Księga fundacji - Strona 17 z 34 - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Księga fundacji

parallax background
fot. rtve.es

 

Rozdział XV



Opowiada o fundacji domu chwalebnego Św. Józefa w Toledo roku 1569.

1. Mieszkał w mieście Toledo pewien kupiec, mąż zacny i pobożny. Żył w dobrowolnym bezżeństwie, przykładnie bardzo i cnotliwie. Niepospolitą odznaczał się szczerością i prawością charakteru. Uczciwym handlem pomnażał wciąż swój majątek z tym zamiarem, że zapisze go cały na jaką fundację, z której byłaby jak największa chwała Bogu. Nazywał się Martin Ramirez. Gdy ciężko zaniemógł i już był bliski śmierci, O. Pablo Hernandez, z Towarzystwa Jezusowego, u którego przedtem się spowiadałam, gdy bawiłam w Toledo układając się o fundację w Malagónie, a który bardzo pragnął osiedlenia się sióstr naszych w tym mieście, udał się do chorego i przedstawił mu, jak wielka będzie chwała Pana z założenia takiego klasztoru i jako zapisując na ten cel majątek swój, osiągnie w zupełności pożytek, jaki sobie obiecywał z ustanowienia kaplic i kapelanów i pewnych uroczystości dorocznych, które przy miejscowej parafii z mienia swego ufundować zamierzał.

2. Chory miał się już tak źle, że widząc, iż na ułożenie tej sprawy czasu mu nie starczy, przekazał ją całą na ręce brata swego Alonsa Alvareza Ramireza, i zaraz potem umarł. Nie mógł poruczyć ostatniej woli swojej w pewniejsze ręce. Alonso Alvarez był to człowiek w wysokim stopniu roztropny, bogobojny, dobroczynny i ze wszech miar godny zaufania; mogę to najprawdziwiej o nim poświadczyć, bo wiele z nim miałam do czynienia, i mówię, co widziałam.

3. W chwili śmierci Martina Ramireza ja jeszcze bawiłam w Yalladolid, zajęta tamtejszą fundacją. Obaj więc, i O. Pablo Hernandez i Alonso Alvarez, napisali do mnie, donosząc mi o tym wypadku i domagając się spiesznego mego przyjazdu, jeśli mam zamiar przyjąć tę fundację. Pojechałam zatem prawie natychmiast po urządzeniu domu w Valladolid. Przybyłam do Toledo w wigilię Zwiastowania Najświętszej Panny Maryi i zajechałam do pałacu dońi Luisy, fundatorki naszej w Malagonie, (u której już przedtem w różnych czasach stawałam. Zostałam przyjęta z wielką radością, bo pani ta szczególną ma dla mnie miłość. Miałam z sobą dwie towarzyszki, obie z klasztoru Św. Józefa awilańskiego, gorliwe bardzo służebnice Boże. Umieszczono nas, jak zwykle, w osobnym pokoju, gdzie byłyśmy zupełnie samotne, jakby w klasztorze.

4. Niebawem wszczęłam rokowania z Alonsem Alvarezem co do zamierzonej fundacji. Brał w nich udział i zięć jego, Diego Ortiz, dobry teolog, ale więcej w zdaniu swoim uparty niż teść i niełatwo było dojść z nim do ładu. Stawiali mi z początku różne warunki, na które nie uważałam, by mi wypadało się zgodzić. W ciągu tych pertraktacji szukali jakiego domu do wynajęcia, który byśmy mogły zająć, ale – mimo wszelkiego starania – nie mogli znaleźć nic odpowiedniego. Z drugiej strony wielką miałam trudność w uzyskaniu potrzebnego upoważnienia od naczelnika miasta, przewodniczącego w radzie administracyjnej (na miejscu arcybiskupa, którego wówczas nie było), jakkolwiek usilnie za nami czyniła u niego starania ona pani, u której mieszkałyśmy, jak również i jeden możny pan, don Pedro Manrique, syn gubernatora Kastylii i kanonik toledański. Był to (czyli raczej jest, bo jeszcze żyje) mąż bardzo pobożny. W rok po założeniu tego naszego domu, nie zważając na słabe zdrowie swoje, wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, którego dotąd jest członkiem. Jednakże i on, pomimo wielkiego znaczenia, jakiego dla niepospolitego rozumu i dzielności charakteru swego w Toledo używał, nie mógł z tym upoważnieniem naszym dojść do końca. Ledwo zdołał skłonić naczelnika, aby się dla nas okazał przychylniejszy, a już znowu panowie radni robili trudności. Z drugiej strony i układy nasze z Alonsem Alvarezem wciąż szły oporem, z powodu zięcia, któremu ten zbytnio ulegał, tak iż w końcu doszło do zupełnego zerwania.

5. Nie wiedziałam już, co począć. Przyjechawszy do Toledo umyślnie i wyłącznie dla tej fundacji, czułam to dobrze, że wielki byłby wstyd odjechać z niczym. Głównie jednak i więcej niż wszelkie inne trudności dolegała mi kwestia upoważnienia, bo byłam pewna, że skorobyśmy tylko zdołały się usadowić, Pan dalszym potrzebom zaradzi, jak to już w poprzednich fundacjach uczynił. Widząc tedy, że starania za nami trwają już przeszło dwa miesiące, a sprawa nie tylko nie postępuje, ale owszem, coraz gorzej się wikła, postanowiłam w końcu sama się z naczelnikiem rozmówić. Udałam się do kościoła, położonego tuż przy jego mieszkaniu i stamtąd posłałam do niego z pokorną prośbą, by raczył się ze mną zobaczyć. Gdy się znalazłam z nim w cztery oczy, rzekłam do niego: “Szaleństwem jest dla świata, że są niewiasty, które tego tylko pragną, aby mogły żyć w surowej pokucie i ścisłym zamknięciu i dążeniu do doskonałości; ale jakże przy tym wyglądają ludzie, którzy ani myśląc zadawać sobie podobnego trudu, owszem, w uciechach i wczasach pędząc dni swoje, chcą jeszcze kłaść przeszkody sprawie tak Panu naszemu przyjemnej?” Wiele innych jeszcze rzeczy powiedziałam mu, z wielką, jaką Pan sam mi dawał, śmiałością i stanowczością. Słowa moje tak go skruszyły, że natychmiast, na poczekaniu, wydał mi upoważnienie.

6. Wróciłam do siebie ucieszona, tak jakby już cała fundacja była gotowa, choć w gruncie rzeczy wszystkiego jeszcze do niej brakowało. Posiadałam całego majątku trzy czy cztery dukaty. Kupiłam za to dwa obrazy (aby było co zawiesić nad ołtarzem), dwa sienniki i jedną kołdrę. O domu po zerwaniu układów z Alonsem Alvarezem już nie było mowy. Zrobił mi wprawdzie nadzieję pewien kupiec, przyjaciel mój, mieszkający w Toledo. Kupiec ten (nazywa się Alonso de Avila) żyje w dobrowolnym bezżeństwie, wszystek oddany dobrym uczynkom, szczególnie niesieniu pomocy więźniom. Ten więc pocieszał mię, mówiąc, bym była spokojna, że on mi poszuka domu; i pewno byłby spełnił obietnicę swoją, ale na utrapienie moje ciężko zaniemógł. Na kilka dni przedtem bawił chwilowo w Toledo O. Marcin od Krzyża, franciszkanin, bardzo świątobliwy sługa Boży. Odjeżdżając, skierował do mnie jednego penitenta swego, niejakiego Andradę, młodego człowieka, niebogatego, czyli raczej zupełnie ubogiego. Polecił mu, żeby się oddał na moje usługi i zrobił, cokolwiek mu powiem. Jakoż, któregoś dnia, gdy byłam w kościele na Mszy, młodzieniec ten zbliżył się do mnie i, powtarzając mi dane mu przez tego dobrego Ojca polecenie, upewnił mię, że wszystko uczyni dla mnie, co tylko będzie w jego możności, choć będąc ubogi, osobą tylko swoją służyć mi może. Podziękowałam mu za tę jego gotowość, ale trochę mi się wydawało zabawne, a więcej jeszcze towarzyszkom moim, że ten święty człowiek takiego nam przysyła pomocnika, nie bardzo, z powierzchowności jego sądząc, nadającego się do załatwiania spraw Karmelitanek Bosych.

7. Gdy tedy, mając już w ręku upoważnienie, a nie mając nikogo, komu bym mogła polecić wyszukanie nam domu do najęcia, nie wiedziałam, co dalej począć, przyszedł mi na myśl on młody człowiek, przysłany do mnie przez O. Marcina od Krzyża. Towarzyszki moje, gdy im o tym wspomniałam, serdecznie naśmiały się ze mnie i odradzały mi, bym go nie używała, bo nic innego z tego nie wyjdzie, jeno że przez niego sprawa przed czasem się rozgłosi. Ja jednak wolałam nie zważać na ich śmiechy i rady. Dziwny, prawie tajemniczy sposób, w jaki ten młody człowiek do mnie trafił, i to jeszcze posłany przez takiego sługę Bożego, utwierdził we mnie przeczucie, że pomoc jego nie będzie dla nas bezskuteczna. Posłałam więc po niego i zobowiązawszy go naprzód do ścisłego zachowania tajemnicy, opowiedziałam mu, jak rzeczy stoją i że potrzeba nam wynaleźć jaki dom, który byśmy mogły nająć. Upewniłam go, że stawię za nas poręczyciela, w czym liczyłam na poczciwego naszego Alonsa de Avila, wówczas, jak mówiłam, chorego. Oświadczył mi, że to rzecz bardzo łatwa i że wyszuka, czego nam potrzeba. Jakoż zaraz nazajutrz rano przyszedł za mną do kościoła Towarzystwa Jezusowego, gdzie byłam na Mszy, z oznajmieniem, że dom już znalazł, tuż blisko. Przyniósł mi klucze do niego, abyśmy poszły go obejrzeć, co i uczyniłyśmy. I był to rzeczywiście dom tak dogodny, że blisko rok cały w nim przebywałyśmy.

8. Ile razy wspomnę na tę fundację, zawsze zdumiewam się z uwielbieniem nad dziwnymi drogami Opatrzności Bożej. Blisko trzy miesiące – albo co najmniej przeszło dwa, dobrze nie pamiętam – osoby tak bogate i możne szukały po całym mieście odpowiedniego dla nas pomieszczenia i nic nie znalazły, jak gdyby wcale domów nie było w Toledo, aż oto zjawia się ten młody człowiek, niebogaty, owszem, bardzo ubogi, a Pan pomógł mu wyszukać od razu dom taki, jakiego nam potrzeba. I mogła ta fundacja przyjść do skutku bez żadnego trudu, gdyby układy z Alonsem Alvarezem były się powiodły; a oto Pan zrządził, że się nie powiodły, że owszem zupełnie się rozbiły, aby klasztor nasz powstał w ubóstwie i w ciężkiej walce z trudnościami.

9. Gdy więc ten dom okazał się dla nas dogodny, umyśliłam zaraz go zająć, nie czekając na zaprowadzenie w nim klasztornych naszych urządzeń, by snadź nie zaszła jeszcze jaka przeszkoda. Niebawem też, zgodnie z tym życzeniem moim, przybiegł do mnie tenże Andrada z doniesieniem, że dom tego dnia będzie wolny, że zatem możemy od razu przenieść tam sprzęty nasze. Odpowiedziałam mu na to, że będzie to niewielka robota, bo sprzętów nie mamy, z wyjątkiem dwóch sienników i jednej kołdry. Wiadomość ta łatwo mogła go zadziwić. Towarzyszki też moje nierade były z tej niewczesnej, ich zdaniem, mojej szczerości. Wymawiały mi, żem mu to powiedziała, bo teraz, dowiedziawszy się, żeśmy tak ubogie, nie będzie już chciał nam pomagać. Mnie, przyznaję, ta myśl nie przyszła, ale obawa sióstr okazała się płonną: otwarte moje wyznanie żadnego nie sprawiło na młodym człowieku niekorzystnego wrażenia. Ten, który dał mu taką dobrą wolę do pomagania nam, zachował ją w nim także, ażby skończył swe zadanie. Z takim też zapałem zajął się urządzaniem domu i sprowadzeniem robotników, jakiego my same chyba nie zdołałybyśmy przewyższyć. Pożyczyłyśmy sobie paramenty i wszystko potrzebne do Mszy świętej. Wreszcie o zmierzchu, przy odgłosie dzwoneczka, z rodzaju tych, jakimi się dzwoni na Podniesienie, bo innego nie miałyśmy, przeprowadzane przez jednego z robotników, zajęłyśmy nasz dom i całą noc spędziłyśmy na robocie około porządków wewnętrznych, ale po cichu i w ciągłej obawie, by nas nie dosłyszano i nie dowiedziano się przed czasem, jaki jest istotny nasz zamiar. Jedyne miejsce odpowiednie na kaplicę miałyśmy w pokoju, do którego wejście było przez drugi domek przyległy, który zatem także wynajęłyśmy od właścicielki, choć jeszcze w nim mieszkały jakieś niewiasty.

10. Nad ranem, gdy już wszystko było gotowe, nie mogłyśmy dłużej trzymać rzeczy w sekrecie przed onymi sąsiadkami, którym przedtem nie śmiałyśmy nic mówić, aby nas nie wydały. Otworzyłyśmy drzwi do naszej kaplicy, umieszczone w przepierzeniu i wychodzące na mały dziedzińczyk. One wtedy, usłyszawszy ruch, przebudziły się i zerwały się z łóżek przerażone. Ledwo je zdołałyśmy uspokoić; a gdy wkrótce potem kapłan umówiony przyszedł ze Mszą świętą, choć jeszcze nadąsane, nie śmiały przecie przeszkadzać nam czynnie, aż wreszcie, zrozumiawszy, o co chodzi, ułagodziły się z łaski Pana.

11. Z innego jeszcze względu okazało się, żeśmy niebacznie postąpiły, w zapale naszym dokonania czym prędzej sprawy natchnionej nam od Boga, nie zwracając należnej uwagi na możliwe niedogodności. Właścicielka domu naszego, będąc żoną starszego w rodzie, gdy spostrzegła, że na gruncie jej zakłada się klasztor i kościół, niemało narobiła nam krzyku i kłopotu. Dopiero, gdy jej zrobiłyśmy nadzieję, że jeśli zechce po ludzku z nami postąpić, dobrze jej za dom zapłacimy, dał Pan Bóg, że się udobruchała. Na mieście znowu panowie radni, dowiedziawszy się, że klasztor jest założony, pomimo że oni nie chcieli się za nic zgodzić na wydanie upoważnienia, mocno się nasrożyli i w nieobecności naczelnika, któremu zrazu po moim widzeniu się z nim wypadło gdzieś wyjechać, udali się do jednego z miejscowych dostojników kościelnych (potajemnie już uprzedzonego przeze mnie o wszystkim), wyrażając przed nim zdziwienie i oburzenie swoje na taką zuchwałość, by jakaś tam mizerna niewiasta, wbrew ich woli, śmiała im klasztor zakładać. Odgrażali się, że tego płazem nie puszczą. On, udając, że o niczym nie wie, uspokajał ich jak mógł, tłumacząc im, że i w innych miejscach już podobne domy pozakładane, a pewno i tu nie uczyniłam tego bez należnych rękojmi.

12. Oni jednak w kilka dni potem przysłali mi dekret, zabraniający odprawiania u nas Mszy świętej, dopóki nie przedstawię upoważnień, na mocy których tak postąpiłam. Odpowiedziałam im jak najłagodniej, że uczynię według ich rozkazu, jakkolwiek w tych rzeczach nie mam obowiązku ich słuchać; za czym uprosiłam tego pana, o którym mowa była wyżej, don Pedra Manrique, aby się z nimi rozmówił i pokazał im papiery. Przedstawienia jego ułagodziły ich, zwłaszcza że, bądź co bądź, rzecz już była zrobiona. Gdyby nie to, sprawa nasza byłaby zły obrót wzięła.

13. Kilka dni przebyłyśmy w tym domu zupełnie pustym, za cały sprzęt i bogactwo mając nasze dwa sienniki i kołdrę. Pierwszego dnia nie było nawet garści chrustu, na którym byśmy upiekły sobie rybkę. Aż Pan natchnął nie wiem komu dobrą myśl, że nam położył w kaplicy wiązkę drzewa i tak biedzie naszej zaradził. Nocami po trochu marzłyśmy, bo był mróz; nakrywałyśmy się jak mogłyśmy naszą kołdrą i grubymi płaszczami wojłokowymi, które nosimy na wierzchu, i to nieraz pomagało. Może to komu wyda się rzeczą niepodobną, byśmy wychodząc z domu tej pani, która mię tak szczerze kochała, mogły się znaleźć u siebie w takim ubóstwie. Innego na to wytłumaczenia nie widzę, jeno to, że Pan chciał, byśmy doznały na sobie pożytków tej cnoty. Ja ją o nic nie prosiłam, bo nie lubię nikomu się naprzykrzać. Jej to zapewne wówczas na myśl nie przyszło, bo skądinąd daleko więcej dla mnie poniosła i ponosi ciężaru, niż to, co w tej potrzebie dać nam mogła.

14. Ubóstwo to wielkim było dla nas szczęściem; takie wśród niego czułyśmy zadowolenie wewnętrzne, takie wesele ducha, że ile razy na te dni wspomnę, widzę jasno, jakie skarby ukryte łask i pociech Pan w każdej cnocie chowa zamknięte. W tym ogołoceniu z rzeczy ziemskich dusze nasze były jakby pogrążone w najsłodszej kontemplacji. Ale niedługo to trwało; rychło samże Alonso Alvarez i inni poczęli nas zaopatrywać we wszystko, więcej nam przysyłając, niżeliśmy sobie życzyć mogły. Szczerze powiem, że mię to mocno zasmucało. Miałam uczucie, jak gdyby mi zabierano całe skarby kosztownych złotych klejnotów, które stanowiły moje bogactwo, i skazywano mię na nędzę; tak bolało mię to, że ubóstwo nasze się kończy. I towarzyszki moje także podzielały ze mną to uczucie; widząc, że chodzą zasmucone, zapytałam, co im jest, a one na to: “Jakże, matko, mamy się nie smucić, kiedy snadź już nie jesteśmy ubogie!”

15. Od tego czasu pragnienie jak najgłębszego ubóstwa coraz wyżej we mnie rosło. Utwierdziłam się na zawsze w tej królewskiej wyższości ducha, która za nic ma wszelkie dobra doczesne, kiedy niedostatek ich duszę wzbogaca w dobra wewnętrzne, z których się rodzi lepsze nasycenie i odpocznienie, niż je świat i dostatki jego dać mogą. W czasie, gdym się układała z Alonsem Alvarezem o tę fundację, znalazło się wielu, którzy na to krzywo patrzyli i wymawiali mi, że do takiej sprawy dopuszczam ludzi nie urodzonych wysoko i nie szlachtę, choć byli to ludzie – jak mówiłam – bardzo uczciwi w zawodzie swoim i cnotliwi, tym bardziej, mówili mi, że w takim wielkim mieście jak Toledo nie zabrakłoby mi łatwości znalezienia sobie osób możnych i wysoko położonych, które by się sprawą moją zajęły. Na mnie uwagi te nie robiły wielkiego wrażenia, bo dzięki Bogu zawsze ceniłam wyżej cnotę niż świetność rodu, ale naczelnik miasta tak podzielał ogólne przekonanie, czy też tak był po wpływem licznych na niego w tym punkcie nalegań, że gdy w końcu wydał mi upoważnienie, zastrzegł jednak i położył to za warunek, że w przeprowadzeniu tej fundacji będę się trzymała tego samego sposobu postępowania, jaki zachowywałam w poprzednich.

16. Wobec tego zastrzeżenia nie wiedziałam, co począć; bo w tymże czasie, już po założeniu klasztoru, Alonso Alvarez z rodziną swoją przyszedł do mnie i na nowo nawiązał układy. Wobec dokonanej już fundacji zdawało mi się, że będzie najwłaściwiej, gdy oddam im urządzenie kaplicy głównej z warunkiem, że do reszty klasztoru żadnego już nie będą mieli prawa, tak jak się to zachowuje obecnie. Z drugiej strony jednak do tejże kaplicy głównej objawiała chęć pewna osoba książęcego rodu i różne z tego powodu dawano mi rady. Wahałam się więc, nie wiedząc co postanowić. Aż Pan sam raczył mię w tej wątpliwości oświecić i rzekł do mnie pewnego dnia, że mało na sądzie Bożym będą ważyły te wysokie tytuły i książęce wielmożnosci, za czym surowo mię strofował, żem takim radom i przystęp do siebie dawała, że nie są to myśli przystojne dla dusz, które raz na zawsze światem wzgardziły.

17. Upomnienie to mocno mię zawstydziło. Zaraz też pod wrażeniem tego i z wielu innych jeszcze powodów postanowiłam dokończyć wszczęte układy, oddając rodzinie Ramirezów wspomnianą kaplicę. Nigdy tego nie żałowałam. Bez tego nie byłybyśmy w możności nabyć domu, dzięki zaś szczodrobliwości Alonsa Alvareza i zmarłego jego brata dostał się nam ten dom, w którym obecnie mieszkamy, jeden z najlepszych w Toledo, a kosztował dwanaście tysięcy dukatów. W kaplicy naszej częste miewamy święta uroczyste i po kilka Mszy świętych się odprawia, z czego nie tylko siostrom wielka rośnie pociecha, ale i pożytek ludowi. Gdybym była zważała na marne opinie świata, żadną miarą, po ludzku sądząc, nie byłybyśmy uzyskały tak dogodnego pomieszczenia, a nad to jeszcze przykrość i krzywdę byłabym wyrządziła temu, który nam taką życzliwość okazał i takie dobrodziejstwo wyświadczył.

 

Rozdział XV



Opowiada o fundacji domu chwalebnego Św. Józefa w Toledo roku 1569.

1. Mieszkał w mieście Toledo pewien kupiec, mąż zacny i pobożny. Żył w dobrowolnym bezżeństwie, przykładnie bardzo i cnotliwie. Niepospolitą odznaczał się szczerością i prawością charakteru. Uczciwym handlem pomnażał wciąż swój majątek z tym zamiarem, że zapisze go cały na jaką fundację, z której byłaby jak największa chwała Bogu. Nazywał się Martin Ramirez. Gdy ciężko zaniemógł i już był bliski śmierci, O. Pablo Hernandez, z Towarzystwa Jezusowego, u którego przedtem się spowiadałam, gdy bawiłam w Toledo układając się o fundację w Malagónie, a który bardzo pragnął osiedlenia się sióstr naszych w tym mieście, udał się do chorego i przedstawił mu, jak wielka będzie chwała Pana z założenia takiego klasztoru i jako zapisując na ten cel majątek swój, osiągnie w zupełności pożytek, jaki sobie obiecywał z ustanowienia kaplic i kapelanów i pewnych uroczystości dorocznych, które przy miejscowej parafii z mienia swego ufundować zamierzał.

2. Chory miał się już tak źle, że widząc, iż na ułożenie tej sprawy czasu mu nie starczy, przekazał ją całą na ręce brata swego Alonsa Alvareza Ramireza, i zaraz potem umarł. Nie mógł poruczyć ostatniej woli swojej w pewniejsze ręce. Alonso Alvarez był to człowiek w wysokim stopniu roztropny, bogobojny, dobroczynny i ze wszech miar godny zaufania; mogę to najprawdziwiej o nim poświadczyć, bo wiele z nim miałam do czynienia, i mówię, co widziałam.

3. W chwili śmierci Martina Ramireza ja jeszcze bawiłam w Yalladolid, zajęta tamtejszą fundacją. Obaj więc, i O. Pablo Hernandez i Alonso Alvarez, napisali do mnie, donosząc mi o tym wypadku i domagając się spiesznego mego przyjazdu, jeśli mam zamiar przyjąć tę fundację. Pojechałam zatem prawie natychmiast po urządzeniu domu w Valladolid. Przybyłam do Toledo w wigilię Zwiastowania Najświętszej Panny Maryi i zajechałam do pałacu dońi Luisy, fundatorki naszej w Malagonie, (u której już przedtem w różnych czasach stawałam. Zostałam przyjęta z wielką radością, bo pani ta szczególną ma dla mnie miłość. Miałam z sobą dwie towarzyszki, obie z klasztoru Św. Józefa awilańskiego, gorliwe bardzo służebnice Boże. Umieszczono nas, jak zwykle, w osobnym pokoju, gdzie byłyśmy zupełnie samotne, jakby w klasztorze.

4. Niebawem wszczęłam rokowania z Alonsem Alvarezem co do zamierzonej fundacji. Brał w nich udział i zięć jego, Diego Ortiz, dobry teolog, ale więcej w zdaniu swoim uparty niż teść i niełatwo było dojść z nim do ładu. Stawiali mi z początku różne warunki, na które nie uważałam, by mi wypadało się zgodzić. W ciągu tych pertraktacji szukali jakiego domu do wynajęcia, który byśmy mogły zająć, ale – mimo wszelkiego starania – nie mogli znaleźć nic odpowiedniego. Z drugiej strony wielką miałam trudność w uzyskaniu potrzebnego upoważnienia od naczelnika miasta, przewodniczącego w radzie administracyjnej (na miejscu arcybiskupa, którego wówczas nie było), jakkolwiek usilnie za nami czyniła u niego starania ona pani, u której mieszkałyśmy, jak również i jeden możny pan, don Pedro Manrique, syn gubernatora Kastylii i kanonik toledański. Był to (czyli raczej jest, bo jeszcze żyje) mąż bardzo pobożny. W rok po założeniu tego naszego domu, nie zważając na słabe zdrowie swoje, wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, którego dotąd jest członkiem. Jednakże i on, pomimo wielkiego znaczenia, jakiego dla niepospolitego rozumu i dzielności charakteru swego w Toledo używał, nie mógł z tym upoważnieniem naszym dojść do końca. Ledwo zdołał skłonić naczelnika, aby się dla nas okazał przychylniejszy, a już znowu panowie radni robili trudności. Z drugiej strony i układy nasze z Alonsem Alvarezem wciąż szły oporem, z powodu zięcia, któremu ten zbytnio ulegał, tak iż w końcu doszło do zupełnego zerwania.

5. Nie wiedziałam już, co począć. Przyjechawszy do Toledo umyślnie i wyłącznie dla tej fundacji, czułam to dobrze, że wielki byłby wstyd odjechać z niczym. Głównie jednak i więcej niż wszelkie inne trudności dolegała mi kwestia upoważnienia, bo byłam pewna, że skorobyśmy tylko zdołały się usadowić, Pan dalszym potrzebom zaradzi, jak to już w poprzednich fundacjach uczynił. Widząc tedy, że starania za nami trwają już przeszło dwa miesiące, a sprawa nie tylko nie postępuje, ale owszem, coraz gorzej się wikła, postanowiłam w końcu sama się z naczelnikiem rozmówić. Udałam się do kościoła, położonego tuż przy jego mieszkaniu i stamtąd posłałam do niego z pokorną prośbą, by raczył się ze mną zobaczyć. Gdy się znalazłam z nim w cztery oczy, rzekłam do niego: “Szaleństwem jest dla świata, że są niewiasty, które tego tylko pragną, aby mogły żyć w surowej pokucie i ścisłym zamknięciu i dążeniu do doskonałości; ale jakże przy tym wyglądają ludzie, którzy ani myśląc zadawać sobie podobnego trudu, owszem, w uciechach i wczasach pędząc dni swoje, chcą jeszcze kłaść przeszkody sprawie tak Panu naszemu przyjemnej?” Wiele innych jeszcze rzeczy powiedziałam mu, z wielką, jaką Pan sam mi dawał, śmiałością i stanowczością. Słowa moje tak go skruszyły, że natychmiast, na poczekaniu, wydał mi upoważnienie.

6. Wróciłam do siebie ucieszona, tak jakby już cała fundacja była gotowa, choć w gruncie rzeczy wszystkiego jeszcze do niej brakowało. Posiadałam całego majątku trzy czy cztery dukaty. Kupiłam za to dwa obrazy (aby było co zawiesić nad ołtarzem), dwa sienniki i jedną kołdrę. O domu po zerwaniu układów z Alonsem Alvarezem już nie było mowy. Zrobił mi wprawdzie nadzieję pewien kupiec, przyjaciel mój, mieszkający w Toledo. Kupiec ten (nazywa się Alonso de Avila) żyje w dobrowolnym bezżeństwie, wszystek oddany dobrym uczynkom, szczególnie niesieniu pomocy więźniom. Ten więc pocieszał mię, mówiąc, bym była spokojna, że on mi poszuka domu; i pewno byłby spełnił obietnicę swoją, ale na utrapienie moje ciężko zaniemógł. Na kilka dni przedtem bawił chwilowo w Toledo O. Marcin od Krzyża, franciszkanin, bardzo świątobliwy sługa Boży. Odjeżdżając, skierował do mnie jednego penitenta swego, niejakiego Andradę, młodego człowieka, niebogatego, czyli raczej zupełnie ubogiego. Polecił mu, żeby się oddał na moje usługi i zrobił, cokolwiek mu powiem. Jakoż, któregoś dnia, gdy byłam w kościele na Mszy, młodzieniec ten zbliżył się do mnie i, powtarzając mi dane mu przez tego dobrego Ojca polecenie, upewnił mię, że wszystko uczyni dla mnie, co tylko będzie w jego możności, choć będąc ubogi, osobą tylko swoją służyć mi może. Podziękowałam mu za tę jego gotowość, ale trochę mi się wydawało zabawne, a więcej jeszcze towarzyszkom moim, że ten święty człowiek takiego nam przysyła pomocnika, nie bardzo, z powierzchowności jego sądząc, nadającego się do załatwiania spraw Karmelitanek Bosych.

7. Gdy tedy, mając już w ręku upoważnienie, a nie mając nikogo, komu bym mogła polecić wyszukanie nam domu do najęcia, nie wiedziałam, co dalej począć, przyszedł mi na myśl on młody człowiek, przysłany do mnie przez O. Marcina od Krzyża. Towarzyszki moje, gdy im o tym wspomniałam, serdecznie naśmiały się ze mnie i odradzały mi, bym go nie używała, bo nic innego z tego nie wyjdzie, jeno że przez niego sprawa przed czasem się rozgłosi. Ja jednak wolałam nie zważać na ich śmiechy i rady. Dziwny, prawie tajemniczy sposób, w jaki ten młody człowiek do mnie trafił, i to jeszcze posłany przez takiego sługę Bożego, utwierdził we mnie przeczucie, że pomoc jego nie będzie dla nas bezskuteczna. Posłałam więc po niego i zobowiązawszy go naprzód do ścisłego zachowania tajemnicy, opowiedziałam mu, jak rzeczy stoją i że potrzeba nam wynaleźć jaki dom, który byśmy mogły nająć. Upewniłam go, że stawię za nas poręczyciela, w czym liczyłam na poczciwego naszego Alonsa de Avila, wówczas, jak mówiłam, chorego. Oświadczył mi, że to rzecz bardzo łatwa i że wyszuka, czego nam potrzeba. Jakoż zaraz nazajutrz rano przyszedł za mną do kościoła Towarzystwa Jezusowego, gdzie byłam na Mszy, z oznajmieniem, że dom już znalazł, tuż blisko. Przyniósł mi klucze do niego, abyśmy poszły go obejrzeć, co i uczyniłyśmy. I był to rzeczywiście dom tak dogodny, że blisko rok cały w nim przebywałyśmy.

8. Ile razy wspomnę na tę fundację, zawsze zdumiewam się z uwielbieniem nad dziwnymi drogami Opatrzności Bożej. Blisko trzy miesiące – albo co najmniej przeszło dwa, dobrze nie pamiętam – osoby tak bogate i możne szukały po całym mieście odpowiedniego dla nas pomieszczenia i nic nie znalazły, jak gdyby wcale domów nie było w Toledo, aż oto zjawia się ten młody człowiek, niebogaty, owszem, bardzo ubogi, a Pan pomógł mu wyszukać od razu dom taki, jakiego nam potrzeba. I mogła ta fundacja przyjść do skutku bez żadnego trudu, gdyby układy z Alonsem Alvarezem były się powiodły; a oto Pan zrządził, że się nie powiodły, że owszem zupełnie się rozbiły, aby klasztor nasz powstał w ubóstwie i w ciężkiej walce z trudnościami.

9. Gdy więc ten dom okazał się dla nas dogodny, umyśliłam zaraz go zająć, nie czekając na zaprowadzenie w nim klasztornych naszych urządzeń, by snadź nie zaszła jeszcze jaka przeszkoda. Niebawem też, zgodnie z tym życzeniem moim, przybiegł do mnie tenże Andrada z doniesieniem, że dom tego dnia będzie wolny, że zatem możemy od razu przenieść tam sprzęty nasze. Odpowiedziałam mu na to, że będzie to niewielka robota, bo sprzętów nie mamy, z wyjątkiem dwóch sienników i jednej kołdry. Wiadomość ta łatwo mogła go zadziwić. Towarzyszki też moje nierade były z tej niewczesnej, ich zdaniem, mojej szczerości. Wymawiały mi, żem mu to powiedziała, bo teraz, dowiedziawszy się, żeśmy tak ubogie, nie będzie już chciał nam pomagać. Mnie, przyznaję, ta myśl nie przyszła, ale obawa sióstr okazała się płonną: otwarte moje wyznanie żadnego nie sprawiło na młodym człowieku niekorzystnego wrażenia. Ten, który dał mu taką dobrą wolę do pomagania nam, zachował ją w nim także, ażby skończył swe zadanie. Z takim też zapałem zajął się urządzaniem domu i sprowadzeniem robotników, jakiego my same chyba nie zdołałybyśmy przewyższyć. Pożyczyłyśmy sobie paramenty i wszystko potrzebne do Mszy świętej. Wreszcie o zmierzchu, przy odgłosie dzwoneczka, z rodzaju tych, jakimi się dzwoni na Podniesienie, bo innego nie miałyśmy, przeprowadzane przez jednego z robotników, zajęłyśmy nasz dom i całą noc spędziłyśmy na robocie około porządków wewnętrznych, ale po cichu i w ciągłej obawie, by nas nie dosłyszano i nie dowiedziano się przed czasem, jaki jest istotny nasz zamiar. Jedyne miejsce odpowiednie na kaplicę miałyśmy w pokoju, do którego wejście było przez drugi domek przyległy, który zatem także wynajęłyśmy od właścicielki, choć jeszcze w nim mieszkały jakieś niewiasty.

10. Nad ranem, gdy już wszystko było gotowe, nie mogłyśmy dłużej trzymać rzeczy w sekrecie przed onymi sąsiadkami, którym przedtem nie śmiałyśmy nic mówić, aby nas nie wydały. Otworzyłyśmy drzwi do naszej kaplicy, umieszczone w przepierzeniu i wychodzące na mały dziedzińczyk. One wtedy, usłyszawszy ruch, przebudziły się i zerwały się z łóżek przerażone. Ledwo je zdołałyśmy uspokoić; a gdy wkrótce potem kapłan umówiony przyszedł ze Mszą świętą, choć jeszcze nadąsane, nie śmiały przecie przeszkadzać nam czynnie, aż wreszcie, zrozumiawszy, o co chodzi, ułagodziły się z łaski Pana.

11. Z innego jeszcze względu okazało się, żeśmy niebacznie postąpiły, w zapale naszym dokonania czym prędzej sprawy natchnionej nam od Boga, nie zwracając należnej uwagi na możliwe niedogodności. Właścicielka domu naszego, będąc żoną starszego w rodzie, gdy spostrzegła, że na gruncie jej zakłada się klasztor i kościół, niemało narobiła nam krzyku i kłopotu. Dopiero, gdy jej zrobiłyśmy nadzieję, że jeśli zechce po ludzku z nami postąpić, dobrze jej za dom zapłacimy, dał Pan Bóg, że się udobruchała. Na mieście znowu panowie radni, dowiedziawszy się, że klasztor jest założony, pomimo że oni nie chcieli się za nic zgodzić na wydanie upoważnienia, mocno się nasrożyli i w nieobecności naczelnika, któremu zrazu po moim widzeniu się z nim wypadło gdzieś wyjechać, udali się do jednego z miejscowych dostojników kościelnych (potajemnie już uprzedzonego przeze mnie o wszystkim), wyrażając przed nim zdziwienie i oburzenie swoje na taką zuchwałość, by jakaś tam mizerna niewiasta, wbrew ich woli, śmiała im klasztor zakładać. Odgrażali się, że tego płazem nie puszczą. On, udając, że o niczym nie wie, uspokajał ich jak mógł, tłumacząc im, że i w innych miejscach już podobne domy pozakładane, a pewno i tu nie uczyniłam tego bez należnych rękojmi.

12. Oni jednak w kilka dni potem przysłali mi dekret, zabraniający odprawiania u nas Mszy świętej, dopóki nie przedstawię upoważnień, na mocy których tak postąpiłam. Odpowiedziałam im jak najłagodniej, że uczynię według ich rozkazu, jakkolwiek w tych rzeczach nie mam obowiązku ich słuchać; za czym uprosiłam tego pana, o którym mowa była wyżej, don Pedra Manrique, aby się z nimi rozmówił i pokazał im papiery. Przedstawienia jego ułagodziły ich, zwłaszcza że, bądź co bądź, rzecz już była zrobiona. Gdyby nie to, sprawa nasza byłaby zły obrót wzięła.

13. Kilka dni przebyłyśmy w tym domu zupełnie pustym, za cały sprzęt i bogactwo mając nasze dwa sienniki i kołdrę. Pierwszego dnia nie było nawet garści chrustu, na którym byśmy upiekły sobie rybkę. Aż Pan natchnął nie wiem komu dobrą myśl, że nam położył w kaplicy wiązkę drzewa i tak biedzie naszej zaradził. Nocami po trochu marzłyśmy, bo był mróz; nakrywałyśmy się jak mogłyśmy naszą kołdrą i grubymi płaszczami wojłokowymi, które nosimy na wierzchu, i to nieraz pomagało. Może to komu wyda się rzeczą niepodobną, byśmy wychodząc z domu tej pani, która mię tak szczerze kochała, mogły się znaleźć u siebie w takim ubóstwie. Innego na to wytłumaczenia nie widzę, jeno to, że Pan chciał, byśmy doznały na sobie pożytków tej cnoty. Ja ją o nic nie prosiłam, bo nie lubię nikomu się naprzykrzać. Jej to zapewne wówczas na myśl nie przyszło, bo skądinąd daleko więcej dla mnie poniosła i ponosi ciężaru, niż to, co w tej potrzebie dać nam mogła.

14. Ubóstwo to wielkim było dla nas szczęściem; takie wśród niego czułyśmy zadowolenie wewnętrzne, takie wesele ducha, że ile razy na te dni wspomnę, widzę jasno, jakie skarby ukryte łask i pociech Pan w każdej cnocie chowa zamknięte. W tym ogołoceniu z rzeczy ziemskich dusze nasze były jakby pogrążone w najsłodszej kontemplacji. Ale niedługo to trwało; rychło samże Alonso Alvarez i inni poczęli nas zaopatrywać we wszystko, więcej nam przysyłając, niżeliśmy sobie życzyć mogły. Szczerze powiem, że mię to mocno zasmucało. Miałam uczucie, jak gdyby mi zabierano całe skarby kosztownych złotych klejnotów, które stanowiły moje bogactwo, i skazywano mię na nędzę; tak bolało mię to, że ubóstwo nasze się kończy. I towarzyszki moje także podzielały ze mną to uczucie; widząc, że chodzą zasmucone, zapytałam, co im jest, a one na to: “Jakże, matko, mamy się nie smucić, kiedy snadź już nie jesteśmy ubogie!”

15. Od tego czasu pragnienie jak najgłębszego ubóstwa coraz wyżej we mnie rosło. Utwierdziłam się na zawsze w tej królewskiej wyższości ducha, która za nic ma wszelkie dobra doczesne, kiedy niedostatek ich duszę wzbogaca w dobra wewnętrzne, z których się rodzi lepsze nasycenie i odpocznienie, niż je świat i dostatki jego dać mogą. W czasie, gdym się układała z Alonsem Alvarezem o tę fundację, znalazło się wielu, którzy na to krzywo patrzyli i wymawiali mi, że do takiej sprawy dopuszczam ludzi nie urodzonych wysoko i nie szlachtę, choć byli to ludzie – jak mówiłam – bardzo uczciwi w zawodzie swoim i cnotliwi, tym bardziej, mówili mi, że w takim wielkim mieście jak Toledo nie zabrakłoby mi łatwości znalezienia sobie osób możnych i wysoko położonych, które by się sprawą moją zajęły. Na mnie uwagi te nie robiły wielkiego wrażenia, bo dzięki Bogu zawsze ceniłam wyżej cnotę niż świetność rodu, ale naczelnik miasta tak podzielał ogólne przekonanie, czy też tak był po wpływem licznych na niego w tym punkcie nalegań, że gdy w końcu wydał mi upoważnienie, zastrzegł jednak i położył to za warunek, że w przeprowadzeniu tej fundacji będę się trzymała tego samego sposobu postępowania, jaki zachowywałam w poprzednich.

16. Wobec tego zastrzeżenia nie wiedziałam, co począć; bo w tymże czasie, już po założeniu klasztoru, Alonso Alvarez z rodziną swoją przyszedł do mnie i na nowo nawiązał układy. Wobec dokonanej już fundacji zdawało mi się, że będzie najwłaściwiej, gdy oddam im urządzenie kaplicy głównej z warunkiem, że do reszty klasztoru żadnego już nie będą mieli prawa, tak jak się to zachowuje obecnie. Z drugiej strony jednak do tejże kaplicy głównej objawiała chęć pewna osoba książęcego rodu i różne z tego powodu dawano mi rady. Wahałam się więc, nie wiedząc co postanowić. Aż Pan sam raczył mię w tej wątpliwości oświecić i rzekł do mnie pewnego dnia, że mało na sądzie Bożym będą ważyły te wysokie tytuły i książęce wielmożnosci, za czym surowo mię strofował, żem takim radom i przystęp do siebie dawała, że nie są to myśli przystojne dla dusz, które raz na zawsze światem wzgardziły.

17. Upomnienie to mocno mię zawstydziło. Zaraz też pod wrażeniem tego i z wielu innych jeszcze powodów postanowiłam dokończyć wszczęte układy, oddając rodzinie Ramirezów wspomnianą kaplicę. Nigdy tego nie żałowałam. Bez tego nie byłybyśmy w możności nabyć domu, dzięki zaś szczodrobliwości Alonsa Alvareza i zmarłego jego brata dostał się nam ten dom, w którym obecnie mieszkamy, jeden z najlepszych w Toledo, a kosztował dwanaście tysięcy dukatów. W kaplicy naszej częste miewamy święta uroczyste i po kilka Mszy świętych się odprawia, z czego nie tylko siostrom wielka rośnie pociecha, ale i pożytek ludowi. Gdybym była zważała na marne opinie świata, żadną miarą, po ludzku sądząc, nie byłybyśmy uzyskały tak dogodnego pomieszczenia, a nad to jeszcze przykrość i krzywdę byłabym wyrządziła temu, który nam taką życzliwość okazał i takie dobrodziejstwo wyświadczył.