Księga fundacji - Strona 22 z 34 - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Księga fundacji

parallax background
fot. rtve.es

 

Rozdział XX



O fundacji klasztoru Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny w Alba de Tormes, roku 1571.

1. W niespełna dwa miesiące po dokonanym w dzień Wszystkich Świętych objęciu domu w Salamance, podskarbi księcia Alby i jego żona zgłosili się do mnie z usilnym naleganiem, abym w tym mieście, to jest w Alba de Tormes, założyła klasztor. Nie miałam wielkiej chęci do tej fundacji, bo w takiej małej mieścinie klasztor nie mógłby istnieć bez stałych dochodów, a moim życzeniem zawsze było, by wszystkie domy nasze utrzymywały się z samej tylko jałmużny. Ale bawiący wówczas w Salamance o. licencjat Dominik Bańez, który był moim spowiednikiem, jak o tym wspomniałam na początku tych fundacji, zganił mnie za ten mój upór, tłumacząc mi, że skoro sobór trydencki na dochody pozwala, byłoby to dzieciństwem z mojej strony, gdybym z takiego powodu wymawiała się od założenia nowego klasztoru. Dodał przy tym, że to moje bezwarunkowe odrzucanie dochodów dowodzi niezrozumienia rzeczy. Doskonałość bowiem i ubóstwo zakonne zgoła nie zależą od tego, czy klasztor posiada majątek, czy nie.

Lecz nim przystąpię do opisu fundacji, pierwej powiem o fundatorce tego domu i w jaki sposób Pan ją pobudził do tego pobożnego przedsięwzięcia.

2. Fundatorka tego klasztoru Zwiastowania Najświętszej Panny w Alba de Tormes, Teresa de Layz, pochodziła z rodu wysokiego, z najprzedniejszych, najczystszej krwi hidalgów. Rodzice jej jednak, nie posiadając odpowiedniego majątku ani środków dostatecznych do utrzymania dawnej świetności rodu, mieszkali na wsi, w Tordiiios, miejscowości odległej o dwie mile od miasta Alby. Jest to rzecz prawdziwie pożałowania godna ta próżność panująca na świecie, dla której tacy ludzie wolą raczej skazać siebie na ukrywanie się gdzieś w odludnym zakątku, gdzie żyją pozbawieni towarzystwa, nauki i tylu innych rzeczy, służących ku oświeceniu duszy, niż odstąpić w najmniejszej rzeczy od tego, czego rzekomy ich honor wymaga. Rodzice Teresy de Layz, mając już cztery córki w chwili przyjścia jej na świat, bardzo byli nieradzi narodzeniu się tej piątej.

3. Prawdziwie opłakane to zaślepienie śmiertelnych ludzi! Nie wiedzą, co jest dla nich lepszego, nie zdołają rozumem swoim przeniknąć ukrytych przed nami wyroków Bożych, nie potrafią odgadnąć, ile i jak wielkiej pociechy właśnie córka im przynieść może, a przeciwnie właśnie syn może im przyczynić zmartwienia. A przecie nie chcą zdać się na wolę Tego, który wszystko wie i tworzy, i gryzą się i martwią tym, z czego by się radować powinni. Śpiącą czy martwą wiarą swoją nie umieją wyżej podnieść swych myśli; nie pomną, że Bóg sam wszystko zrządza, że w Jego ręce z ufnością oddać się powinni. A o ile wielkim jest ich zaślepienie, że tego nie czynią, o tyle też jawny jest ich nierozum, że tak się martwią i gryzą na próżno, ani się nie zastanowią nad tym, że nic im to nie pomoże. O Boże wielki! Jakże inaczej sądzić będą o tych ślepych wymaganiach i żalach swoich w on dzień, w którym każda rzecz objawi się w prawdziwym swoim świetle! Iluż tam ojców znajdzie się w piekle przez tych synów, których tak pragnęli! Ile matek ujrzy się w niebie, dzięki cnotom i zasługom swoich córek!

4. Wracam do opowiadania mego. Rodzice podali małą do chrztu w sam dzień jej narodzenia, co było godne pochwały. Ale zresztą tak mało dbali o jej życie, że trzeciego dnia, od rana do wieczora, zostawili ją samą; nikt przez cały dzień nie zajrzał do dziecka. Wieczorem dopiero przyszła najęta piastunka i dowiedziawszy się, co się dzieje, prędko pobiegła do maleństwa, prawie pewna, że już umarło. Kilka osób, przybyłych w odwiedziny do matki, poszło za nią. I oto w ich oczach stała się rzecz dziwna. Piastunka z płaczem wzięła dziecko na ręce i z wyrazem oburzenia na nieludzkie z nim obchodzenie się rodziców, zawołała: “Jak to, biedna dziecino, nie jesteś nawet ochrzczona?” Na to dziecko podniosło głowę i wyraźnie wymówiło: “Jestem”. Po tym jednym słowie, znowu jak każde inne dziecko, stała się i pozostała niemowlęciem, aż do czasu, kiedy dzieci mówić zaczynają. Wielkie było zdumienie obecnych, a matka od tego czasu pokochała dziecinę i troskliwą otaczała ją opieką. Często mówiła, że pragnęłaby dłużej żyć, aby mogła zobaczyć jeszcze, co Bóg z tym dziwnym dzieckiem uczyni. Wychowała ją, wraz z siostrami, jak najstaranniej, zaprawiając je do pobożności i wszelkiej cnoty.

5. Gdy doszła do lat, rodzice poczęli myśleć o wydaniu jej za mąż, czemu ona z początku się sprzeciwiała, chcąc pozostać panną. Aż gdy któregoś dnia usłyszała, że Francisco Velazquez, który później miał być wraz z nią fundatorem tego domu, oświadcza się o jej rękę, natychmiast na samo wymienienie jego nazwiska oświadczyła gotowość wyjścia za niego, choć go zupełnie nie znała. Pan sam tak zrządził, aby tym sposobem przyszło do skutku to dobre dzieło, które oni we dwoje na chwałę jego wykonali. Velazquez, mąż cnotliwy a bogaty, tak kocha swą żonę, że wszystko gotów jest uczynić dla zrobienia jej przyjemności i słusznie, bo wszelkie zalety i cnoty, jakie zdobić mogą niewiastę zamężną, Pan jej w wysokim stopniu użyczył. Wzorowa z niej pani domu, a przy tym z dobrocią niezrównaną łączy nieugiętą stałość w uczciwości i cnocie, czego zwłaszcza w jednym zdarzeniu świetny dała dowód. Mąż po ślubie osiadł z nią w Albie, skąd był rodem. Gdy po niejakim czasie kwatermistrze książęcy umyślili w zajmowanym przez nich domu wyznaczyć mieszkanie jakiemuś młodemu kawalerowi, ona tak się na to obruszyła, że dalszy pobyt w tym domu stał się dla niej nieznośny. Będąc bowiem młodą i przystojną, a widząc, że diabeł już zaczyna w tym młodym człowieku wzniecać myśli nieuczciwe, bała się, by z tego nie wynikło co złego.

6. Nie mówiąc więc nic mężowi o tych obawach swoich, prosiła go tylko, by ją zabrał z tego miejsca, a on, czyniąc zadość jej życzeniu, przeniósł się z nią do Salamanki, gdzie w czasie, gdy ich poznałam żyli szczęśliwi i w wielkich dostatkach, bo niezależnie od własnego majątku swego, Velazquez piastował tam wysoki urząd, zapewniający mu wielkie wpływy i powszechne poważanie. Jedno tylko mieli zmartwienie: Pan nie dawał im dzieci. Żarliwe w tym celu zanosiła do Boga modlitwy i różne ofiarowała uczynki pobożne, zawsze tylko o to jedno Pana prosząc, by raczył jej dać potomstwo, które by po niej chwaliło Boski Majestat Jego, bo pobożne serce jej nie mogło przenieść na sobie tej myśli, by cześć i miłość, jaką Bogu oddaje, miała się skończyć z jej życiem, by nikogo nie pozostawiła po sobie, kto by ją dalej przedłużał. Nigdy, jak mię upewniała, te jej pragnienia i prośby o potomstwo innego celu nie miały. I wierzę temu, bo jest to osoba tak szczera i wysoce cnotliwa, że niepodobna mi wątpić o rzetelności tego jej zapewnienia. Z głębi serca dzięki czynię Panu, patrząc na cnotliwe życie tej duszy, tak żarliwie we wszystkim jedynie chwały i upodobania Bożego pragnącej i taką obfitością zasług i dobrych uczynków każdą chwilę życia swego zapełniającej.

7. Po kilku latach takich gorących, a wciąż daremnych pragnień, w ciągu których bezustannie mnożyła swoje w tym celu modlitwy i nabożeństwa, polecając się zwłaszcza św. Andrzejowi, szczególnemu, jak jej mówiono, w podobnych sprawach patronowi, pewnej nocy, ułożywszy się już do snu, usłyszała głos, mówiący do niej: “Nie pragnij dzieci: byłyby tobie na potępienie”. Choć zdumiona i przerażona tym głosem, nie zrzekła się przecie pragnienia swego; zdawało jej się niepodobieństwem, by rzecz tak dobra, z tak czystą intencją pożądana, mogła stać się dla niej przyczyną potępienia. Nie zważając więc na tajemnicze ono ostrzeżenie, przedłużała swoje modlitwy, wciąż prosząc Pana o potomstwo i polecając się, jak przedtem, szczególnej przyczynie świętego Andrzeja. Aż jednego dnia, gdy żywiej niż zwykle zajęta była tą główną myślą swoją, miała takie widzenie, sama nie wie, czy było to we śnie, czy na jawie, ale w każdym razie ze skutków się okazało, że było to widzenie od Boga. Zdawało jej się, że stojąc na ganku jakiegoś domu, widzi pod sobą dziedziniec ze studnią pośrodku, a nie opodal za nią łąkę, bujnie się zieleniącą, i wśród tej łąki pełno kwiatów białych, tak pięknych, że żadne słowa nie zdołałyby opisać dziwnego ich wdzięku. Przy studni zaś ukazał jej się św. Andrzej z zachwycająco poważnym i pięknym obliczem i ukazując na one kwiaty, rzekł do niej: “Oto inne dzieci niż te, których pragniesz”. Tak wielkim to widzenie napełniło ją weselem, że rada by była całe życie na nie patrzyć; ale trwało tylko chwilę. Jasno jednak zrozumiała, choć jej nikt tego nie powiedział, że był to św. Andrzej, i tego również była pewna, że Bóg jej objawił wolę swoją, aby założyła klasztor. Było to więc widzenie umysłowe zarazem i wyobrażeniowe; i nie mogło być ono, jak o tym przekonywają następujące dowody, ani prostym tylko urojeniem, ani też ułudą diabelską.

8. Że nie było to urojenie, dowodem tego wielkie i pomyślne skutki, jakie z tego widzenia wynikły; pragnienia owe, przedtem tak gorące i ustawiczne, od razu ustały i tak głęboko w sercu jej pozostało przekonanie, że taka jest wola Boża, że nigdy odtąd Pana nie prosiła o potomstwo ani go nie pożądała. Że zaś, po wtóre, nie było w tym ułudy diabelskiej, okazuje się to również tak z tego dobrego skutku, jakiego żadna sprawa diabelska nigdy zdziałać nie może, bo w istocie klasztor ten stanął i dotąd istnieje i bardzo w nim wierną służbę Pan odbiera, i wreszcie z tego, że widzenie ono o sześć lat z górą wyprzedziło założenie klasztoru, a diabeł nie jest mocen wiedzieć naprzód, co się stanie w przyszłości.

9. Pod wrażeniem świętego przerażenia, jakim ją przeniknęło to widzenie, Teresa przedstawiła mężowi myśl swoją, że kiedy nie ma w tym widocznie woli Bożej, by doczekali dzieci, więc najlepiej, zdaniem jej, użyją majątku swego na założenie klasztoru. On, zawsze do wszelkiej sprawy dobrej ochotny i dla miłości żony gotowy we wszystkim dogodzić pobożnym jej chęciom, z radością przyjął jej wniosek. Poczęli więc obmyślać miejsce na zamierzoną fundację. Teresa chciała ją założyć w rodzinnym mieście swoim, ale on jej przekonywającymi racjami wytłumaczył, że nie byłoby to miejsce odpowiednie.

10. Gdy jeszcze tak się między sobą naradzali, księżna Alby przysłała po Velazqueza, wzywając go, aby przeniósł się na powrót do Alby i przyjął urząd głównego pełnomocnika i zarządzającego jej domem. On, ulegając woli możnej pani, zgodził się na jej żądanie, chociaż nowy ten urząd daleko mniej był korzystny od tego, który sprawował w Salamance. Żona jego, na pierwszą o tym postanowienu wiadomość, bardzo się zmartwiła, bo jak mówiłam, pobyt w Albie był dla niej wstrętny. Wprawdzie uspokoiła się nieco, gdy mąż dał jej zapewnienie, że do domu, w którym zamieszkają, obcych lokatorów pod żadnym warunkiem nie dopuści, zawsze jednak z wielkim żalem opuszczała Salamankę, bo pobyt w tym mieście był dla niej ze wszech miar dogodniejszy. Tymczasem Velazquez odjechał do Alby i kupiwszy tam dom zawezwał ją do siebie. Pojechała bardzo niechętnie, a większą jeszcze przykrość miała, gdy ujrzała dom nowo nabyty zaniedbany, niewygodny, bez żadnych zabudowań gospodarskich, bardzo więc niewesoło tę pierwszą noc w nim spędziła. Lecz oto gdy nazajutrz rano wyszła na dziedziniec, ujrzała w pośrodku jego studnię, zupełnie podobną do tej, przy której był jej się ukazał św, Andrzej i całą miejscowość i położenie jej najdokładniej te same, jak je oglądała w onym widzeniu. Nie było tylko Świętego ani łąki, ani kwiatów, ale te miała niezatarcie wyryte w wyobraźni i w pamięci.

11. Zdumiała się na ten widok i tejże chwili postanowiła, że w tym miejscu założy klasztor, wielkie przy tym czując zadowolenie wewnętrzne i uspokojenie wstrętu swego do mieszkania w Albie i ani myśląc już o zamienieniu go na inne. Poczęli oboje skupywać domy sąsiednie i tym sposobem utworzyli sobie obszerną posiadłość, założonemu celowi zupełnie odpowiednią. Jeszcze jednak pozostawała w wielkiej niepewności, jakiemu Zakonowi najlepiej byłoby oddać mający powstać klasztor, zwłaszcza że chciała, aby zakonnice w nim były w małej liczbie, a reguła surowa i klauzura ścisła. Wezwała do rady dwóch ojców, z dwu różnych Zakonów, obu bardzo pobożnych i uczonych. Otóż obaj radzili jej, by raczej fundusz swój obróciła na inny jaki zakład pobożny, bo zakonnice, mówili, po większej części przykrzą sobie w powołaniu swoim. Takie i inne tym podobne racje podawał im diabeł, chcąc w samym zarodku zdławić przedsięwzięcie, jego chęciom i celom tak przeciwne. Jej także, za sprawą tegoż złego ducha, rady tych dwóch ojców wydały się słuszne, tym bardziej, że obaj usilnie obstawali za zdaniem swoim, wciąż jej dowodząc, że z założenia klasztoru żadnego nie byłoby pożytku. Nalegania ich tak ją zatrwożyły i z tropu zbiły, że w końcu już postanowiła od zamiaru swego odstąpić. Mąż jej także, gdy mu o tym oznajmiła, uznał, że skoro tacy ludzie pobożni i uczeni ganią ich zamiary, jedynie dla chwały Bożej powzięte, nic im nie pozostaje innego, jeno ich zaniechać. Umyślili za to siostrzeńca jej, którego bardzo kochała, młodego jeszcze człowieka, a bardzo pobożnego, ożenić z jedną z siostrzenic Velazqueza, oddać im znaczną część swoich majętności, a resztę obrócić na uczynki miłosierne. Postanowili więc oboje tak uczynić i na takim rozporządzeniu spokojnie już poprzestać.

12. Postanowienie to jednak spełzło na niczym, bo Pan postanowił inaczej. W niespełna dwa tygodnie potem siostrzeniec Teresy nagle zasłabł śmiertelnie i w kilka dni Pan go zabrał do siebie. Ją ta śmierć niespodziana niezmiernie przeraziła; najmocniej była przekonana, że sama ją sprowadziła swoim sprzeniewierzeniem się woli Bożej i pierwszemu swemu postanowieniu oddania dóbr swoich Panu samemu. Stanął jej na myśli Jonasz prorok i co go spotkało za to, że nie chciał być posłusznym Bogu. Strata tego siostrzeńca, tak jej drogiego, wyraźną jej się wydała karą Bożą. Tejże chwili niezachwiane już uczyniła postanowienie, i mąż jej podobnież, że bezwarunkowo i bądź co bądź klasztor założą. Nie wiedzieli tylko jeszcze, w jaki sposób wykonać to postanowienie. Chociaż bowiem Bóg natchnął ją wówczas tym, co obecnie już spełniła, każdy jednak, komu o tym mówiła i opisywała, jaki chce mieć klasztor, nie wyjmując nawet jej spowiednika, poważnego bardzo i uczonego franciszkanina, śmiał się z niej, że zachciewa jej się rzeczy, jakich nie ma na świecie. Ciężkie więc z tego powodu miała strapienie.

13. W tymże czasie zakonnikowi, o którym tylko co wspomniałam, wypadła potrzeba udania się do pewnego miasta. Tam dowiedział się o tych naszych klasztorach Najświętszej Panny z Góry Karmeł, które wówczas w różnych miejscach się zakładały. Zebrawszy odpowiednie informacje o wszystkim, po powrocie do Alby oznajmił Teresie, że znalazł, czego jej potrzeba, że będzie mogła założyć klasztor taki, jakiego sobie życzy. Opowiedział jej potem wszystko, co widział i co słyszał i poradził jej, aby się ze mną porozumiała. Tak i uczyniła. Nie obyło się jednak bez trudności, nim układ między nami przyszedł do skutku. Ja zawsze trzymałam się i trzymam tej zasady, że kiedy już mam założyć klasztor z dochodami, dochody te powinny być zupełnie wystarczające, tak aby siostry nie były potem zmuszone udawać się o pomoc do krewnych czy innych. Wymagam więc od fundatorów, by im zepewnili pożywienie, ubranie i wszystkie potrzeby domowe i możność troskliwego pielęgnowania chorych. W razie bowiem braku tych rzeczy potrzebnych, różne stąd wynikają złe następstwa. Kiedy zakładam klasztor bez dochodów stałych, mający się utrzymywać jedynie z jałmużny (a założyłam ich wiele), nigdy mi nie brak odwagi i ufności, bo mam pewność niezachwianą, że Bóg go nie opuści. Gdy jednak chodzi o fundacje z dochodami, wszystka mię otucha opuszcza i jeśli dochody mają być szczupłe i niedostateczne, wolę wcale klasztoru nie zakładać. Tak i w tym razie stawiałam warunki, które na pierwszym wstępie wydały się wygórowane przezacnym fundatorom moim.

14. W końcu jednak przyznali mi słuszność i zgodzili się na wyznaczenie dochodów dostatecznych na utrzymanie postanowionej liczby sióstr. Zatem jeszcze i z własnego domu ustąpili, oddając go nam na własność, a sami się przenieśli do drugiego, bez porównania gorszego. Był to z ich strony dowód uprzejmej i z ofiarą ze siebie dobroci, który w oczach moich bardzo wysoką ma cenę. Najświętszy Sakrament został wprowadzony i fundacja na cześć i chwałę Boga dokonała się w dzień Nawrócenia św. Pawła, roku 1571. Dobrą i wierną, o ile mnie się zdaje, Pan w tym domu służbę odbiera; niechże mu, w boskiej łaskawości swojej, coraz wyższego użycza wzrostu i postępu.

15. W poprzednich rozdziałach zaczęłam opowiadać pewne szczegóły o niektórych siostrach tych klasztorów, licząc na to z jednej strony, że nim te pisma zostaną ogłoszone, te, o których mówię, już nie będą na tym świecie, choć dziś jeszcze żyją; a z drugiej strony spodziewając się, że te, które po nich przyjdą, czytając te rzeczy, wezmą sobie z nich pobudkę do naśladowania takich dobrych początków i przykładów. Później jednak przyszło mi na myśl, że znajdą się tacy, którzy lepiej i dokładniej ode mnie potrafią te rzeczy opisać, tym bardziej, że nie będzie ich wstrzymywała obawa, która mnie stawała na przeszkodzie, mianowicie: by kto czytając opis tych dziwnych i chwalebnych rzeczy, nie przypisywał mnie jakiegokolwiek w nich udziału. Z tego powodu milczeniem pominęłam wiele szczegółów, których nie można nie uznać za cudowne, dla wyraźnie nadprzyrodzonego ich charakteru. Przemilczałam również wiele nadzwyczajnych łask i cudów, które Pan, na skutek modlitwy tych oblubienic swoich, jawnie i w oczach wielu uczynił.

Co do oznaczenia dat tych fundacji, nie jestem pewna, czy nie popełniłam tu i ówdzie jakiej omyłki, lubo staram się ile mogę dokładnie je sobie przypomnieć. Wymieniam je tak, jak je pamiętam; jeśli się w czym mylę, nie jest to rzecz wielkiej wagi i da się później naprawić. Różnica w każdym razie nie będzie znaczna.

 

Rozdział XX



O fundacji klasztoru Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny w Alba de Tormes, roku 1571.

1. W niespełna dwa miesiące po dokonanym w dzień Wszystkich Świętych objęciu domu w Salamance, podskarbi księcia Alby i jego żona zgłosili się do mnie z usilnym naleganiem, abym w tym mieście, to jest w Alba de Tormes, założyła klasztor. Nie miałam wielkiej chęci do tej fundacji, bo w takiej małej mieścinie klasztor nie mógłby istnieć bez stałych dochodów, a moim życzeniem zawsze było, by wszystkie domy nasze utrzymywały się z samej tylko jałmużny. Ale bawiący wówczas w Salamance o. licencjat Dominik Bańez, który był moim spowiednikiem, jak o tym wspomniałam na początku tych fundacji, zganił mnie za ten mój upór, tłumacząc mi, że skoro sobór trydencki na dochody pozwala, byłoby to dzieciństwem z mojej strony, gdybym z takiego powodu wymawiała się od założenia nowego klasztoru. Dodał przy tym, że to moje bezwarunkowe odrzucanie dochodów dowodzi niezrozumienia rzeczy. Doskonałość bowiem i ubóstwo zakonne zgoła nie zależą od tego, czy klasztor posiada majątek, czy nie.

Lecz nim przystąpię do opisu fundacji, pierwej powiem o fundatorce tego domu i w jaki sposób Pan ją pobudził do tego pobożnego przedsięwzięcia.

2. Fundatorka tego klasztoru Zwiastowania Najświętszej Panny w Alba de Tormes, Teresa de Layz, pochodziła z rodu wysokiego, z najprzedniejszych, najczystszej krwi hidalgów. Rodzice jej jednak, nie posiadając odpowiedniego majątku ani środków dostatecznych do utrzymania dawnej świetności rodu, mieszkali na wsi, w Tordiiios, miejscowości odległej o dwie mile od miasta Alby. Jest to rzecz prawdziwie pożałowania godna ta próżność panująca na świecie, dla której tacy ludzie wolą raczej skazać siebie na ukrywanie się gdzieś w odludnym zakątku, gdzie żyją pozbawieni towarzystwa, nauki i tylu innych rzeczy, służących ku oświeceniu duszy, niż odstąpić w najmniejszej rzeczy od tego, czego rzekomy ich honor wymaga. Rodzice Teresy de Layz, mając już cztery córki w chwili przyjścia jej na świat, bardzo byli nieradzi narodzeniu się tej piątej.

3. Prawdziwie opłakane to zaślepienie śmiertelnych ludzi! Nie wiedzą, co jest dla nich lepszego, nie zdołają rozumem swoim przeniknąć ukrytych przed nami wyroków Bożych, nie potrafią odgadnąć, ile i jak wielkiej pociechy właśnie córka im przynieść może, a przeciwnie właśnie syn może im przyczynić zmartwienia. A przecie nie chcą zdać się na wolę Tego, który wszystko wie i tworzy, i gryzą się i martwią tym, z czego by się radować powinni. Śpiącą czy martwą wiarą swoją nie umieją wyżej podnieść swych myśli; nie pomną, że Bóg sam wszystko zrządza, że w Jego ręce z ufnością oddać się powinni. A o ile wielkim jest ich zaślepienie, że tego nie czynią, o tyle też jawny jest ich nierozum, że tak się martwią i gryzą na próżno, ani się nie zastanowią nad tym, że nic im to nie pomoże. O Boże wielki! Jakże inaczej sądzić będą o tych ślepych wymaganiach i żalach swoich w on dzień, w którym każda rzecz objawi się w prawdziwym swoim świetle! Iluż tam ojców znajdzie się w piekle przez tych synów, których tak pragnęli! Ile matek ujrzy się w niebie, dzięki cnotom i zasługom swoich córek!

4. Wracam do opowiadania mego. Rodzice podali małą do chrztu w sam dzień jej narodzenia, co było godne pochwały. Ale zresztą tak mało dbali o jej życie, że trzeciego dnia, od rana do wieczora, zostawili ją samą; nikt przez cały dzień nie zajrzał do dziecka. Wieczorem dopiero przyszła najęta piastunka i dowiedziawszy się, co się dzieje, prędko pobiegła do maleństwa, prawie pewna, że już umarło. Kilka osób, przybyłych w odwiedziny do matki, poszło za nią. I oto w ich oczach stała się rzecz dziwna. Piastunka z płaczem wzięła dziecko na ręce i z wyrazem oburzenia na nieludzkie z nim obchodzenie się rodziców, zawołała: “Jak to, biedna dziecino, nie jesteś nawet ochrzczona?” Na to dziecko podniosło głowę i wyraźnie wymówiło: “Jestem”. Po tym jednym słowie, znowu jak każde inne dziecko, stała się i pozostała niemowlęciem, aż do czasu, kiedy dzieci mówić zaczynają. Wielkie było zdumienie obecnych, a matka od tego czasu pokochała dziecinę i troskliwą otaczała ją opieką. Często mówiła, że pragnęłaby dłużej żyć, aby mogła zobaczyć jeszcze, co Bóg z tym dziwnym dzieckiem uczyni. Wychowała ją, wraz z siostrami, jak najstaranniej, zaprawiając je do pobożności i wszelkiej cnoty.

5. Gdy doszła do lat, rodzice poczęli myśleć o wydaniu jej za mąż, czemu ona z początku się sprzeciwiała, chcąc pozostać panną. Aż gdy któregoś dnia usłyszała, że Francisco Velazquez, który później miał być wraz z nią fundatorem tego domu, oświadcza się o jej rękę, natychmiast na samo wymienienie jego nazwiska oświadczyła gotowość wyjścia za niego, choć go zupełnie nie znała. Pan sam tak zrządził, aby tym sposobem przyszło do skutku to dobre dzieło, które oni we dwoje na chwałę jego wykonali. Velazquez, mąż cnotliwy a bogaty, tak kocha swą żonę, że wszystko gotów jest uczynić dla zrobienia jej przyjemności i słusznie, bo wszelkie zalety i cnoty, jakie zdobić mogą niewiastę zamężną, Pan jej w wysokim stopniu użyczył. Wzorowa z niej pani domu, a przy tym z dobrocią niezrównaną łączy nieugiętą stałość w uczciwości i cnocie, czego zwłaszcza w jednym zdarzeniu świetny dała dowód. Mąż po ślubie osiadł z nią w Albie, skąd był rodem. Gdy po niejakim czasie kwatermistrze książęcy umyślili w zajmowanym przez nich domu wyznaczyć mieszkanie jakiemuś młodemu kawalerowi, ona tak się na to obruszyła, że dalszy pobyt w tym domu stał się dla niej nieznośny. Będąc bowiem młodą i przystojną, a widząc, że diabeł już zaczyna w tym młodym człowieku wzniecać myśli nieuczciwe, bała się, by z tego nie wynikło co złego.

6. Nie mówiąc więc nic mężowi o tych obawach swoich, prosiła go tylko, by ją zabrał z tego miejsca, a on, czyniąc zadość jej życzeniu, przeniósł się z nią do Salamanki, gdzie w czasie, gdy ich poznałam żyli szczęśliwi i w wielkich dostatkach, bo niezależnie od własnego majątku swego, Velazquez piastował tam wysoki urząd, zapewniający mu wielkie wpływy i powszechne poważanie. Jedno tylko mieli zmartwienie: Pan nie dawał im dzieci. Żarliwe w tym celu zanosiła do Boga modlitwy i różne ofiarowała uczynki pobożne, zawsze tylko o to jedno Pana prosząc, by raczył jej dać potomstwo, które by po niej chwaliło Boski Majestat Jego, bo pobożne serce jej nie mogło przenieść na sobie tej myśli, by cześć i miłość, jaką Bogu oddaje, miała się skończyć z jej życiem, by nikogo nie pozostawiła po sobie, kto by ją dalej przedłużał. Nigdy, jak mię upewniała, te jej pragnienia i prośby o potomstwo innego celu nie miały. I wierzę temu, bo jest to osoba tak szczera i wysoce cnotliwa, że niepodobna mi wątpić o rzetelności tego jej zapewnienia. Z głębi serca dzięki czynię Panu, patrząc na cnotliwe życie tej duszy, tak żarliwie we wszystkim jedynie chwały i upodobania Bożego pragnącej i taką obfitością zasług i dobrych uczynków każdą chwilę życia swego zapełniającej.

7. Po kilku latach takich gorących, a wciąż daremnych pragnień, w ciągu których bezustannie mnożyła swoje w tym celu modlitwy i nabożeństwa, polecając się zwłaszcza św. Andrzejowi, szczególnemu, jak jej mówiono, w podobnych sprawach patronowi, pewnej nocy, ułożywszy się już do snu, usłyszała głos, mówiący do niej: “Nie pragnij dzieci: byłyby tobie na potępienie”. Choć zdumiona i przerażona tym głosem, nie zrzekła się przecie pragnienia swego; zdawało jej się niepodobieństwem, by rzecz tak dobra, z tak czystą intencją pożądana, mogła stać się dla niej przyczyną potępienia. Nie zważając więc na tajemnicze ono ostrzeżenie, przedłużała swoje modlitwy, wciąż prosząc Pana o potomstwo i polecając się, jak przedtem, szczególnej przyczynie świętego Andrzeja. Aż jednego dnia, gdy żywiej niż zwykle zajęta była tą główną myślą swoją, miała takie widzenie, sama nie wie, czy było to we śnie, czy na jawie, ale w każdym razie ze skutków się okazało, że było to widzenie od Boga. Zdawało jej się, że stojąc na ganku jakiegoś domu, widzi pod sobą dziedziniec ze studnią pośrodku, a nie opodal za nią łąkę, bujnie się zieleniącą, i wśród tej łąki pełno kwiatów białych, tak pięknych, że żadne słowa nie zdołałyby opisać dziwnego ich wdzięku. Przy studni zaś ukazał jej się św. Andrzej z zachwycająco poważnym i pięknym obliczem i ukazując na one kwiaty, rzekł do niej: “Oto inne dzieci niż te, których pragniesz”. Tak wielkim to widzenie napełniło ją weselem, że rada by była całe życie na nie patrzyć; ale trwało tylko chwilę. Jasno jednak zrozumiała, choć jej nikt tego nie powiedział, że był to św. Andrzej, i tego również była pewna, że Bóg jej objawił wolę swoją, aby założyła klasztor. Było to więc widzenie umysłowe zarazem i wyobrażeniowe; i nie mogło być ono, jak o tym przekonywają następujące dowody, ani prostym tylko urojeniem, ani też ułudą diabelską.

8. Że nie było to urojenie, dowodem tego wielkie i pomyślne skutki, jakie z tego widzenia wynikły; pragnienia owe, przedtem tak gorące i ustawiczne, od razu ustały i tak głęboko w sercu jej pozostało przekonanie, że taka jest wola Boża, że nigdy odtąd Pana nie prosiła o potomstwo ani go nie pożądała. Że zaś, po wtóre, nie było w tym ułudy diabelskiej, okazuje się to również tak z tego dobrego skutku, jakiego żadna sprawa diabelska nigdy zdziałać nie może, bo w istocie klasztor ten stanął i dotąd istnieje i bardzo w nim wierną służbę Pan odbiera, i wreszcie z tego, że widzenie ono o sześć lat z górą wyprzedziło założenie klasztoru, a diabeł nie jest mocen wiedzieć naprzód, co się stanie w przyszłości.

9. Pod wrażeniem świętego przerażenia, jakim ją przeniknęło to widzenie, Teresa przedstawiła mężowi myśl swoją, że kiedy nie ma w tym widocznie woli Bożej, by doczekali dzieci, więc najlepiej, zdaniem jej, użyją majątku swego na założenie klasztoru. On, zawsze do wszelkiej sprawy dobrej ochotny i dla miłości żony gotowy we wszystkim dogodzić pobożnym jej chęciom, z radością przyjął jej wniosek. Poczęli więc obmyślać miejsce na zamierzoną fundację. Teresa chciała ją założyć w rodzinnym mieście swoim, ale on jej przekonywającymi racjami wytłumaczył, że nie byłoby to miejsce odpowiednie.

10. Gdy jeszcze tak się między sobą naradzali, księżna Alby przysłała po Velazqueza, wzywając go, aby przeniósł się na powrót do Alby i przyjął urząd głównego pełnomocnika i zarządzającego jej domem. On, ulegając woli możnej pani, zgodził się na jej żądanie, chociaż nowy ten urząd daleko mniej był korzystny od tego, który sprawował w Salamance. Żona jego, na pierwszą o tym postanowienu wiadomość, bardzo się zmartwiła, bo jak mówiłam, pobyt w Albie był dla niej wstrętny. Wprawdzie uspokoiła się nieco, gdy mąż dał jej zapewnienie, że do domu, w którym zamieszkają, obcych lokatorów pod żadnym warunkiem nie dopuści, zawsze jednak z wielkim żalem opuszczała Salamankę, bo pobyt w tym mieście był dla niej ze wszech miar dogodniejszy. Tymczasem Velazquez odjechał do Alby i kupiwszy tam dom zawezwał ją do siebie. Pojechała bardzo niechętnie, a większą jeszcze przykrość miała, gdy ujrzała dom nowo nabyty zaniedbany, niewygodny, bez żadnych zabudowań gospodarskich, bardzo więc niewesoło tę pierwszą noc w nim spędziła. Lecz oto gdy nazajutrz rano wyszła na dziedziniec, ujrzała w pośrodku jego studnię, zupełnie podobną do tej, przy której był jej się ukazał św, Andrzej i całą miejscowość i położenie jej najdokładniej te same, jak je oglądała w onym widzeniu. Nie było tylko Świętego ani łąki, ani kwiatów, ale te miała niezatarcie wyryte w wyobraźni i w pamięci.

11. Zdumiała się na ten widok i tejże chwili postanowiła, że w tym miejscu założy klasztor, wielkie przy tym czując zadowolenie wewnętrzne i uspokojenie wstrętu swego do mieszkania w Albie i ani myśląc już o zamienieniu go na inne. Poczęli oboje skupywać domy sąsiednie i tym sposobem utworzyli sobie obszerną posiadłość, założonemu celowi zupełnie odpowiednią. Jeszcze jednak pozostawała w wielkiej niepewności, jakiemu Zakonowi najlepiej byłoby oddać mający powstać klasztor, zwłaszcza że chciała, aby zakonnice w nim były w małej liczbie, a reguła surowa i klauzura ścisła. Wezwała do rady dwóch ojców, z dwu różnych Zakonów, obu bardzo pobożnych i uczonych. Otóż obaj radzili jej, by raczej fundusz swój obróciła na inny jaki zakład pobożny, bo zakonnice, mówili, po większej części przykrzą sobie w powołaniu swoim. Takie i inne tym podobne racje podawał im diabeł, chcąc w samym zarodku zdławić przedsięwzięcie, jego chęciom i celom tak przeciwne. Jej także, za sprawą tegoż złego ducha, rady tych dwóch ojców wydały się słuszne, tym bardziej, że obaj usilnie obstawali za zdaniem swoim, wciąż jej dowodząc, że z założenia klasztoru żadnego nie byłoby pożytku. Nalegania ich tak ją zatrwożyły i z tropu zbiły, że w końcu już postanowiła od zamiaru swego odstąpić. Mąż jej także, gdy mu o tym oznajmiła, uznał, że skoro tacy ludzie pobożni i uczeni ganią ich zamiary, jedynie dla chwały Bożej powzięte, nic im nie pozostaje innego, jeno ich zaniechać. Umyślili za to siostrzeńca jej, którego bardzo kochała, młodego jeszcze człowieka, a bardzo pobożnego, ożenić z jedną z siostrzenic Velazqueza, oddać im znaczną część swoich majętności, a resztę obrócić na uczynki miłosierne. Postanowili więc oboje tak uczynić i na takim rozporządzeniu spokojnie już poprzestać.

12. Postanowienie to jednak spełzło na niczym, bo Pan postanowił inaczej. W niespełna dwa tygodnie potem siostrzeniec Teresy nagle zasłabł śmiertelnie i w kilka dni Pan go zabrał do siebie. Ją ta śmierć niespodziana niezmiernie przeraziła; najmocniej była przekonana, że sama ją sprowadziła swoim sprzeniewierzeniem się woli Bożej i pierwszemu swemu postanowieniu oddania dóbr swoich Panu samemu. Stanął jej na myśli Jonasz prorok i co go spotkało za to, że nie chciał być posłusznym Bogu. Strata tego siostrzeńca, tak jej drogiego, wyraźną jej się wydała karą Bożą. Tejże chwili niezachwiane już uczyniła postanowienie, i mąż jej podobnież, że bezwarunkowo i bądź co bądź klasztor założą. Nie wiedzieli tylko jeszcze, w jaki sposób wykonać to postanowienie. Chociaż bowiem Bóg natchnął ją wówczas tym, co obecnie już spełniła, każdy jednak, komu o tym mówiła i opisywała, jaki chce mieć klasztor, nie wyjmując nawet jej spowiednika, poważnego bardzo i uczonego franciszkanina, śmiał się z niej, że zachciewa jej się rzeczy, jakich nie ma na świecie. Ciężkie więc z tego powodu miała strapienie.

13. W tymże czasie zakonnikowi, o którym tylko co wspomniałam, wypadła potrzeba udania się do pewnego miasta. Tam dowiedział się o tych naszych klasztorach Najświętszej Panny z Góry Karmeł, które wówczas w różnych miejscach się zakładały. Zebrawszy odpowiednie informacje o wszystkim, po powrocie do Alby oznajmił Teresie, że znalazł, czego jej potrzeba, że będzie mogła założyć klasztor taki, jakiego sobie życzy. Opowiedział jej potem wszystko, co widział i co słyszał i poradził jej, aby się ze mną porozumiała. Tak i uczyniła. Nie obyło się jednak bez trudności, nim układ między nami przyszedł do skutku. Ja zawsze trzymałam się i trzymam tej zasady, że kiedy już mam założyć klasztor z dochodami, dochody te powinny być zupełnie wystarczające, tak aby siostry nie były potem zmuszone udawać się o pomoc do krewnych czy innych. Wymagam więc od fundatorów, by im zepewnili pożywienie, ubranie i wszystkie potrzeby domowe i możność troskliwego pielęgnowania chorych. W razie bowiem braku tych rzeczy potrzebnych, różne stąd wynikają złe następstwa. Kiedy zakładam klasztor bez dochodów stałych, mający się utrzymywać jedynie z jałmużny (a założyłam ich wiele), nigdy mi nie brak odwagi i ufności, bo mam pewność niezachwianą, że Bóg go nie opuści. Gdy jednak chodzi o fundacje z dochodami, wszystka mię otucha opuszcza i jeśli dochody mają być szczupłe i niedostateczne, wolę wcale klasztoru nie zakładać. Tak i w tym razie stawiałam warunki, które na pierwszym wstępie wydały się wygórowane przezacnym fundatorom moim.

14. W końcu jednak przyznali mi słuszność i zgodzili się na wyznaczenie dochodów dostatecznych na utrzymanie postanowionej liczby sióstr. Zatem jeszcze i z własnego domu ustąpili, oddając go nam na własność, a sami się przenieśli do drugiego, bez porównania gorszego. Był to z ich strony dowód uprzejmej i z ofiarą ze siebie dobroci, który w oczach moich bardzo wysoką ma cenę. Najświętszy Sakrament został wprowadzony i fundacja na cześć i chwałę Boga dokonała się w dzień Nawrócenia św. Pawła, roku 1571. Dobrą i wierną, o ile mnie się zdaje, Pan w tym domu służbę odbiera; niechże mu, w boskiej łaskawości swojej, coraz wyższego użycza wzrostu i postępu.

15. W poprzednich rozdziałach zaczęłam opowiadać pewne szczegóły o niektórych siostrach tych klasztorów, licząc na to z jednej strony, że nim te pisma zostaną ogłoszone, te, o których mówię, już nie będą na tym świecie, choć dziś jeszcze żyją; a z drugiej strony spodziewając się, że te, które po nich przyjdą, czytając te rzeczy, wezmą sobie z nich pobudkę do naśladowania takich dobrych początków i przykładów. Później jednak przyszło mi na myśl, że znajdą się tacy, którzy lepiej i dokładniej ode mnie potrafią te rzeczy opisać, tym bardziej, że nie będzie ich wstrzymywała obawa, która mnie stawała na przeszkodzie, mianowicie: by kto czytając opis tych dziwnych i chwalebnych rzeczy, nie przypisywał mnie jakiegokolwiek w nich udziału. Z tego powodu milczeniem pominęłam wiele szczegółów, których nie można nie uznać za cudowne, dla wyraźnie nadprzyrodzonego ich charakteru. Przemilczałam również wiele nadzwyczajnych łask i cudów, które Pan, na skutek modlitwy tych oblubienic swoich, jawnie i w oczach wielu uczynił.

Co do oznaczenia dat tych fundacji, nie jestem pewna, czy nie popełniłam tu i ówdzie jakiej omyłki, lubo staram się ile mogę dokładnie je sobie przypomnieć. Wymieniam je tak, jak je pamiętam; jeśli się w czym mylę, nie jest to rzecz wielkiej wagi i da się później naprawić. Różnica w każdym razie nie będzie znaczna.