Księga fundacji - Strona 26 z 34 - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Księga fundacji

parallax background
fot. rtve.es

 

Rozdział XXIV



Dalszy ciąg o fundacji tegoż klasztoru Św. Józefa w mieście Sewilli.

1. Gdy O. Hieronim Gracián przybył do mnie w odwiedziny do Beas, nigdy przedtem nie widzieliśmy się, chociaż ja dawno pragnęłam go poznać, tyle zewsząd słysząc o nim dobrego; kilka razy tylko do siebie pisaliśmy. Skoro tedy doniesiono mi, że już jest w mieście, ucieszyłam się niezmiernie na samą myśl, że wreszcie doczekam się upragnionego z nim spotkania; ale większą jeszcze bez porównania pociechę odniosłam z pierwszej zaraz mojej z nim rozmowy. Tak mi się nad wszelki wyraz spodobał, że wielkie, jakie przedtem o nim słyszałam, pochwały wydały mi się nie dorównywającymi istotnej jego wartości. Widocznie, myślałam sobie, ci, którzy mi go chwalili, nie dość umieli poznać się na nim i tak wysoko go cenić, jak na to zasługuje.

2. Od pierwszej chwili tego z nim spotkania strapienie moje, wówczas tak ciężko mię dręczące, znikło bez śladu, bo Pan jakby w obrazie stawił mi przed oczy, ile on zdziała dla nas dobrego. Takie stąd w owe dni czułam w sobie rozradowanie i zadowolenie wewnętrzne, prawdziwie rzec mogę, że sama sobie się dziwiłam. Dane mu zlecenie rozciągało się wprawdzie tylko do Andaluzji. Ale już był wezwany przez Nuncjusza do Madrytu, a celem i skutkiem tego wezwania było nadanie mu także władzy nad braćmi i siostrami nowego Karmelu w całej Prowincji Kastylijskiej. Takie więc, powtarzam, cały ten czas czułam w sobie rozradowanie ducha, że nie mogłam dosyć dziękować Panu i rada bym była nic innego nie czynić, jeno ciągle modlić się i dziękować.

3. W tymże czasie nadeszło wreszcie pozwolenie na fundację w Karawace, ale nie w takiej formie, jakiej potrzebowałam i żądałam. Potrzeba więc było powtórnie udawać się do Dworu. Fundatorki bowiem, którym, zwracając ten dokument, oznajmiłam, że fundacja nie może przyjść do skutku, jeśli się nie wystarają o dodanie jednego punktu, który był pominięty, same tego dopełnić nie mogły bez osobnej decyzji królewskiej. Przykrzyło mi się tak długo czekać na miejscu, chciałam powrócić do Kastylii; ale że O. Hieronim już był mianowany komisarzem apostolskim na całą Prowincję Kastylijską, będąc zatem podwładną jego i nie mogąc nic uczynić bez jego zgodzenia się, przedstawiłam mu życzenie moje, co tym łatwiej uczynić mogłam, że jeszcze przebywał w Beas, i że tameczny nasz klasztor podlegał także jego władzy.

4. Odpowiedział mi, że odjazd mój, zdaniem jego, będzie się równał zupełnemu opuszczeniu fundacji w Karawace. Sądził jednak, że uczynię rzecz bardzo przyjemną Bogu, gdy założę klasztor w Sewilli, co zdawało mu się rzeczą bardzo łatwą, bo już się z prośbą o to zgłaszało do niego kilka osób możnych i bogatych, które z łatwością będą mogły zaraz ofiarować dom. Przy tym i Arcybiskup sewilski bardzo jest przychylnie usposobiony dla naszego Zakonu i prawdopodobnie ochotnie nas poprze. Stanęło więc na tym, że przeorysza i siostry, które miałam ze sobą dla fundacji w Karawace, pojadą do Sewilli. Ja do tego czasu, mając pewne do tego powody, stale się wzbraniałam od zakładania klasztorów naszych w Andaluzji. (I w Beas nie byłabym podejmowała fundacji, gdybym była wiedziała, o czym poniewczasie dopiero się dowiedziałam, że miasto to, choć położone o cztery czy pięć mil od właściwych granic Andaluzji, i to właśnie w błąd mię wprowadziło, zalicza się przecież do terytorium tej prowincji). Lecz wobec objawionego mi postanowienia zwierzchnika, chać sama nosiłam się z zamiarem innej fundacji i przeciw usadowieniu się w Sewilli miałam powody bardzo ważne, natychmiast bez wahania poddałam się (bo Pan mi dał tę łaskę, że każde postanowienie tych, którzy mają od Niego władzę nade mną, zawsze w oczach moich dobre jest i słuszne).

5. Nie tracąc czasu, przyspieszyłyśmy nasze przygotowania do drogi, bo skwary nastawały coraz większe. Ojciec Gracián Komisarz Apostolski, odjechał do Madrytu, dokąd go wzywał Nuncjusz, a my wyruszyłyśmy w drogę ku Sewilli wraz z wiernymi towarzyszami moimi, O. Julianem z Awili, Antonio Gaytanem i jednym bratem Bosym. Jechałyśmy powozami szczelnie krytymi, jak tego zawsze przestrzegałyśmy w każdej podróży. Zajeżdżając na popas czy na nocleg, brałyśmy pokój, jaki się zdarzył, dobry czy zły, do którego żaden z towarzyszów naszych nie miał wstępu. Jedna z sióstr, stojąc we drzwiach, przyjmowała od służby miejscowej, czego nam było potrzeba.

6. Jakkolwiek pospieszałyśmy, zaledwo we czwartek przed Trójcą Świętą stanęłyśmy w Sewilli, wycierpiawszy upały niesłychane. W święta wprawdzie odpoczywałyśmy; ale i w czasie tych postojów, powozy nasze stojąc na słońcu tak się rozpalały pod jego żarem, że wsiadanie do nich, upewniam was, siostry, równało się jakby czyśćcowi. Siostry jednak, bądź przywodząc sobie na pamięć ogień piekielny, bądź wspominając sobie, że cierpią dla miłości Boga, z radością największą i z weselem znosiły te męki. Miałam ich ze sobą sześć, a były to dusze takie, że z nimi śmiało poszłabym choćby do Turków, pewna tego, że wszędzie znajdą w sobie, czyli raczej że Pan im da męstwo do zniesienia wszelkich dla Niego katuszy. Tego bowiem tylko pragnęły i były doskonale wyćwiczone w modlitwie i w umartwieniu. Umyślnie też, mając je pozostawić na fundacji tak odległej, wybrałam takie, które uważałam do tego za najodpowiedniejsze. I w rzeczy samej potrzeba im było takiego męstwa i siły ducha do zniesienia wszystkich, jakie nas tam czekały utrapień. Wiele z nich, i to z największych, wolę pominąć milczeniem, bo mówiąc o nich, mogłabym kogo urazić.

7. W wigilię Zesłania Ducha Świętego Bóg dopuścił na nie bardzo ciężkie zmartwienie, zsyłając mi gorączkę nad wszelki wyraz gwałtowną. Że wówczas nie umarłam, zawdzięczam to, pewna tego jestem, jedynie gorącym ich wołaniom do Boga; bo takiej gorączki nigdy w życiu nie miałam. Byłam zupełnie bez czucia, jakby w letargu. Siostry, chcąc mię ocucić, pryskały mi w twarz wodą, ale tak rozgrzaną od słońca, że żadnej mi ulgi sprawić nie mogła.

8. Wystawcie sobie do tego niefortunną kwaterę, jaka się nam w tej potrzebie dostała. Dali nam izdebkę bez sufitu; okien w niej nie było, a za otworzeniem drzwi słońce ją całą zalewało. A trzeba wam wiedzieć, że słońce tam nie takie, jak u nas w Kastylii, żar jego bez porównania silniejszy. Położyli mię na łóżku, ale było to łóżko takie, że wolałabym była leżeć na gołej ziemi; było ono z jednej strony tak wysokie, a z drugiej tak niskie, że prawie nie było sposobu na nim uleżeć, a przy tym twarde i kolące, jakby ostrymi kamykami usłane. Co to znaczy choroba! Wszak w dobrym zdrowiu wszystko to byłoby się zniosło z łatwością. W końcu wolałam już lepiej wstać i jechać dalej; znośniejszym mi się zdawało słońce w otwartym polu niż w tej nędznej izdebce.

9. Jakże okropnie muszą cierpieć ci nieszczęśni, którzy są pogrążeni w piekle, gdzie nigdy przez całą wieczność nie będzie dla nich odmiany! Bo sama już zmiana, choćby jednej męki na drugą, niejaką przynosi ulgę w cierpieniu. Sama na sobie tego doznałam, gdy raz, na miejsce bólu bardzo silnego, który cierpiałam, nastąpił drugi, nie mniej dotkliwy, ale to jedno już, że był to ból inny, zdawało mi się ulgą. Tak było i w tym zdarzeniu. Mnie ta choroba moja, o ile pamiętam, żadnej nie sprawiła przykrości; siostry daleko bardziej były nią strapione, niż ja. – Ale z łaski Boga, gwałtowny ten jej paroksyzm tegoż dnia do wieczora się uspokoił.

10. Na parę dni przedtem, przeprawiając się przez Gwadalkwiwir miałyśmy przygodę, która nas nieco strachu nabawiła. Z powodu silnego prądu prom z powozami naszymi nie mógł się utrzymać w prostym kierunku, przy linie przeciągniętej do drugiego brzegu, ale z prądem płynął na ukos. Z początku jeszcze lina, siłą naciągana, niejakie oddawała usługi, ale po chwili wyrwała się z rąk tym, którzy za nią trzymali, czy też sami ją upuścili i tak prom nasz z powozami, bez liny ni wioseł, popłynął dalej na los szczęścia. Co do mnie, widok przewoźnika i strapienie jego nierównie żywiej mię obchodziło, niż własne niebezpieczeństwo. Siostry tymczasem wraz ze mną modliły się, drudzy wołali z przerażenia.

11. Na szczęście nasze dostrzegł nas jeden pan ze zamku swego stojącego nad brzegiem i, litując się nad nami, posłał nam ludzi na ratunek. Było to w chwili, gdy prom jeszcze nie był całkiem oderwany od liny i bracia nasi także pomagali ją trzymać, ciągnąc ze wszystkich sił swoich, nim wreszcie siła prądu wyrwała ją wszystkim z ręki, i to z taką gwałtownością, że niektórzy aż upadli na ziemię. Nigdy, rzecz pewna, nie zapomnę pobożnego wzruszenia, jakiego w tej przygodzie doznałam, patrząc na synka naszego przewoźnika; z takim serdecznym współczuciem chłopczyk ten, zaledwo dziesięcio- lub jedenastoletni, podzielał strapienie ojca swego, iż na ten widok w duchu wielbiłam Pana, że w takim młodym sercu, tak wysokie miłości synowskiej są uczucia. Wreszcie, jako Pan w boskiej dobroci swojej zawsze się i w karaniu, i w próbach, jakie na nas zsyła, okazuje Ojcem miłościwym, tak i w tym zdarzeniu z nami uczynił. Prom nasz uderzył o ławę piaszczystą, gdzie z jednej strony woda stała nisko, za czym łatwy już wtedy był dla nas ratunek. Gdyśmy wysiedli na brzeg, było już ciemno i niełatwo by nam było samym trafić na drogę; ale ludzie ze zamku na pomoc nam przysłani, do niej nas doprowadzili, i tak i z nowego kłopotu nas Pan wybawił.

Wiele innych miałabym do opowiedzenia podobnych złych przygód, doznanych w podróży, ale są to takie drobnostki, że o nich wspominać nie warto. O powyższym zdarzeniu też nie miałam zamiaru mówić, i dlatego tylko je tu opisałam, że usilnie na mnie nalegano, bym takich szczegółów nie pomijała milczeniem.

12. Inna przykrość, o wiele większa od wyżej wspomnianych, wydarzyła się nam trzeciego dnia Zielonych Świątek. Spieszyłyśmy bardzo, chcąc wcześnie z rana trafić do Kordoby i wysłuchać tam Mszy świętej bez zwrócenia na siebie uwagi. Ukazano nam kościół za mostem, w miejscu jakoby więcej samotnym. Ale gdyśmy się zbliżyli do mostu, okazało sę, że nie wolno nim przejeżdżać powozem, bez osobnego pozwolenia naczelnika miasta. Trzeba było posyłać do niego, ale nim pozwolenie nadeszło, straciliśmy przeszło dwie godziny, bo jeszcze spał, a tymczasem coraz więcej ludzi zbierało się około naszego powozu, ciekawie zaglądając, kto to przyjechał, choć o to jeszcze nie bardzo się troszczyłyśmy, bo powóz był szczelnie zamknięty i kryty. Gdy wreszcie doczekaliśmy się pozwolenia, nowa zatrzymała nas trudność: brama mostowa była za wąska na szerokość naszego powozu; trzeba było upiłować, nie wiem już jaką część wystającą, co znowu nam sporo czasu zabrało. Dostawszy się na koniec do kościoła, gdzie O. Julian z Awili miał dla nas odprawić Mszę świętą, zastaliśmy w nim pełno ludzi, bo kościół ten, o czym nie wiedzieliśmy, był pod wezwaniem Ducha Świętego i stąd uroczyste w nim nabożeństwo z kazaniem.

13. Na widok takiego mnóstwa ludu zafrasowałam się bardzo i byłabym wolała jechać dalej, bez Mszy świętej raczej, niż wystawiać się na takie zbiegowisko. Ale O. Julian z Awili nie chciał się na to zgodzić. A że on jest teolog, więc potrzeba nam było wszystkim zastosować się do zdania jego, bo drudzy towarzysze moi zapewne byliby poszli raczej za moim, i tak bylibyśmy wszyscy wielki błąd popełnili; choć ostatecznie nie wiem, czy byłabym śmiała w takiej rzeczy wyłącznie polegać na własnym moim zdaniu. Wysiadłyśmy więc przed kościołem; twarzy naszych wprawdzie nikt nie mógł widzieć, bo nosiłyśmy jak zawsze spuszczone duże zasłony; ale sam już widok tych zasłon i białych samodziałowych płaszczy naszych, i sandałów na nogach, łatwo mógł wzniecić, i w rzeczy samej wzniecił powszechne między ludem poruszenie. I nasze też wzruszenie pewno że nie było mniejsze; tyle przynajmniej mu zawdzięczam, że pod wrażeniem jego gorączka moja całkiem mię opuściła.

14. Gdyśmy weszły do kościoła, zbliżył się do nas jakiś dobry człowiek i począł nam drogę torować przez tłum. Prosiłam go usilnie, by zaprowadził nas do jakiej kaplicy. Tak i uczynił, i zamknąwszy wejście do kaplicy, nie odstąpił nas aż do chwili wyjścia naszego z kościoła. Wkrótce potem, będąc w Sewilli i spotkawszy się z jednym ojcem naszego Zakonu, opowiadał mu o znacznym majątku, który tylko co, zupełnie niespodziewanie, dostał mu się drogą spadku czy darowizny, co poczytywał sobie za szczególną łaskę daną mu od Boga, w nagrodę za tę przysługę, którą nam oddał.

Całe to przejście, jakkolwiek może się zdawać nic nie znaczące, dla mnie, upewniam was, córki, było jedną z najcięższych przykrości, jakich w życiu moim doznałam. Widok bowiem nasz takie wśród ludu zgromadzonego w kościele wzbudził poruszenie i taki zgiełk, jak gdyby była walka byków na arenie. Z niecierpliwością też wyglądałam chwili opuszczenia czym prędzej tego miejsca, choć dla wielkiego upału trzeba było zatrzymać się aż do wieczora, a nie miałyśmy gdzie się podziać. W braku innego schronienia, schowałyśmy się pod mostem.

15. Przybywszy do Sewilli, zajechałyśmy do domu, najętego dla nas przez O. Mariano, który był przez nas uprzedzony. Sądziłam, że przyjeżdżam do gotowego, licząc na przychylność Arcybiskupa, który – jak mówiłam – bardzo był dobrze usposobiony dla Karmelitów Bosych; sama też kilka razy miałam listy od niego, pełne dobroci i życzliwości. Mimo to jednak, z dopuszczenia Bożego, ciężkie z zamierzoną fundacją miałam z jego strony trudności. Arcybiskup stanowczo jest przeciwny zakładaniu klasztorów żeńskich z jałmużny tylko się utrzymujących; ma swoje do tego powody. To było źródłem przeszkody, na jaką napotkało nasze przedsięwzięcie, czyli raczej, co jemu pomyślny skutek zapewniło; bo gdyby przed wyjazdem moim Arcybiskup został uprzedzony o tym punkcie Reguły naszej, zabraniającej nam posiadania majątków i dochodów, pewna jestem, że nie byłby się na przyjazd nasz zgodził. Ale O. Komisarz i O. Mariano, mając to za rzecz niewątpliwą, że przybycie moje bardzo go ucieszy (jak go i w rzeczy samej bardzo ucieszyło), i że naszym osiedleniem się w jego diecezji wielką mu oddamy przysługę, nic mu zrazu o tym punkcie nie wspomnieli. I dobrze się stało, bo w przeciwnym razie byliby, jak mówiłam, popełnili błąd fatalny, i chcąc zrobić jak najlepiej, fundację na samym wstępie niemożliwą by uczynili. Co do mnie, choć przystępując do założenia nowego klasztoru zawsze się nasamprzód starałam o pozwolenie właściwego Biskupa, jak tego wymaga święty Sobór, w tym razie jednak zaniechałam tego starania, tak byłam pewna, że pozwolenie nam jest z góry zapewnione i że klasztor nasz wielki miastu przyniesie pożytek, jak się to i w rzeczy samej okazało i jak on sam później to uznał. Ale taka była wola Pańska, by żadna fundacja nasza nie powstała bez wielkiego dla mnie, czy w ten, czy w inny sposób, cierpienia.

16. Stanąwszy tedy w domu, jak mówiłam, dla nas najętym, chciałam zaraz, jak to było zwyczajem moim, wziąć go w posiadanie, abyśmy nie zwlekając zaczęły od zmówienia Oficjum. Lecz O. Mariano, który nas przyjmował, począł pod różnymi pozorami zwlekać, nie chcąc wyraźnie mi powiedzieć, o co chodzi, aby mnie nie martwić. Widząc jednak bezpodstawność pozornych racji, jakie mi podawał, łatwo zrozumiałam, że cała trudność w tym, że odmówiono mu potrzebnego dla nas pozwolenia. Wreszcie przyznał się, że tak jest, namawiając mię przy tym, bym założyła tu klasztor z dochodami, i inne jeszcze w tym rodzaju rady mi dając, których już nie pamiętam. Upewniał mię, że jakkolwiek jest on gorliwym sługą Bożym, nie lubi pozwalać na zakładanie klasztorów żeńskich; że odkąd jest arcybiskupem, a jest nim od wielu lat, przedtem w Kordobie, teraz tu w Sewilli, nigdy żadnemu zgromadzeniu żeńskiemu pozwolenia nie dał, że tym bardziej nie da go na fundację klasztoru, utrzymującego się wyłącznie z jałmużny.

17. Znaczyło to innymi słowy, że klasztoru wcale nie będzie. Naprzód, chociażbym była miała z czego wyznaczyć dochody, wstrętnym by mi było uposażać w nie klasztor w takim wielkim mieście jak Sewilla; założyłam wprawdzie kilka klasztorów z dochodami, ale było to wyłącznie w miejscowościach mało zaludnionych, gdzie niepodobna inaczej, bo z samej jałmużny w takich ubogich miejscowościach klasztor nie mógłby się utrzymać. Po wtóre, pieniądze wszystkie wydałyśmy w drodze, ledwo parę szelągów zostało nam w kieszeni; z rzeczy również nic nie posiadałyśmy, prócz ubrań na sobie, kilku habitów, czepków i kilku pokrowców, które nam służyły do nakrycia powozów. Nawet na opłacenie i odprawienie tych, którzy nas przywieźli, musiałyśmy pożyczać pieniędzy, o które nam się Antonio Gaytan wystarał u swego przyjaciela, mieszkającego w tym mieście, a O. Mariano ze swojej strony szukał ich na urządzenie domu. Wreszcie i dom ten chwilowo tylko był najęty i nie miałyśmy własnego. Na takie warunki niepodobna mi było się zgodzić.

18. Snadź niemało musiał nasłuchać się on natrętnych próśb i nalegań od wspomnianego ojca, kiedy wreszcie w dzień Trójcy Świętej pozwolił na odprawienie u nas pierwszej Mszy św., ale razem z tym pozwoleniem przysłał nam zakaz dzwonienia na nabożeństwo, a nawet i posiadania dzwonu, tylko że ten już był zawieszony. W takim położeniu przeżyłyśmy przeszło dwa tygodnie, owszem i znacznie dłużej, choć słabą mając pamięć, nie pamiętam dokładnie jak długo, ale zdaje mi się, że było tego więcej niż miesiąc. Gdyby O. Komisarz i O. Mariano nie byli mię zatrzymali, rzecz pewna, że byłabym bez wahania i z niewielkim żalem odjechała z siostrami na powrót do Beas, dla dopilnowania lepiej fundacji w Karawace. Już bowiem zaczynała się rozchodzić po mieście wieść o naszym klasztorze i każdy dzień zwłoki z naszej strony dalej ją rozszerzał i odjazd utrudniał; łatwiej więc było odjechać zaraz. Ale O. Mariano żadną miarą nie pozwalał mi oznajmić mu o tym; wolał raczej powoli i stopniowo łagodzić jego opór, nad czym i O. Komisarz pracował, pisując do niego z Madrytu.

19. Zresztą, nie bardzo się tym wszystkim frasowałam; dość mi tego było na uspokojenie siebie, że pierwsza Msza św. już się odprawiła u nas, i to za jego pozwoleniem, oraz że mogłyśmy co dzień w chórze odmawiać Oficjum. Przy tym i sam raz w raz przysyłał kogoś, aby mię w imieniu jego odwiedził, z oznajmieniem, że sam niezadługo u mnie będzie. Sam też do odprawienia u nas pierwszej Mszy św. wyznaczył jednego z domowych swoich kapłanów, z czego jasny, jak mi się zdawało, wynikał wniosek, że trudności mi stawiane mają jedynie na celu umartwienie mnie. Zmartwiona byłam istotnie, ale nie chodziło mi w tym o siebie ani o moje siostry, jeno o O. Komisarza, który mnie tu sprowadził, i dla którego zwłoki te i przeszkody wielką były przykrością, a jeszcze większą i najdotkliwszą miałby przykrość, gdyby sprawa z jego rozkazu podjęta, ostatecznie się rozbiła, na co się bardzo zanosiło.

20. W tymże czasie zjawili się u mnie i miejscowi Ojcowie Karmelici Trzewiczkowi, żądając ode mnie wyjaśnienia, na jakiej zasadzie otwieram tu w mieście mój klasztor. Przedstawiłam im patent wydany mi przez naszego Przewielebnego Ojca Generała, i na tym poprzestali; chociaż, gdyby byli wiedzieli, jak postępuje z nami Arcybiskup, podobno nie byliby tak łatwo ustąpili. Ale o tym nikt nie wiedział; przeciwnie, wszyscy byli przekonani, że bardzo rad naszej fundacji i bardzo z niej się cieszy. Wreszcie, z łaski Boga, i on sam do nas przyszedł. Przedstawiłam mu, jaką nam postępowaniem swoim krzywdę wyrządza. Jakoż w końcu dał się przekonać i zgodził się na wszystko, o co prosiłam i aby wszystko tak się zrobiło, jak tego żądałam. Od tego czasu stale nam pozostał przychylny i w każdym zdarzeniu okazywał nam swoją łaskę i życzliwość.

 

Rozdział XXIV



Dalszy ciąg o fundacji tegoż klasztoru Św. Józefa w mieście Sewilli.

1. Gdy O. Hieronim Gracián przybył do mnie w odwiedziny do Beas, nigdy przedtem nie widzieliśmy się, chociaż ja dawno pragnęłam go poznać, tyle zewsząd słysząc o nim dobrego; kilka razy tylko do siebie pisaliśmy. Skoro tedy doniesiono mi, że już jest w mieście, ucieszyłam się niezmiernie na samą myśl, że wreszcie doczekam się upragnionego z nim spotkania; ale większą jeszcze bez porównania pociechę odniosłam z pierwszej zaraz mojej z nim rozmowy. Tak mi się nad wszelki wyraz spodobał, że wielkie, jakie przedtem o nim słyszałam, pochwały wydały mi się nie dorównywającymi istotnej jego wartości. Widocznie, myślałam sobie, ci, którzy mi go chwalili, nie dość umieli poznać się na nim i tak wysoko go cenić, jak na to zasługuje.

2. Od pierwszej chwili tego z nim spotkania strapienie moje, wówczas tak ciężko mię dręczące, znikło bez śladu, bo Pan jakby w obrazie stawił mi przed oczy, ile on zdziała dla nas dobrego. Takie stąd w owe dni czułam w sobie rozradowanie i zadowolenie wewnętrzne, prawdziwie rzec mogę, że sama sobie się dziwiłam. Dane mu zlecenie rozciągało się wprawdzie tylko do Andaluzji. Ale już był wezwany przez Nuncjusza do Madrytu, a celem i skutkiem tego wezwania było nadanie mu także władzy nad braćmi i siostrami nowego Karmelu w całej Prowincji Kastylijskiej. Takie więc, powtarzam, cały ten czas czułam w sobie rozradowanie ducha, że nie mogłam dosyć dziękować Panu i rada bym była nic innego nie czynić, jeno ciągle modlić się i dziękować.

3. W tymże czasie nadeszło wreszcie pozwolenie na fundację w Karawace, ale nie w takiej formie, jakiej potrzebowałam i żądałam. Potrzeba więc było powtórnie udawać się do Dworu. Fundatorki bowiem, którym, zwracając ten dokument, oznajmiłam, że fundacja nie może przyjść do skutku, jeśli się nie wystarają o dodanie jednego punktu, który był pominięty, same tego dopełnić nie mogły bez osobnej decyzji królewskiej. Przykrzyło mi się tak długo czekać na miejscu, chciałam powrócić do Kastylii; ale że O. Hieronim już był mianowany komisarzem apostolskim na całą Prowincję Kastylijską, będąc zatem podwładną jego i nie mogąc nic uczynić bez jego zgodzenia się, przedstawiłam mu życzenie moje, co tym łatwiej uczynić mogłam, że jeszcze przebywał w Beas, i że tameczny nasz klasztor podlegał także jego władzy.

4. Odpowiedział mi, że odjazd mój, zdaniem jego, będzie się równał zupełnemu opuszczeniu fundacji w Karawace. Sądził jednak, że uczynię rzecz bardzo przyjemną Bogu, gdy założę klasztor w Sewilli, co zdawało mu się rzeczą bardzo łatwą, bo już się z prośbą o to zgłaszało do niego kilka osób możnych i bogatych, które z łatwością będą mogły zaraz ofiarować dom. Przy tym i Arcybiskup sewilski bardzo jest przychylnie usposobiony dla naszego Zakonu i prawdopodobnie ochotnie nas poprze. Stanęło więc na tym, że przeorysza i siostry, które miałam ze sobą dla fundacji w Karawace, pojadą do Sewilli. Ja do tego czasu, mając pewne do tego powody, stale się wzbraniałam od zakładania klasztorów naszych w Andaluzji. (I w Beas nie byłabym podejmowała fundacji, gdybym była wiedziała, o czym poniewczasie dopiero się dowiedziałam, że miasto to, choć położone o cztery czy pięć mil od właściwych granic Andaluzji, i to właśnie w błąd mię wprowadziło, zalicza się przecież do terytorium tej prowincji). Lecz wobec objawionego mi postanowienia zwierzchnika, chać sama nosiłam się z zamiarem innej fundacji i przeciw usadowieniu się w Sewilli miałam powody bardzo ważne, natychmiast bez wahania poddałam się (bo Pan mi dał tę łaskę, że każde postanowienie tych, którzy mają od Niego władzę nade mną, zawsze w oczach moich dobre jest i słuszne).

5. Nie tracąc czasu, przyspieszyłyśmy nasze przygotowania do drogi, bo skwary nastawały coraz większe. Ojciec Gracián Komisarz Apostolski, odjechał do Madrytu, dokąd go wzywał Nuncjusz, a my wyruszyłyśmy w drogę ku Sewilli wraz z wiernymi towarzyszami moimi, O. Julianem z Awili, Antonio Gaytanem i jednym bratem Bosym. Jechałyśmy powozami szczelnie krytymi, jak tego zawsze przestrzegałyśmy w każdej podróży. Zajeżdżając na popas czy na nocleg, brałyśmy pokój, jaki się zdarzył, dobry czy zły, do którego żaden z towarzyszów naszych nie miał wstępu. Jedna z sióstr, stojąc we drzwiach, przyjmowała od służby miejscowej, czego nam było potrzeba.

6. Jakkolwiek pospieszałyśmy, zaledwo we czwartek przed Trójcą Świętą stanęłyśmy w Sewilli, wycierpiawszy upały niesłychane. W święta wprawdzie odpoczywałyśmy; ale i w czasie tych postojów, powozy nasze stojąc na słońcu tak się rozpalały pod jego żarem, że wsiadanie do nich, upewniam was, siostry, równało się jakby czyśćcowi. Siostry jednak, bądź przywodząc sobie na pamięć ogień piekielny, bądź wspominając sobie, że cierpią dla miłości Boga, z radością największą i z weselem znosiły te męki. Miałam ich ze sobą sześć, a były to dusze takie, że z nimi śmiało poszłabym choćby do Turków, pewna tego, że wszędzie znajdą w sobie, czyli raczej że Pan im da męstwo do zniesienia wszelkich dla Niego katuszy. Tego bowiem tylko pragnęły i były doskonale wyćwiczone w modlitwie i w umartwieniu. Umyślnie też, mając je pozostawić na fundacji tak odległej, wybrałam takie, które uważałam do tego za najodpowiedniejsze. I w rzeczy samej potrzeba im było takiego męstwa i siły ducha do zniesienia wszystkich, jakie nas tam czekały utrapień. Wiele z nich, i to z największych, wolę pominąć milczeniem, bo mówiąc o nich, mogłabym kogo urazić.

7. W wigilię Zesłania Ducha Świętego Bóg dopuścił na nie bardzo ciężkie zmartwienie, zsyłając mi gorączkę nad wszelki wyraz gwałtowną. Że wówczas nie umarłam, zawdzięczam to, pewna tego jestem, jedynie gorącym ich wołaniom do Boga; bo takiej gorączki nigdy w życiu nie miałam. Byłam zupełnie bez czucia, jakby w letargu. Siostry, chcąc mię ocucić, pryskały mi w twarz wodą, ale tak rozgrzaną od słońca, że żadnej mi ulgi sprawić nie mogła.

8. Wystawcie sobie do tego niefortunną kwaterę, jaka się nam w tej potrzebie dostała. Dali nam izdebkę bez sufitu; okien w niej nie było, a za otworzeniem drzwi słońce ją całą zalewało. A trzeba wam wiedzieć, że słońce tam nie takie, jak u nas w Kastylii, żar jego bez porównania silniejszy. Położyli mię na łóżku, ale było to łóżko takie, że wolałabym była leżeć na gołej ziemi; było ono z jednej strony tak wysokie, a z drugiej tak niskie, że prawie nie było sposobu na nim uleżeć, a przy tym twarde i kolące, jakby ostrymi kamykami usłane. Co to znaczy choroba! Wszak w dobrym zdrowiu wszystko to byłoby się zniosło z łatwością. W końcu wolałam już lepiej wstać i jechać dalej; znośniejszym mi się zdawało słońce w otwartym polu niż w tej nędznej izdebce.

9. Jakże okropnie muszą cierpieć ci nieszczęśni, którzy są pogrążeni w piekle, gdzie nigdy przez całą wieczność nie będzie dla nich odmiany! Bo sama już zmiana, choćby jednej męki na drugą, niejaką przynosi ulgę w cierpieniu. Sama na sobie tego doznałam, gdy raz, na miejsce bólu bardzo silnego, który cierpiałam, nastąpił drugi, nie mniej dotkliwy, ale to jedno już, że był to ból inny, zdawało mi się ulgą. Tak było i w tym zdarzeniu. Mnie ta choroba moja, o ile pamiętam, żadnej nie sprawiła przykrości; siostry daleko bardziej były nią strapione, niż ja. – Ale z łaski Boga, gwałtowny ten jej paroksyzm tegoż dnia do wieczora się uspokoił.

10. Na parę dni przedtem, przeprawiając się przez Gwadalkwiwir miałyśmy przygodę, która nas nieco strachu nabawiła. Z powodu silnego prądu prom z powozami naszymi nie mógł się utrzymać w prostym kierunku, przy linie przeciągniętej do drugiego brzegu, ale z prądem płynął na ukos. Z początku jeszcze lina, siłą naciągana, niejakie oddawała usługi, ale po chwili wyrwała się z rąk tym, którzy za nią trzymali, czy też sami ją upuścili i tak prom nasz z powozami, bez liny ni wioseł, popłynął dalej na los szczęścia. Co do mnie, widok przewoźnika i strapienie jego nierównie żywiej mię obchodziło, niż własne niebezpieczeństwo. Siostry tymczasem wraz ze mną modliły się, drudzy wołali z przerażenia.

11. Na szczęście nasze dostrzegł nas jeden pan ze zamku swego stojącego nad brzegiem i, litując się nad nami, posłał nam ludzi na ratunek. Było to w chwili, gdy prom jeszcze nie był całkiem oderwany od liny i bracia nasi także pomagali ją trzymać, ciągnąc ze wszystkich sił swoich, nim wreszcie siła prądu wyrwała ją wszystkim z ręki, i to z taką gwałtownością, że niektórzy aż upadli na ziemię. Nigdy, rzecz pewna, nie zapomnę pobożnego wzruszenia, jakiego w tej przygodzie doznałam, patrząc na synka naszego przewoźnika; z takim serdecznym współczuciem chłopczyk ten, zaledwo dziesięcio- lub jedenastoletni, podzielał strapienie ojca swego, iż na ten widok w duchu wielbiłam Pana, że w takim młodym sercu, tak wysokie miłości synowskiej są uczucia. Wreszcie, jako Pan w boskiej dobroci swojej zawsze się i w karaniu, i w próbach, jakie na nas zsyła, okazuje Ojcem miłościwym, tak i w tym zdarzeniu z nami uczynił. Prom nasz uderzył o ławę piaszczystą, gdzie z jednej strony woda stała nisko, za czym łatwy już wtedy był dla nas ratunek. Gdyśmy wysiedli na brzeg, było już ciemno i niełatwo by nam było samym trafić na drogę; ale ludzie ze zamku na pomoc nam przysłani, do niej nas doprowadzili, i tak i z nowego kłopotu nas Pan wybawił.

Wiele innych miałabym do opowiedzenia podobnych złych przygód, doznanych w podróży, ale są to takie drobnostki, że o nich wspominać nie warto. O powyższym zdarzeniu też nie miałam zamiaru mówić, i dlatego tylko je tu opisałam, że usilnie na mnie nalegano, bym takich szczegółów nie pomijała milczeniem.

12. Inna przykrość, o wiele większa od wyżej wspomnianych, wydarzyła się nam trzeciego dnia Zielonych Świątek. Spieszyłyśmy bardzo, chcąc wcześnie z rana trafić do Kordoby i wysłuchać tam Mszy świętej bez zwrócenia na siebie uwagi. Ukazano nam kościół za mostem, w miejscu jakoby więcej samotnym. Ale gdyśmy się zbliżyli do mostu, okazało sę, że nie wolno nim przejeżdżać powozem, bez osobnego pozwolenia naczelnika miasta. Trzeba było posyłać do niego, ale nim pozwolenie nadeszło, straciliśmy przeszło dwie godziny, bo jeszcze spał, a tymczasem coraz więcej ludzi zbierało się około naszego powozu, ciekawie zaglądając, kto to przyjechał, choć o to jeszcze nie bardzo się troszczyłyśmy, bo powóz był szczelnie zamknięty i kryty. Gdy wreszcie doczekaliśmy się pozwolenia, nowa zatrzymała nas trudność: brama mostowa była za wąska na szerokość naszego powozu; trzeba było upiłować, nie wiem już jaką część wystającą, co znowu nam sporo czasu zabrało. Dostawszy się na koniec do kościoła, gdzie O. Julian z Awili miał dla nas odprawić Mszę świętą, zastaliśmy w nim pełno ludzi, bo kościół ten, o czym nie wiedzieliśmy, był pod wezwaniem Ducha Świętego i stąd uroczyste w nim nabożeństwo z kazaniem.

13. Na widok takiego mnóstwa ludu zafrasowałam się bardzo i byłabym wolała jechać dalej, bez Mszy świętej raczej, niż wystawiać się na takie zbiegowisko. Ale O. Julian z Awili nie chciał się na to zgodzić. A że on jest teolog, więc potrzeba nam było wszystkim zastosować się do zdania jego, bo drudzy towarzysze moi zapewne byliby poszli raczej za moim, i tak bylibyśmy wszyscy wielki błąd popełnili; choć ostatecznie nie wiem, czy byłabym śmiała w takiej rzeczy wyłącznie polegać na własnym moim zdaniu. Wysiadłyśmy więc przed kościołem; twarzy naszych wprawdzie nikt nie mógł widzieć, bo nosiłyśmy jak zawsze spuszczone duże zasłony; ale sam już widok tych zasłon i białych samodziałowych płaszczy naszych, i sandałów na nogach, łatwo mógł wzniecić, i w rzeczy samej wzniecił powszechne między ludem poruszenie. I nasze też wzruszenie pewno że nie było mniejsze; tyle przynajmniej mu zawdzięczam, że pod wrażeniem jego gorączka moja całkiem mię opuściła.

14. Gdyśmy weszły do kościoła, zbliżył się do nas jakiś dobry człowiek i począł nam drogę torować przez tłum. Prosiłam go usilnie, by zaprowadził nas do jakiej kaplicy. Tak i uczynił, i zamknąwszy wejście do kaplicy, nie odstąpił nas aż do chwili wyjścia naszego z kościoła. Wkrótce potem, będąc w Sewilli i spotkawszy się z jednym ojcem naszego Zakonu, opowiadał mu o znacznym majątku, który tylko co, zupełnie niespodziewanie, dostał mu się drogą spadku czy darowizny, co poczytywał sobie za szczególną łaskę daną mu od Boga, w nagrodę za tę przysługę, którą nam oddał.

Całe to przejście, jakkolwiek może się zdawać nic nie znaczące, dla mnie, upewniam was, córki, było jedną z najcięższych przykrości, jakich w życiu moim doznałam. Widok bowiem nasz takie wśród ludu zgromadzonego w kościele wzbudził poruszenie i taki zgiełk, jak gdyby była walka byków na arenie. Z niecierpliwością też wyglądałam chwili opuszczenia czym prędzej tego miejsca, choć dla wielkiego upału trzeba było zatrzymać się aż do wieczora, a nie miałyśmy gdzie się podziać. W braku innego schronienia, schowałyśmy się pod mostem.

15. Przybywszy do Sewilli, zajechałyśmy do domu, najętego dla nas przez O. Mariano, który był przez nas uprzedzony. Sądziłam, że przyjeżdżam do gotowego, licząc na przychylność Arcybiskupa, który – jak mówiłam – bardzo był dobrze usposobiony dla Karmelitów Bosych; sama też kilka razy miałam listy od niego, pełne dobroci i życzliwości. Mimo to jednak, z dopuszczenia Bożego, ciężkie z zamierzoną fundacją miałam z jego strony trudności. Arcybiskup stanowczo jest przeciwny zakładaniu klasztorów żeńskich z jałmużny tylko się utrzymujących; ma swoje do tego powody. To było źródłem przeszkody, na jaką napotkało nasze przedsięwzięcie, czyli raczej, co jemu pomyślny skutek zapewniło; bo gdyby przed wyjazdem moim Arcybiskup został uprzedzony o tym punkcie Reguły naszej, zabraniającej nam posiadania majątków i dochodów, pewna jestem, że nie byłby się na przyjazd nasz zgodził. Ale O. Komisarz i O. Mariano, mając to za rzecz niewątpliwą, że przybycie moje bardzo go ucieszy (jak go i w rzeczy samej bardzo ucieszyło), i że naszym osiedleniem się w jego diecezji wielką mu oddamy przysługę, nic mu zrazu o tym punkcie nie wspomnieli. I dobrze się stało, bo w przeciwnym razie byliby, jak mówiłam, popełnili błąd fatalny, i chcąc zrobić jak najlepiej, fundację na samym wstępie niemożliwą by uczynili. Co do mnie, choć przystępując do założenia nowego klasztoru zawsze się nasamprzód starałam o pozwolenie właściwego Biskupa, jak tego wymaga święty Sobór, w tym razie jednak zaniechałam tego starania, tak byłam pewna, że pozwolenie nam jest z góry zapewnione i że klasztor nasz wielki miastu przyniesie pożytek, jak się to i w rzeczy samej okazało i jak on sam później to uznał. Ale taka była wola Pańska, by żadna fundacja nasza nie powstała bez wielkiego dla mnie, czy w ten, czy w inny sposób, cierpienia.

16. Stanąwszy tedy w domu, jak mówiłam, dla nas najętym, chciałam zaraz, jak to było zwyczajem moim, wziąć go w posiadanie, abyśmy nie zwlekając zaczęły od zmówienia Oficjum. Lecz O. Mariano, który nas przyjmował, począł pod różnymi pozorami zwlekać, nie chcąc wyraźnie mi powiedzieć, o co chodzi, aby mnie nie martwić. Widząc jednak bezpodstawność pozornych racji, jakie mi podawał, łatwo zrozumiałam, że cała trudność w tym, że odmówiono mu potrzebnego dla nas pozwolenia. Wreszcie przyznał się, że tak jest, namawiając mię przy tym, bym założyła tu klasztor z dochodami, i inne jeszcze w tym rodzaju rady mi dając, których już nie pamiętam. Upewniał mię, że jakkolwiek jest on gorliwym sługą Bożym, nie lubi pozwalać na zakładanie klasztorów żeńskich; że odkąd jest arcybiskupem, a jest nim od wielu lat, przedtem w Kordobie, teraz tu w Sewilli, nigdy żadnemu zgromadzeniu żeńskiemu pozwolenia nie dał, że tym bardziej nie da go na fundację klasztoru, utrzymującego się wyłącznie z jałmużny.

17. Znaczyło to innymi słowy, że klasztoru wcale nie będzie. Naprzód, chociażbym była miała z czego wyznaczyć dochody, wstrętnym by mi było uposażać w nie klasztor w takim wielkim mieście jak Sewilla; założyłam wprawdzie kilka klasztorów z dochodami, ale było to wyłącznie w miejscowościach mało zaludnionych, gdzie niepodobna inaczej, bo z samej jałmużny w takich ubogich miejscowościach klasztor nie mógłby się utrzymać. Po wtóre, pieniądze wszystkie wydałyśmy w drodze, ledwo parę szelągów zostało nam w kieszeni; z rzeczy również nic nie posiadałyśmy, prócz ubrań na sobie, kilku habitów, czepków i kilku pokrowców, które nam służyły do nakrycia powozów. Nawet na opłacenie i odprawienie tych, którzy nas przywieźli, musiałyśmy pożyczać pieniędzy, o które nam się Antonio Gaytan wystarał u swego przyjaciela, mieszkającego w tym mieście, a O. Mariano ze swojej strony szukał ich na urządzenie domu. Wreszcie i dom ten chwilowo tylko był najęty i nie miałyśmy własnego. Na takie warunki niepodobna mi było się zgodzić.

18. Snadź niemało musiał nasłuchać się on natrętnych próśb i nalegań od wspomnianego ojca, kiedy wreszcie w dzień Trójcy Świętej pozwolił na odprawienie u nas pierwszej Mszy św., ale razem z tym pozwoleniem przysłał nam zakaz dzwonienia na nabożeństwo, a nawet i posiadania dzwonu, tylko że ten już był zawieszony. W takim położeniu przeżyłyśmy przeszło dwa tygodnie, owszem i znacznie dłużej, choć słabą mając pamięć, nie pamiętam dokładnie jak długo, ale zdaje mi się, że było tego więcej niż miesiąc. Gdyby O. Komisarz i O. Mariano nie byli mię zatrzymali, rzecz pewna, że byłabym bez wahania i z niewielkim żalem odjechała z siostrami na powrót do Beas, dla dopilnowania lepiej fundacji w Karawace. Już bowiem zaczynała się rozchodzić po mieście wieść o naszym klasztorze i każdy dzień zwłoki z naszej strony dalej ją rozszerzał i odjazd utrudniał; łatwiej więc było odjechać zaraz. Ale O. Mariano żadną miarą nie pozwalał mi oznajmić mu o tym; wolał raczej powoli i stopniowo łagodzić jego opór, nad czym i O. Komisarz pracował, pisując do niego z Madrytu.

19. Zresztą, nie bardzo się tym wszystkim frasowałam; dość mi tego było na uspokojenie siebie, że pierwsza Msza św. już się odprawiła u nas, i to za jego pozwoleniem, oraz że mogłyśmy co dzień w chórze odmawiać Oficjum. Przy tym i sam raz w raz przysyłał kogoś, aby mię w imieniu jego odwiedził, z oznajmieniem, że sam niezadługo u mnie będzie. Sam też do odprawienia u nas pierwszej Mszy św. wyznaczył jednego z domowych swoich kapłanów, z czego jasny, jak mi się zdawało, wynikał wniosek, że trudności mi stawiane mają jedynie na celu umartwienie mnie. Zmartwiona byłam istotnie, ale nie chodziło mi w tym o siebie ani o moje siostry, jeno o O. Komisarza, który mnie tu sprowadził, i dla którego zwłoki te i przeszkody wielką były przykrością, a jeszcze większą i najdotkliwszą miałby przykrość, gdyby sprawa z jego rozkazu podjęta, ostatecznie się rozbiła, na co się bardzo zanosiło.

20. W tymże czasie zjawili się u mnie i miejscowi Ojcowie Karmelici Trzewiczkowi, żądając ode mnie wyjaśnienia, na jakiej zasadzie otwieram tu w mieście mój klasztor. Przedstawiłam im patent wydany mi przez naszego Przewielebnego Ojca Generała, i na tym poprzestali; chociaż, gdyby byli wiedzieli, jak postępuje z nami Arcybiskup, podobno nie byliby tak łatwo ustąpili. Ale o tym nikt nie wiedział; przeciwnie, wszyscy byli przekonani, że bardzo rad naszej fundacji i bardzo z niej się cieszy. Wreszcie, z łaski Boga, i on sam do nas przyszedł. Przedstawiłam mu, jaką nam postępowaniem swoim krzywdę wyrządza. Jakoż w końcu dał się przekonać i zgodził się na wszystko, o co prosiłam i aby wszystko tak się zrobiło, jak tego żądałam. Od tego czasu stale nam pozostał przychylny i w każdym zdarzeniu okazywał nam swoją łaskę i życzliwość.