Księga fundacji - Strona 15 z 34 - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Księga fundacji

parallax background
fot. rtve.es

 

Rozdział XIII



Opowiada, w jaki sposób i za czyją sprawą powstał pierwszy, według Reguły pierwotnej, klasztor Karmelitów Bosych, roku 1568.

1. Jeszcze przed wyjazdem na moją fundację w Valladolid, ułożyłam się – jak o tym była mowa wyżej – z Ojcem Antonim od Jezusa, naonczas przeorem klasztoru Karmelitów świętej Anny w Medinie, i z Br. Janem od Krzyża, że w razie założenia klasztoru Reguły pierwotnej Karmelitów Bosych, oni dwaj pierwsi wstąpią do niego. Nie mogąc dostać zrazu domu odpowiedniego dla zamierzonej fundacji, nieustannie polecałam tę sprawę Panu. Co do tych dwu ojców, z zupełną ufnością na nich polegałam. O. Antoniego przez cały ten rok od mojej z nim umowy Pan sam mocno był wypróbował, zsyłając nań wszelkiego rodzaju utrapienia, które on zniósł z doskonałym poddaniem się i cierpliwością. Co zaś do O. Jana od Krzyża, nie było już potrzeba osobnej próby, bo chociaż liczył się do sukiennych i trzewiczkowych, żył przecie od początku w wysokiej doskonałości i surowości zakonnej. Zapewniwszy mi już rzecz główną, to jest zakonników gotowych dać początek, Pan raczył łaskawie ułatwić i resztę.

2. Jeden pan z Awili, imieniem don Rafael, z którym nigdy przedtem nie miałam żadnej styczności, dowiedziawszy się – nie pamiętam już i nie wiem jak – o zamiarze naszym założenia klasztoru Ojców Bosych, zgłosił się do mnie, ofiarując się z gotowością ustąpienia mi domu, należącego doń w nędznej wioszczynie, liczącej zaledwie dwudziestu mieszkańców. Dom ten, o ile pamiętam, służył za mieszkanie komornikowi, którego tam trzymał dla ściągania czynszów, przypadających mu z jego posiadłości. Choć domyślałam się z góry, jaki to może być dom, z głębi serca jednak podziękowałam Panu i z szczerą wdzięcznością ofiarę przyjęłam. Objaśnił mię ten pan, że dom ten leży przy trakcie do Medina del Campo, że jadąc tamtędy na fundację w Valladolid, będę go miała po drodze, za czym łatwo mi będzie wstąpić, by go zobaczyć. Obiecałam mu, że zastosuję się do jego wskazówek i tak też uczyniłam.

3. Wyjechałam z Awili w czerwcu, w towarzystwie jednej siostry i O. Juliana z Awili, kapelana domu Św. Józefa, który, jak powiedziałam wyżej, towarzyszył mi we wszystkich moich podróżach. Wyruszyliśmy wcześnie z rana, ale nie znając drogi, zabłądziliśmy i nie było kogo zapytać o drogę, bo mizerna ta wioszczyna mało komu była wiadomą. Cały dzień więc błądziliśmy z niemałym utrudzeniem, bo słońce silnie dogrzewało. Gdy sądziliśmy, że już niedaleko, pokazało się, że jeszcze drugie tyle pozostaje nam drogi do przebycia. Umęczenie i przykrości, jakich doznaliśmy w tej drodze, dobrze mi utkwiły w pamięci. Zapadała już noc, gdyśmy wreszcie stanęli na miejscu.

Ale gdyśmy ujrzeli ten dom, nie stało nam odwagi zostać w nim na noc, taki był pełen nieczystości i brudu, a przy tym natłoczony mnóstwem chłopstwa sprowadzonego na żniwa. Przedsionek dość przyzwoity, spora izba z przylegającym do niej lamusem i kuchenka: taki to był gmach, przeznaczony dla nas na klasztor. Obmyśliłam zatem taki rozkład: z przedsionka będzie kościół, lamus posłuży za chór, bo się do tego najlepiej nadawał, a izba na sypialnię.

Towarzyszka moja, choć lepsza ode mnie i do wszelkiego umartwienia bardzo ochotna, nie mogła jednak znieść tej myśli, bym w takiej chałupie zakładała klasztor: “Matko, wołała, nie ma duszy tak gorliwej i tak wysoko duchowej, która by w podobnym pomieszczeniu wytrzymała. Proszę na wszystko, porzuć tę myśl”. Ojciec, towarzysz nasz, choć także podzielał zrazu jej zdanie, wszakże, gdym mu wytłumaczyła powody moje, już się nie sprzeciwiał. Poszliśmy zatem do kościoła na noc, bo przy niezmiernym, jakie czuliśmy strudzeniu, nie bardzo bylibyśmy radzi spędzić ją bezsennie.

4. Przybywszy do Mediny, rozmówiłam się zaraz z O. Antonim. Opowiedziałam mu, jak rzeczy stoją. Powiedziałam mu, że jeśli jeno zdobędzie się na odwagę zamieszkania do czasu w takim pomieszczeniu, może być pewny tego, że Bóg rychło przyjdzie nam w pomoc, że wszystko pójdzie dobrze, byle tylko zacząć. (Nie bez podstawy takie mu dawałam stanowcze zapewnienie, bo wówczas już – rzec mogę – tak jasno miałam przed oczyma to, co Pan później uczynił, i tak byłam pewna tych rzeczy, jak dzisiaj pewna ich jestem, gdy je widzę spełnione; owszem, i dużo więcej się spełniło, niż to, co wówczas przewidywałam, gdyż w chwili kiedy to piszę, mamy już z łaski Boga dziesięć klasztorów Karmelitów Bosych). Przedstawiałam mu jeszcze, że ani poprzedni Prowincjał, ani obecny (których zgodzenie się, jak mówiłam, było nieodzownym do fundacji naszej warunkiem) nie daliby nam potrzebnego upoważnienia, gdyby widzieli, że zakładamy sobie dom duży i należycie urządzony, przypuściwszy nawet, że nabycie onego byłoby w możności naszej; gdy przeciwnie, pozwolenie na umieszczenie się nasze w tej wiosce i w takiej ruderze wyda im się rzeczą nic nie znaczącą. Okazało się, że miał on od Boga większą odwagę niż ja; oświadczył mi, że gotów jest zamieszkać nie tylko w tej nędznej chacie, ale choćby i w chlewie. Podobnąż gotowość okazywał i O. Jan od Krzyża.

5. Pozostawało nam zatem jeszcze uzyskać pozwolenie od wspomnianych wyżej dwóch Ojców, bo nie inaczej jeno pod warunkiem ich zgodzenia się, nasz O. Generał wydał nam upoważnienie. Zupełną miałam ufność w Panu, że otrzymamy ich pozwolenie i w tej nadziei uprosiłam O. Antoniego, aby postarał się wedle możności swojej o zebranie nieco jałmużny na jakiekolwiek oporządzenie onego domu. Sama zaś, z bratem Janem od Krzyża, udałam się do Valladolid, na opisaną wyżej fundację. Tam, ponieważ przez kilka dni miałyśmy w domu robotników, sprowadzonych dla przerobienia go na klasztor, skutkiem czego nie mogłyśmy przestrzegać klauzury, skorzystałam zatem z tej sposobności dla zajęcia się O. Janem od Krzyża, celem objaśnienia mu całego naszego sposobu życia, aby dobrze poznał wszystkie szczegóły, mianowicie umartwienia u nas używane i ducha bratniej miłości, jaka nas między sobą łączy i sposób rekreacji naszych z taką miarą obmyślanych, iż służą nam tylko do zobopólnego poznania wad i ułomności naszych i do chwilowego odetchnienia, abyśmy nim pokrzepione łatwiej mogły zachowywać i znosić całą surowość Reguły. On był tak wyćwiczony we wszelkiej cnocie, że daleko więcej ja mogłam się nauczyć od niego, niż on ode mnie; ale wówczas nie o tym myślałam, mając jedynie na celu zaznajomienie go z życiem i zwyczajami sióstr naszych.

6. Łaskawym zrządzeniem Bożym tak się złożyło, że właśnie w tymże czasie przebywał w Valladolid brat Alonso Gonzales, prowincjał naszego Zakonu, od którego zależało potrzebne nam pozwolenie. Był to dobry sobie starzec, bez żółci i bez złośliwego do nas uprzedzenia. Ponieważ jednak jeszcze się wahał, tyle mu przekonywających przedstawiłam racji, ostrzegając go zwłaszcza, jak ciężki miałby do zdania Bogu rachunek, gdyby stawał na przeszkodzie tak dobrej sprawie – o której poparcie go proszę – że znacznie się udobruchał. Pewno też Pan, jako było wolą Jego, by rzecz się stała, wewnętrznie go skłaniał do żądanego ustępstwa. Wreszcie dońa Maria de Mendoza i brat jej Biskup Awili, który zawsze był pomocnikiem naszym i obrońcą, dobili z nim targu, jak również z O. Aniołem Salazar, poprzednim prowincjałem, z którego strony głównie obawiałam się trudności. Ale zdarzyło się, że wówczas właśnie, w pewnej potrzebie swojej zmuszony był szukać pomocy i poparcia u dońi Marii Mendoza, i to, jak sądzę, głównie go skłoniło do okazania się nam przychylnym. Ale i w braku takiej zewnętrznej pobudki. Pan byłby niezawodnie poruszył i skłonił ku nam jego serce, jak to przedtem uczynił z O. Generałem, który zrazu tak był zamiarowi naszemu przeciwny.

7. O Boże wielki, ileż to w ciągu tych fundacji napotkałam podobnych, niepokonanych zdawało się trudności, a Pan przecie w boskiej łaskawości swojej tak je dziwnie łatwo uchylił! I jakie to dla mnie zawstydzenie, że choć na takie cuda własnymi oczyma patrzyłam, nie stałam się przecie lepszą niż jestem. Dziś jeszcze, gdy to piszę, na wspomnienie tych dziwów zdumienie mię ogarnia. Najmocniej też tego pragnę, by wszyscy z łaski Boga uznali to i zrozumieli, że wszystka w dokonaniu tych fundacji praca i przyczynienie się stworzeń jest jakby niczym. Wszystko to Pan sam w boskiej wielmożności swojej zrządził i z małych początków tak wielkie rzeczywyprowadził, jakie tylko wszechmogąca potęga Jego sprawić mogła. – Niech Mu będzie chwała i dziękczynienie na wieki, amen.

 

Rozdział XIII



Opowiada, w jaki sposób i za czyją sprawą powstał pierwszy, według Reguły pierwotnej, klasztor Karmelitów Bosych, roku 1568.

1. Jeszcze przed wyjazdem na moją fundację w Valladolid, ułożyłam się – jak o tym była mowa wyżej – z Ojcem Antonim od Jezusa, naonczas przeorem klasztoru Karmelitów świętej Anny w Medinie, i z Br. Janem od Krzyża, że w razie założenia klasztoru Reguły pierwotnej Karmelitów Bosych, oni dwaj pierwsi wstąpią do niego. Nie mogąc dostać zrazu domu odpowiedniego dla zamierzonej fundacji, nieustannie polecałam tę sprawę Panu. Co do tych dwu ojców, z zupełną ufnością na nich polegałam. O. Antoniego przez cały ten rok od mojej z nim umowy Pan sam mocno był wypróbował, zsyłając nań wszelkiego rodzaju utrapienia, które on zniósł z doskonałym poddaniem się i cierpliwością. Co zaś do O. Jana od Krzyża, nie było już potrzeba osobnej próby, bo chociaż liczył się do sukiennych i trzewiczkowych, żył przecie od początku w wysokiej doskonałości i surowości zakonnej. Zapewniwszy mi już rzecz główną, to jest zakonników gotowych dać początek, Pan raczył łaskawie ułatwić i resztę.

2. Jeden pan z Awili, imieniem don Rafael, z którym nigdy przedtem nie miałam żadnej styczności, dowiedziawszy się – nie pamiętam już i nie wiem jak – o zamiarze naszym założenia klasztoru Ojców Bosych, zgłosił się do mnie, ofiarując się z gotowością ustąpienia mi domu, należącego doń w nędznej wioszczynie, liczącej zaledwie dwudziestu mieszkańców. Dom ten, o ile pamiętam, służył za mieszkanie komornikowi, którego tam trzymał dla ściągania czynszów, przypadających mu z jego posiadłości. Choć domyślałam się z góry, jaki to może być dom, z głębi serca jednak podziękowałam Panu i z szczerą wdzięcznością ofiarę przyjęłam. Objaśnił mię ten pan, że dom ten leży przy trakcie do Medina del Campo, że jadąc tamtędy na fundację w Valladolid, będę go miała po drodze, za czym łatwo mi będzie wstąpić, by go zobaczyć. Obiecałam mu, że zastosuję się do jego wskazówek i tak też uczyniłam.

3. Wyjechałam z Awili w czerwcu, w towarzystwie jednej siostry i O. Juliana z Awili, kapelana domu Św. Józefa, który, jak powiedziałam wyżej, towarzyszył mi we wszystkich moich podróżach. Wyruszyliśmy wcześnie z rana, ale nie znając drogi, zabłądziliśmy i nie było kogo zapytać o drogę, bo mizerna ta wioszczyna mało komu była wiadomą. Cały dzień więc błądziliśmy z niemałym utrudzeniem, bo słońce silnie dogrzewało. Gdy sądziliśmy, że już niedaleko, pokazało się, że jeszcze drugie tyle pozostaje nam drogi do przebycia. Umęczenie i przykrości, jakich doznaliśmy w tej drodze, dobrze mi utkwiły w pamięci. Zapadała już noc, gdyśmy wreszcie stanęli na miejscu.

Ale gdyśmy ujrzeli ten dom, nie stało nam odwagi zostać w nim na noc, taki był pełen nieczystości i brudu, a przy tym natłoczony mnóstwem chłopstwa sprowadzonego na żniwa. Przedsionek dość przyzwoity, spora izba z przylegającym do niej lamusem i kuchenka: taki to był gmach, przeznaczony dla nas na klasztor. Obmyśliłam zatem taki rozkład: z przedsionka będzie kościół, lamus posłuży za chór, bo się do tego najlepiej nadawał, a izba na sypialnię.

Towarzyszka moja, choć lepsza ode mnie i do wszelkiego umartwienia bardzo ochotna, nie mogła jednak znieść tej myśli, bym w takiej chałupie zakładała klasztor: “Matko, wołała, nie ma duszy tak gorliwej i tak wysoko duchowej, która by w podobnym pomieszczeniu wytrzymała. Proszę na wszystko, porzuć tę myśl”. Ojciec, towarzysz nasz, choć także podzielał zrazu jej zdanie, wszakże, gdym mu wytłumaczyła powody moje, już się nie sprzeciwiał. Poszliśmy zatem do kościoła na noc, bo przy niezmiernym, jakie czuliśmy strudzeniu, nie bardzo bylibyśmy radzi spędzić ją bezsennie.

4. Przybywszy do Mediny, rozmówiłam się zaraz z O. Antonim. Opowiedziałam mu, jak rzeczy stoją. Powiedziałam mu, że jeśli jeno zdobędzie się na odwagę zamieszkania do czasu w takim pomieszczeniu, może być pewny tego, że Bóg rychło przyjdzie nam w pomoc, że wszystko pójdzie dobrze, byle tylko zacząć. (Nie bez podstawy takie mu dawałam stanowcze zapewnienie, bo wówczas już – rzec mogę – tak jasno miałam przed oczyma to, co Pan później uczynił, i tak byłam pewna tych rzeczy, jak dzisiaj pewna ich jestem, gdy je widzę spełnione; owszem, i dużo więcej się spełniło, niż to, co wówczas przewidywałam, gdyż w chwili kiedy to piszę, mamy już z łaski Boga dziesięć klasztorów Karmelitów Bosych). Przedstawiałam mu jeszcze, że ani poprzedni Prowincjał, ani obecny (których zgodzenie się, jak mówiłam, było nieodzownym do fundacji naszej warunkiem) nie daliby nam potrzebnego upoważnienia, gdyby widzieli, że zakładamy sobie dom duży i należycie urządzony, przypuściwszy nawet, że nabycie onego byłoby w możności naszej; gdy przeciwnie, pozwolenie na umieszczenie się nasze w tej wiosce i w takiej ruderze wyda im się rzeczą nic nie znaczącą. Okazało się, że miał on od Boga większą odwagę niż ja; oświadczył mi, że gotów jest zamieszkać nie tylko w tej nędznej chacie, ale choćby i w chlewie. Podobnąż gotowość okazywał i O. Jan od Krzyża.

5. Pozostawało nam zatem jeszcze uzyskać pozwolenie od wspomnianych wyżej dwóch Ojców, bo nie inaczej jeno pod warunkiem ich zgodzenia się, nasz O. Generał wydał nam upoważnienie. Zupełną miałam ufność w Panu, że otrzymamy ich pozwolenie i w tej nadziei uprosiłam O. Antoniego, aby postarał się wedle możności swojej o zebranie nieco jałmużny na jakiekolwiek oporządzenie onego domu. Sama zaś, z bratem Janem od Krzyża, udałam się do Valladolid, na opisaną wyżej fundację. Tam, ponieważ przez kilka dni miałyśmy w domu robotników, sprowadzonych dla przerobienia go na klasztor, skutkiem czego nie mogłyśmy przestrzegać klauzury, skorzystałam zatem z tej sposobności dla zajęcia się O. Janem od Krzyża, celem objaśnienia mu całego naszego sposobu życia, aby dobrze poznał wszystkie szczegóły, mianowicie umartwienia u nas używane i ducha bratniej miłości, jaka nas między sobą łączy i sposób rekreacji naszych z taką miarą obmyślanych, iż służą nam tylko do zobopólnego poznania wad i ułomności naszych i do chwilowego odetchnienia, abyśmy nim pokrzepione łatwiej mogły zachowywać i znosić całą surowość Reguły. On był tak wyćwiczony we wszelkiej cnocie, że daleko więcej ja mogłam się nauczyć od niego, niż on ode mnie; ale wówczas nie o tym myślałam, mając jedynie na celu zaznajomienie go z życiem i zwyczajami sióstr naszych.

6. Łaskawym zrządzeniem Bożym tak się złożyło, że właśnie w tymże czasie przebywał w Valladolid brat Alonso Gonzales, prowincjał naszego Zakonu, od którego zależało potrzebne nam pozwolenie. Był to dobry sobie starzec, bez żółci i bez złośliwego do nas uprzedzenia. Ponieważ jednak jeszcze się wahał, tyle mu przekonywających przedstawiłam racji, ostrzegając go zwłaszcza, jak ciężki miałby do zdania Bogu rachunek, gdyby stawał na przeszkodzie tak dobrej sprawie – o której poparcie go proszę – że znacznie się udobruchał. Pewno też Pan, jako było wolą Jego, by rzecz się stała, wewnętrznie go skłaniał do żądanego ustępstwa. Wreszcie dońa Maria de Mendoza i brat jej Biskup Awili, który zawsze był pomocnikiem naszym i obrońcą, dobili z nim targu, jak również z O. Aniołem Salazar, poprzednim prowincjałem, z którego strony głównie obawiałam się trudności. Ale zdarzyło się, że wówczas właśnie, w pewnej potrzebie swojej zmuszony był szukać pomocy i poparcia u dońi Marii Mendoza, i to, jak sądzę, głównie go skłoniło do okazania się nam przychylnym. Ale i w braku takiej zewnętrznej pobudki. Pan byłby niezawodnie poruszył i skłonił ku nam jego serce, jak to przedtem uczynił z O. Generałem, który zrazu tak był zamiarowi naszemu przeciwny.

7. O Boże wielki, ileż to w ciągu tych fundacji napotkałam podobnych, niepokonanych zdawało się trudności, a Pan przecie w boskiej łaskawości swojej tak je dziwnie łatwo uchylił! I jakie to dla mnie zawstydzenie, że choć na takie cuda własnymi oczyma patrzyłam, nie stałam się przecie lepszą niż jestem. Dziś jeszcze, gdy to piszę, na wspomnienie tych dziwów zdumienie mię ogarnia. Najmocniej też tego pragnę, by wszyscy z łaski Boga uznali to i zrozumieli, że wszystka w dokonaniu tych fundacji praca i przyczynienie się stworzeń jest jakby niczym. Wszystko to Pan sam w boskiej wielmożności swojej zrządził i z małych początków tak wielkie rzeczywyprowadził, jakie tylko wszechmogąca potęga Jego sprawić mogła. – Niech Mu będzie chwała i dziękczynienie na wieki, amen.