką mi dał wówczas cierpliwość. Rzecz widoczna, że była to Jego łaska. Bardzo mi pomogło to, że niedawno przedtem czytałam historię Hioba, w księdze Moraliów św. Grzegorza, którym to czytaniem Pan sam chciał mnie zawczasu przygotować, abym zdołała to wszystko znieść z takim zgodzeniem się na Jego wolę. Również i modlitwa wewnętrzna, której wówczas zaczynałam się oddawać, siły mi do cierpienia przymnażała. Cała rozmowa moja była tylko z Bogiem. Ustawicznie miałam na myśli i powtarzałam sobie te słowa z księgi Hioba: “Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?”. To widocznie, dodawało mi ducha.
9. Nadeszło święto Matki Boskiej Sierpniowej. Już od kwietnia aż do tego czasu trwały moje katusze, choć ostatnie trzy miesiące silniej cierpiałam niż z początku. Gorąco zapragnęłam wyspowiadać się, bo zawsze chętnie i często spowiadałam się. Sądzono, że żądanie moje pochodzi z bojaźni śmierci, dlatego ojciec mój, nie pozwolił chcąc mi oszczędzić trwogi. O nierozumna miłości ciała i krwi, gdy nawet taki prawy katolik i człowiek tak światły, jakim był mój ojciec, – bo był bardzo światłym i nie przez nieświadomość zbłądził w tym wypadku – oprzeć się jej nie umiał! A jakże wielką szkodę mógł mi przez to wyrządzić. Tej nocy nagle zaostrzyły się objawy choroby, skutkiem, których prawie cztery dni leżałam całkiem bez czucia. W tym stanie dali mi Sakrament Ostatniego Namaszczenia. Sądzono, że lada chwila skonam. Bezustannie mówiono mi do ucha Wierzę w Boga, jak gdybym mogła, co słyszeć albo rozumieć. Chwilami tak mnie już mieli za umarłą, że potem, gdy przyszłam do siebie, oczy miałam pełne wosku.
10. Ojciec mój gorzko żałował, że nie pozwolił mi się wyspowiadać. Jakież gorące zanosił za mną wołania i modlitwy do Boga! Niech będzie błogosławiony Pan, iż zechciał go wysłuchać! Gdy bowiem otwarty był grób dla mnie w moim klasztorze już półtora dnia, gdzie czekano mego ciała, a w klasztorze męskim za miastem zakonnicy już odprawili za mnie żałobne nabożeństwo, spodobało się Panu, bym przyszła do siebie. Natychmiast poprosiłam o spowiedź. Przyjęłam Komunię płacząc rzewnymi łzami. Lecz łzy te, zdaje mi się, nie płynęły z samego tylko uczucia żalu i skruchy, że obraziłam Boga, ale z ufności w dobroć Jego, iż ma moc mnie zbawić, chociażby błąd, w który mnie wprowadzili tamci, mówiąc mi, że nie są grzechem śmiertelnym pewne rzeczy, które potem niewątpliwie poznałam, że nim są, nie był dla mnie dostateczną wymówką. Pomimo że cierpiałam boleści nie do wytrzymania, skutkiem, czego i przytomność miałam niezupełną, spowiedź jednak, zdaje mi się, odbyłam dokładną z wszystkiego, w czym mi się zdawało, że obraziłam Boga. Bo oprócz innych łask i tę dał mi Pan w boskiej dobroci swojej, że odkąd zaczęłam przystępować do Stołu Pańskiego, nigdy nie opuściłam na spowiedzi niczego, w czym uznawałam grzech choćby tylko powszedni, żebym tego nie wyznała. W tym wszystkim jednak mam to niewątpliwe przekonanie, że źle byłoby z moim zbawieniem, gdybym wówczas umarła. Z jednej strony dla błędnego kierunku nieoświeconych spowiedników, a z drugiej dla niewierności moich i dla wielu innych przyczyn.
11. Prawdę mówię, i tak jest, że gdy wspomnę na tę chwilę swego życia i jak Pan wówczas prawie mnie wskrzesił z martwych, cała jestem przerażona i jakoby dreszcz trwogi mnie przenika. Gdyż należało tobie, duszo moja, pamiętać o tym niebezpieczeństwie, z którego Pan cię wybawił. Jeśli miłość nie zdołała cię powstrzymać od obrażania Go na nowo, przynajmniej powstrzymała cię bojaźń, bo i potem tysiąc razy mógł cię zabrać z tego świata, w stanie jeszcze groźniejszym. Nie przesadzam, gdy mówię: tysiąc razy, chociaż mnie będzie za to strofował ten, który mi kazał powściągać się w opowiadaniu moich grzechów. I tak wychodzą tu one bardzo upiększone. Na miłość Boga, proszę go, by nic nie wykreślał z tego, co piszę o swoich winach, bo tym jaśniej przez nie objawia się łaskawość Boga, z jaką znosi taką duszę jak moja. Niech będzie błogosławiony na wieki! Błagam Boski Majestat Jego, niech mnie raczej w proch zetrze, niżbym, kiedy przestała coraz więcej Go miłować.