O fundacji Karmelu Św. Józefa w Segowii, w sam dzień św. Józefa, roku 1574.
1. Wspomniałam wyżej, jako po założeniu klasztoru w Salamance i w Albie, gdy jeszcze pierwszy z nich nie posiadał własnego domu, O. Pedro Fernandez, sprawujący w tym czasie urząd komisarza apostolskiego, kazał mi na trzy lata udać się do klasztoru Wcielenia w Awili, i jako potem, widząc naglącą potrzebę sióstr w Salamance, pozwolił mi wrócić do nich, dla przeniesienia ich do domu własnego. Otóż w czasie, gdy byłam zajęta nabyciem i urządzeniem tego domu. Pan któregoś dnia rozkazał mi na modlitwie, bym się udała do Segowii i tam założyła nowy klasztor. Rozkaz ten wydał mi się niepodobnym do spełnienia; nie mogłam podejmować tej fundacji, nie mając na to wyraźnego polecenia komisarza apostolskiego, O. Magistra Pedra Fernandeza, a ten niedawno przedtem oznajmił mi, że nie życzy sobie, bym zakładała więcej klasztorów. Przy tym i to miałam na względzie, że przepisany mi trzyletni termin przeciwieństwa w klasztorze Wcielenia nie upłynął jeszcze i rozumiałam, że ten jest właśnie powód, dla którego przeciwny jest on nowym fundacjom. Ale Pan, gdy zastanawiałam się nad tymi trudnościami, rzekł do mnie, bym mu wyjawiła, że mam ten zamiar, a On sam przywiedzie go do skutku.
2. Napisałam więc do O. Fernandeza, obecnego w tej porze w Salamance. Przedstawiłam mu, że jak mu wiadomo, mam od Przew. naszego O. Generała polecenie, abym ile razy mi się zdarzy sposobność podjęcia nowej fundacji, nigdy jej nie opuszczała. Obecnie zaś w Segowii i ze strony miasta, i ze strony biskupa nastąpiła już zgoda na fundację klasztoru naszej Reguły i gotowa jestem podjąć się jej, jeśli Jego Przewielebność mi każe; że z obowiązku sumienia o tym mu donoszę i że cokolwiek w tym względzie postanowi, ja ochotnie i spokojnie zastosuję się do woli jego. Te były mniej więcej, zdaje mi się, słowa listu mego; w końcu jeszcze dodałam, że, zdaniem moim, z fundacji tej może być chwała Bogu. Widocznie jej Bóg też chciał, bo natychmiast otrzymałam od o. Fernandeza odpowiedź przychylną, wraz z upoważnieniem do założenia tego klasztoru, czemu po tym, co mi pierwej powiedział, wielce się zdziwiłam. Z Salamanki jeszcze postarałam się o najęcie domu w Segowii, bo doświadczenia przebyte w Toledo i w Valladolid nauczyły mię, że lepiej naprzód się usadowić, a potem dopiero szukać własnego domu. Różne za tym przemawiają racje, z których ta jest najważniejsza, że przyjeżdżając na fundację bez grosza w kieszeni, nie mam za co domów kupować, skoro zaś klasztor stanie gotowy, Pan zaraz nasyła nam dobrodziejów, za czym już możemy nie tylko nabyć dom byle jaki, ale i wybrać sobie taki, który by leżał w miejscu dla nas najdogodniejszym.
3. Mieszkała w Segowii jedna pani, wdowa po pewnym właścicielu majoratu. Znałam ją, bo kiedyś przedtem przyjeżdżała do mnie do Awili. Nazywała się dońa Ana de Jimena. Była to dusza bardzo pobożna i zawsze czuła w sobie powołanie do życia zakonnego. Skoro stanął tam nasz klasztor, wstąpiła do niego wraz z swoją córką, także bardzo cnotliwą osobą. Ile jej ciężkim było przedtem życie w stanie małżeńskim i we wdowieństwie, tyle teraz w dwójnasób rozweselił Pan jej serce, gdy się znalazła w Zakonie. Chociaż i na świecie obie, i matka i córka, wiodły życie bardzo skupione i całkiem Bogu oddane.
4. Ta dobra pani najęła nam dom i we wszystko zaopatrzyła, czego uważała, że nam będzie potrzeba, tak dla urządzenia kaplicy, jak i dla nas samych; z tej strony więc niewiele miałam kłopotu. Lecz, aby nie było żadnej fundacji bez jakiegoś dla mnie cierpienia, Pan tym razem, oprócz ucisków wewnętrznych, wielkiej oschłości i zaćmienia w duszy, w jakich tę drogę odbyłam, dopuścił na mnie wszelkiego rodzaju boleści fizyczne, gorączkę i mdłości, które przez trzy miesiące silnie mię nękały, owszem i przez całe półrocze mojego tam pobytu ciągle byłam mocno cierpiąca…
5. Choć miałam pozwolenie i od Biskupa, i od miasta, wolałam jednak i tym razem zajechać na miejsce wieczorem i potajemnie. Było to w wigilię św. Józefa; nazajutrz, w uroczystość Świętego, wprowadziliśmy Najświętszy Sakrament. Pozwolenie wydane mi już było dawno przedtem, ale będąc wówczas w klasztorze Wcielenia i zostając tam pod władzą nie naszego Ojca Generała, ale innego zwierzchnika, nie mogłam wcześniej przystąpić do fundacji. Pozwolenie Biskupa było tylko ustne; dał je w tymże czasie, gdy i miasto zażądało założenia naszego klasztoru, jednemu panu, niejakiemu Andresowi de Jimena, który o nie dla nas się starał i nie uważał za potrzebne zażądać go na piśmie, co i mnie wydawało się rzeczą obojętną. Ale okazało się, że byłam w błędzie. Oto bowiem, jak tylko Wikariusz Generalny dowiedział się, żeśmy już klasztor nasz otworzyły, przybiegł zaraz mocno zagniewany, zabronił sprawowania u nas Najświętszej Ofiary. Chciał nawet zabrać do więzienia tego, który Mszę św. odprawił, to jest ojca Karmelitę Bosego, który mi towarzyszył wraz z o. Julianem z Awili i drugim sługą Bożym, niejakim Antonio Gaytanem.
6. Ten ostatni był to szlachcic rodem z Alby. Spośród próżności światowych, którym był oddany, Pan go na kilka lat przedtem pociągnął do siebie. Od tego czasu, stanowczo wzgardziwszy światem, wszystką myśl i usilność swoją miał skierowaną do służby i większej chwały Bożej. Winna mu jestem to o nim wspomnienie, bo wielce mi był w tej fundacji i w następnych pomocny i dużo dla nich trudu poniósł; ale gdybym tu miała opisywać jego cnoty, nieprędko bym skończyła. Jedną tylko z nich wymienię, bo bardzo nam się w tej potrzebie przydała, to jest cnotę umartwienia. Posiadał ją w tak wysokim stopniu, że żaden ze służby nam towarzyszącej tak pilnie i pokornie nam nie służył we wszystkim, jak on. Jest to mąż bardzo wysokiej modlitwy i Bóg mu daje wiele nadzwyczajnych łask, dzięki którym wszelkie też przykrości i przeciwności, jakie by drugi niełatwo zniósł, jemu się wydają łatwe i przyjemne, jak tego dał dowody w trudach i cierpieniach wszelkiego rodzaju, które go z powodu tych fundacji spotkały. Widocznie on i O. Julian z Awili, wierny mój od samego początku pomocnik, powołani byli od Boga do skutecznego ze mną w tej świętej sprawie współdziałania i na to snadź Pan takich mi dał towarzyszy, aby przy nich i z nimi we wszystkim mi się szczęśliwie powodziło. Rozmowa ich w drodze była ciągle o Bogu; nauczali ludzi nam towarzyszących i kogo spotkali po drodze; słowem, na wszelki sposób i w czym tylko mogli, służyli Panu Bogu.
7. Słuszne jest, córki moje, które będziecie czytały opis tych fundacji, byście wiedziały, jak wiele zawdzięczamy tym dwom sługom Bożym, byście za to, że bez żadnego interesu własnego tyle się natrudzili około zapewnienia wam tego szczęścia, którym teraz mieszkając w tych klasztorach się cieszycie, wzajemnie polecały ich Panu, aby i oni mieli pożytek z waszych modlitw. I zapewne, gdybyście wiedziały, ile pracy i zachodów w upały i słoty, ile bezsennych nocy, ile strudzenia w drodze wycierpieli, z całego serca modliłybyście się za nimi.
8. Wikariusz odszedł wreszcie, ale we drzwiach kaplicy postawił nam strażnika, po co, tego nie wiem. Inni nieco się tym nastraszyli; co do mnie, zwykłam się bać tylko przed dokonaniem fundacji, skoro ją obejmę w posiadanie, trudności wszelkie i przeciwieństwa potem powstające mało już mię straszą. Jedna z sióstr, towarzyszek moich, miała w Segowii krewnych, liczących się do pierwszych znakomitości miasta; uprosiłam ich, by rozmówili się z Wikariuszem i wyjaśnili mu, że mam pozwolenie od Biskupa. Wiedział on o tym dobrze, jak później sam się przyznał; chodziło mu tylko o to, że rzecz zrobiła się bez niego; ale gdybym się była do niego udała, sądzę, że byłoby jeszcze gorzej. Wreszcie orędownicy nasi tyle przynajmniej na nim wymogli, że zgodził się na pozostawienie nam klasztoru, ale zakazu trzymania w nim Najświętszego Sakramentu cofnąć nie chciał i na to już nie było rady. Tak przebyłyśmy kilka miesięcy, aż w końcu kupiłyśmy dom, a z nim sporo procesów z ojcami franciszkanami o inny domek, nabyty przez nas w pobliżu; teraz, ledwo kupiwszy ten dom, musiałyśmy się prawować z ojcami Matki Boskiej Łaskawej od wykupu niewolników, i z Kapitułą, której na nim przysługiwało jakieś prawo czynszu.
9. O Jezu! Jakaż to ciężka robota, takie rozprawianie się z tyloma różnymi pretensjami. Kiedy sprawa już zdawała się skończona, wnet na jej miejsce druga wyrastała. Jakkolwiek się dla miłej zgody żądaniom ich ustępowało, zawsze było mało tego, bo zaraz nowe zjawiało się żądanie. Teraz, gdy o tym piszę, wydaje się to niczym, ale wówczas wytrzymać wszystko było utrapieniem nie lada.
10. Nie brakło nam jednak orędowników. Siostrzeniec więc Biskupa, kanonik i prepozyt katedralny, i licencjat Herrera, mąż bardzo pobożny, bronił i wspierał nas, ile mógł. Wreszcie, kosztem wielkiej sumy pieniędzy, udało się nam on pierwszy proces zakończyć. Pozostawał nam jeszcze drugi z ojcami Matki Boskiej Łaskawej, i z tego powodu przeniesienie się nasze do nowego domu musiało się odbyć w najgłębszej tajemnicy, na dzień lub dwa przed św. Michałem. Ale gdy ono już się dokonało, przeciwnicy nasi, widząc nas już usadowione na miejscu, uznali, że lepiej będzie zaniechać procesu i ułożyli się z nami za pewnym wynagrodzeniem. Największą przykrością, jaka z tych kłopotów dla mnie wynikała, było to, że za siedem czy osiem dni kończył się trzyletni czas mego przełożeństwa w klasztorze Wcielenia i koniecznie musiałam tam pojechać przed upływem tego terminu.
11. Z łaski Pana wszystko się jednak pomyślnie ułożyło przed wyjazdem moim i żaden nam nie pozostał zatarg nie załatwiony, dzięki czemu w dwa czy trzy dni potem mogłam spokojnie odjechać do klasztoru Wcielenia. Niech będzie błogosławione na wieki Imię Jego za tyle łask, jakimi mię bezprzestannie obsypuje i niechaj Go wielbi wszystko stworzenie Jego. Amen.
O fundacji Karmelu Św. Józefa w Segowii, w sam dzień św. Józefa, roku 1574.
1. Wspomniałam wyżej, jako po założeniu klasztoru w Salamance i w Albie, gdy jeszcze pierwszy z nich nie posiadał własnego domu, O. Pedro Fernandez, sprawujący w tym czasie urząd komisarza apostolskiego, kazał mi na trzy lata udać się do klasztoru Wcielenia w Awili, i jako potem, widząc naglącą potrzebę sióstr w Salamance, pozwolił mi wrócić do nich, dla przeniesienia ich do domu własnego. Otóż w czasie, gdy byłam zajęta nabyciem i urządzeniem tego domu. Pan któregoś dnia rozkazał mi na modlitwie, bym się udała do Segowii i tam założyła nowy klasztor. Rozkaz ten wydał mi się niepodobnym do spełnienia; nie mogłam podejmować tej fundacji, nie mając na to wyraźnego polecenia komisarza apostolskiego, O. Magistra Pedra Fernandeza, a ten niedawno przedtem oznajmił mi, że nie życzy sobie, bym zakładała więcej klasztorów. Przy tym i to miałam na względzie, że przepisany mi trzyletni termin przeciwieństwa w klasztorze Wcielenia nie upłynął jeszcze i rozumiałam, że ten jest właśnie powód, dla którego przeciwny jest on nowym fundacjom. Ale Pan, gdy zastanawiałam się nad tymi trudnościami, rzekł do mnie, bym mu wyjawiła, że mam ten zamiar, a On sam przywiedzie go do skutku.
2. Napisałam więc do O. Fernandeza, obecnego w tej porze w Salamance. Przedstawiłam mu, że jak mu wiadomo, mam od Przew. naszego O. Generała polecenie, abym ile razy mi się zdarzy sposobność podjęcia nowej fundacji, nigdy jej nie opuszczała. Obecnie zaś w Segowii i ze strony miasta, i ze strony biskupa nastąpiła już zgoda na fundację klasztoru naszej Reguły i gotowa jestem podjąć się jej, jeśli Jego Przewielebność mi każe; że z obowiązku sumienia o tym mu donoszę i że cokolwiek w tym względzie postanowi, ja ochotnie i spokojnie zastosuję się do woli jego. Te były mniej więcej, zdaje mi się, słowa listu mego; w końcu jeszcze dodałam, że, zdaniem moim, z fundacji tej może być chwała Bogu. Widocznie jej Bóg też chciał, bo natychmiast otrzymałam od o. Fernandeza odpowiedź przychylną, wraz z upoważnieniem do założenia tego klasztoru, czemu po tym, co mi pierwej powiedział, wielce się zdziwiłam. Z Salamanki jeszcze postarałam się o najęcie domu w Segowii, bo doświadczenia przebyte w Toledo i w Valladolid nauczyły mię, że lepiej naprzód się usadowić, a potem dopiero szukać własnego domu. Różne za tym przemawiają racje, z których ta jest najważniejsza, że przyjeżdżając na fundację bez grosza w kieszeni, nie mam za co domów kupować, skoro zaś klasztor stanie gotowy, Pan zaraz nasyła nam dobrodziejów, za czym już możemy nie tylko nabyć dom byle jaki, ale i wybrać sobie taki, który by leżał w miejscu dla nas najdogodniejszym.
3. Mieszkała w Segowii jedna pani, wdowa po pewnym właścicielu majoratu. Znałam ją, bo kiedyś przedtem przyjeżdżała do mnie do Awili. Nazywała się dońa Ana de Jimena. Była to dusza bardzo pobożna i zawsze czuła w sobie powołanie do życia zakonnego. Skoro stanął tam nasz klasztor, wstąpiła do niego wraz z swoją córką, także bardzo cnotliwą osobą. Ile jej ciężkim było przedtem życie w stanie małżeńskim i we wdowieństwie, tyle teraz w dwójnasób rozweselił Pan jej serce, gdy się znalazła w Zakonie. Chociaż i na świecie obie, i matka i córka, wiodły życie bardzo skupione i całkiem Bogu oddane.
4. Ta dobra pani najęła nam dom i we wszystko zaopatrzyła, czego uważała, że nam będzie potrzeba, tak dla urządzenia kaplicy, jak i dla nas samych; z tej strony więc niewiele miałam kłopotu. Lecz, aby nie było żadnej fundacji bez jakiegoś dla mnie cierpienia, Pan tym razem, oprócz ucisków wewnętrznych, wielkiej oschłości i zaćmienia w duszy, w jakich tę drogę odbyłam, dopuścił na mnie wszelkiego rodzaju boleści fizyczne, gorączkę i mdłości, które przez trzy miesiące silnie mię nękały, owszem i przez całe półrocze mojego tam pobytu ciągle byłam mocno cierpiąca…
5. Choć miałam pozwolenie i od Biskupa, i od miasta, wolałam jednak i tym razem zajechać na miejsce wieczorem i potajemnie. Było to w wigilię św. Józefa; nazajutrz, w uroczystość Świętego, wprowadziliśmy Najświętszy Sakrament. Pozwolenie wydane mi już było dawno przedtem, ale będąc wówczas w klasztorze Wcielenia i zostając tam pod władzą nie naszego Ojca Generała, ale innego zwierzchnika, nie mogłam wcześniej przystąpić do fundacji. Pozwolenie Biskupa było tylko ustne; dał je w tymże czasie, gdy i miasto zażądało założenia naszego klasztoru, jednemu panu, niejakiemu Andresowi de Jimena, który o nie dla nas się starał i nie uważał za potrzebne zażądać go na piśmie, co i mnie wydawało się rzeczą obojętną. Ale okazało się, że byłam w błędzie. Oto bowiem, jak tylko Wikariusz Generalny dowiedział się, żeśmy już klasztor nasz otworzyły, przybiegł zaraz mocno zagniewany, zabronił sprawowania u nas Najświętszej Ofiary. Chciał nawet zabrać do więzienia tego, który Mszę św. odprawił, to jest ojca Karmelitę Bosego, który mi towarzyszył wraz z o. Julianem z Awili i drugim sługą Bożym, niejakim Antonio Gaytanem.
6. Ten ostatni był to szlachcic rodem z Alby. Spośród próżności światowych, którym był oddany, Pan go na kilka lat przedtem pociągnął do siebie. Od tego czasu, stanowczo wzgardziwszy światem, wszystką myśl i usilność swoją miał skierowaną do służby i większej chwały Bożej. Winna mu jestem to o nim wspomnienie, bo wielce mi był w tej fundacji i w następnych pomocny i dużo dla nich trudu poniósł; ale gdybym tu miała opisywać jego cnoty, nieprędko bym skończyła. Jedną tylko z nich wymienię, bo bardzo nam się w tej potrzebie przydała, to jest cnotę umartwienia. Posiadał ją w tak wysokim stopniu, że żaden ze służby nam towarzyszącej tak pilnie i pokornie nam nie służył we wszystkim, jak on. Jest to mąż bardzo wysokiej modlitwy i Bóg mu daje wiele nadzwyczajnych łask, dzięki którym wszelkie też przykrości i przeciwności, jakie by drugi niełatwo zniósł, jemu się wydają łatwe i przyjemne, jak tego dał dowody w trudach i cierpieniach wszelkiego rodzaju, które go z powodu tych fundacji spotkały. Widocznie on i O. Julian z Awili, wierny mój od samego początku pomocnik, powołani byli od Boga do skutecznego ze mną w tej świętej sprawie współdziałania i na to snadź Pan takich mi dał towarzyszy, aby przy nich i z nimi we wszystkim mi się szczęśliwie powodziło. Rozmowa ich w drodze była ciągle o Bogu; nauczali ludzi nam towarzyszących i kogo spotkali po drodze; słowem, na wszelki sposób i w czym tylko mogli, służyli Panu Bogu.
7. Słuszne jest, córki moje, które będziecie czytały opis tych fundacji, byście wiedziały, jak wiele zawdzięczamy tym dwom sługom Bożym, byście za to, że bez żadnego interesu własnego tyle się natrudzili około zapewnienia wam tego szczęścia, którym teraz mieszkając w tych klasztorach się cieszycie, wzajemnie polecały ich Panu, aby i oni mieli pożytek z waszych modlitw. I zapewne, gdybyście wiedziały, ile pracy i zachodów w upały i słoty, ile bezsennych nocy, ile strudzenia w drodze wycierpieli, z całego serca modliłybyście się za nimi.
8. Wikariusz odszedł wreszcie, ale we drzwiach kaplicy postawił nam strażnika, po co, tego nie wiem. Inni nieco się tym nastraszyli; co do mnie, zwykłam się bać tylko przed dokonaniem fundacji, skoro ją obejmę w posiadanie, trudności wszelkie i przeciwieństwa potem powstające mało już mię straszą. Jedna z sióstr, towarzyszek moich, miała w Segowii krewnych, liczących się do pierwszych znakomitości miasta; uprosiłam ich, by rozmówili się z Wikariuszem i wyjaśnili mu, że mam pozwolenie od Biskupa. Wiedział on o tym dobrze, jak później sam się przyznał; chodziło mu tylko o to, że rzecz zrobiła się bez niego; ale gdybym się była do niego udała, sądzę, że byłoby jeszcze gorzej. Wreszcie orędownicy nasi tyle przynajmniej na nim wymogli, że zgodził się na pozostawienie nam klasztoru, ale zakazu trzymania w nim Najświętszego Sakramentu cofnąć nie chciał i na to już nie było rady. Tak przebyłyśmy kilka miesięcy, aż w końcu kupiłyśmy dom, a z nim sporo procesów z ojcami franciszkanami o inny domek, nabyty przez nas w pobliżu; teraz, ledwo kupiwszy ten dom, musiałyśmy się prawować z ojcami Matki Boskiej Łaskawej od wykupu niewolników, i z Kapitułą, której na nim przysługiwało jakieś prawo czynszu.
9. O Jezu! Jakaż to ciężka robota, takie rozprawianie się z tyloma różnymi pretensjami. Kiedy sprawa już zdawała się skończona, wnet na jej miejsce druga wyrastała. Jakkolwiek się dla miłej zgody żądaniom ich ustępowało, zawsze było mało tego, bo zaraz nowe zjawiało się żądanie. Teraz, gdy o tym piszę, wydaje się to niczym, ale wówczas wytrzymać wszystko było utrapieniem nie lada.
10. Nie brakło nam jednak orędowników. Siostrzeniec więc Biskupa, kanonik i prepozyt katedralny, i licencjat Herrera, mąż bardzo pobożny, bronił i wspierał nas, ile mógł. Wreszcie, kosztem wielkiej sumy pieniędzy, udało się nam on pierwszy proces zakończyć. Pozostawał nam jeszcze drugi z ojcami Matki Boskiej Łaskawej, i z tego powodu przeniesienie się nasze do nowego domu musiało się odbyć w najgłębszej tajemnicy, na dzień lub dwa przed św. Michałem. Ale gdy ono już się dokonało, przeciwnicy nasi, widząc nas już usadowione na miejscu, uznali, że lepiej będzie zaniechać procesu i ułożyli się z nami za pewnym wynagrodzeniem. Największą przykrością, jaka z tych kłopotów dla mnie wynikała, było to, że za siedem czy osiem dni kończył się trzyletni czas mego przełożeństwa w klasztorze Wcielenia i koniecznie musiałam tam pojechać przed upływem tego terminu.
11. Z łaski Pana wszystko się jednak pomyślnie ułożyło przed wyjazdem moim i żaden nam nie pozostał zatarg nie załatwiony, dzięki czemu w dwa czy trzy dni potem mogłam spokojnie odjechać do klasztoru Wcielenia. Niech będzie błogosławione na wieki Imię Jego za tyle łask, jakimi mię bezprzestannie obsypuje i niechaj Go wielbi wszystko stworzenie Jego. Amen.