Księga fundacji - Strona 21 z 34 - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Księga fundacji

parallax background
fot. rtve.es

 

Rozdział XIX



Opowiada w dalszym ciągu o fundacji domu Św. Józefa w Salamance.

1. Daleko odeszłam od opowiadania mego. Ale gdy mi się nastręczy sposobność mówienia o jakiej kwestii życia duchowego, o której Pan raczył mnie drogą własnego doświadczenia pouczyć, nie mogę o niej nie wspomnieć. Może też to, co mnie się wydaje dobrem, będzie takim w istocie. Zawsze jednak, córki, zasięgajcie rady ludzi z nauką i przez nich znajdziecie drogę doskonałości w roztropności i prawdzie. Przełożone zwłaszcza koniecznie powinny spowiadać się u światłych i uczonych teologów; inaczej w wielu rzeczach pobłądzą, a będzie im się zdawało, że postępują najlepiej. Dla sióstr także powinny się starać o spowiedników wykształconych.

2. Stanęłyśmy tedy w Salamance w wigilię Wszystkich Świętych w południe, roku, jak wyżej powiedziałam, 1570. Z gospody, w której zatrzymałyśmy się, posłałam dowiedzieć się do jednego zacnego mieszczanina, któremu zleciłam opróżnienie domu dla nas zajętego. Nazywał się Nicolas Gutierrez. Był to bardzo gorliwy sługa Boży; cnotliwym życiem swoim zasłużył sobie u Pana na łaskę wielkiego pokoju i wesela wewnętrznego w wielu utrapieniach, jakich doświadczył. Niegdyś bardzo zamożny, przyszedł do zupełnego ubóstwa, a tak ochotnie je znosił, jakby największe posiadał bogactwa. W założeniu tej fundacji bardzo nam był pomocny, ochotną wolą i prawdziwym poświęceniem siebie wiele około niej pracy sobie zadając. Otóż przyszedłszy do mnie na wezwanie moje, oznajmił mi, że dom jeszcze nie jest opróżniony, bo dotąd nie mógł skłonić studentów do ustąpienia z niego. Wytłumaczyłam mu, jak wiele mi zależy na bezzwłocznym zajęciu tego domu, pierwej, nim przyjazd mój stanie się wiadomy w mieście, bo, jak już mówiłam, zawsze byłam w obawie, by jeszcze nam jaka przeszkoda w drogę nie weszła. Za czym Gutierrez udał się do właściciela domu i choć nie bez trudności, dokazał tego, że przed wieczorem zrobiono nam miejsce i tegoż dnia jeszcze mogłyśmy się na noc przenieść do siebie.

3. Była to pierwsza fundacja, którą otworzyłam bez wprowadzenia Najświętszego Sakramentu. Sądziłam zawsze, że bez tego nie ma istotnego wejścia w posiadanie i dopiero niedawno przedtem dowiedziałam się, że nie jest to warunek konieczny, z czego na ten raz bardzo się cieszyłam, wobec wcale niepięknych porządków, jakie zastałyśmy po studentach. Panowie ci, snadź niewybredni w punkcie ochędóstwa, w takim stanie cały dom pozostawili, że niemało przez noc włożyłyśmy pracy, nim go doprowadziłyśmy do czystości. Nazajutrz rano odprawiona została pierwsza Msza święta, po czym zaraz posłałam po więcej sióstr, które miały przybyć z Medina del Campo. Noc po tym dniu Wszystkich Świętych spędziłyśmy z towarzyszką moją zupełnie same. Przyznam się wam, siostry, że dotąd jeszcze śmiać mi się chce, gdy wspomnę na strach, jakiego wówczas użyła towarzyszka moja, Maria od Najświętszego Sakramentu, zakonnica starsza ode mnie i bardzo świątobliwa służebnica Boża.

4. Dom był bardzo obszerny, z mnóstwem schowań i zakamarków, ale pusty i zaopuszczony. Otóż siostra Maria nie mogła sobie wybić z głowy, że kiedy ci studenci tak się ociągali z ustąpieniem, pewno który z nich pozostał jeszcze gdzieś w jakim kącie ukryty; i bez wątpienia, że gdyby był chciał, mógłby to zrobić, bo miałby gdzie się schować. Zamknęłyśmy się w jednym pokoju, gdzie była słoma; jest to pierwsza rzecz, o którą się staram przy założeniu nowego domu, bo mając słomę, już jesteśmy spokojne o nocleg. Na niej więc tę pierwszą noc spałyśmy, pod dwiema kołdrami, których nam pożyczono. Nazajutrz też zakonnice z pobliskiego klasztoru św. Elżbiety, choć my obawiałyśmy się, że bardzo będą nierade naszemu w tak bliskim z nimi sąsiedztwie osiedleniu się, z wielką życzliwością pożyczyły nam rzeczy potrzebnych dla mających przybyć naszych towarzyszek. Dostarczyły nam również pożywienia i potem jeszcze, przez cały czas naszego w tym domu pobytu, wiele nam świadczyły dobrodziejstw i wspierały nas jałmużną.

5. Otóż, znalazłszy się w tym pokoju dobrze zamkniętym, siostra Maria co do studentów jakoby nieco się uspokoiła; mimo to jednak wciąż oglądała się ze strachem, to w jedną, to w drugą stronę. Zapewne i diabeł przyczyniał się do tego jej przerażenia, nasuwając jej widma urojonych niebezpieczeństw, aby przez nią nastraszyć i mnie, do czego przy ciągłych moich słabościach sercowych niewiele było potrzeba. “Czegóż tak się oglądasz – zapytałam jej – kiedy wiesz, że nikt tu wejść nie może?” – “Matko – odpowiedziała mi – ja myślę sobie, co by to było, gdybym teraz tu nagle umarła: co byś ty wówczas sama jedna poczęła?” Istotnie, podobny wypadek, gdyby się zdarzył, byłby dla mnie, przyznaję, ciężkim do przebycia. Zatrzymałam się na chwilę myślą nad tym przypuszczeniem i nawet się przelękłam, bo widok trupa, choć się go nie boję, zawsze mi, choćbym nie była sama, sprawia pewne omdlenie sercowe. Ciągły przy tym odgłos dzwonów, bo było to – jak mówiłam – w wigilię Dnia Zadusznego, wzmacniał to wrażenie, a przy tym i diabeł z tej sposobności skorzystał, aby nam takimi dzieciństwami myśli poplątać. Ten bowiem jest zwykły sposób jego, że gdy widzi, iż się go nie boimy, innych wtedy szuka dróg, by nas zatrwożyć. W końcu jednak, po chwili zastanowienia, powiedziałam siostrze Marii: “Jak się to stanie, wtedy pomyślę, co zrobić, tymczasem, siostro, daj mi spać”. Jakoż po dwu bezsennych nocach, rychło, nam sen uśpił strachy nasze, a nazajutrz przybycie reszty sióstr zupełnie je rozpędziło.

6. Klasztor nasz pozostawał w tym domu około trzech lat, czy czterech nawet, dobrze nie pamiętam. Mnie w tym czasie kazano udać się do klasztoru Wcielenia w Awili. Nie był to dla mnie rozkaz pożądany, bo nigdy bym z własnej woli nie opuściła nowej fundacji, póki bym nie zostawiła sióstr w domu własnym, spokojnym i odpowiednio urządzonym. Nigdy też, o ile to zależało ode mnie, inaczej nie postępowałam. Bóg mi użyczał tej wielkiej łaski, że do pracy i trudu zawsze byłam pierwsza i niewypowiedzianą w tym znajdowałam dla siebie przyjemność. W każdym domu sama obmyślałam i urządzałam wszystkie, aż do najdrobniejszych, szczegóły do spokojnego i z powołaniem naszym zgodnego życia służące, jak gdybym miała sama w nim mieszkać aż do śmierci. I wielką to było dla mnie pociechą, ile razy mogłam, odjeżdżając pozostawić siostry dobrze umieszczone. Dlatego też bardzo się martwiłam, wiedząc, że te, które zostawiłam w Salamance, na wielkie tam narażone są cierpienia, nie pod względem utrzymania (o tym, ponieważ dom nadto był położony na ustroniu, aby można było liczyć na jałmużny, ja sama z miejsca pobytu mego pamiętałam), ale pod względem zdrowia, bo w domu była wilgoć i zimno dotkliwe, a z powodu znacznej obszerności jego nie starczyło nam środków na gruntowne zaradzenie złemu. Co zaś najgorsza, nie można było trzymać w nim Najświętszego Sakramentu, co dla dusz, w takim zamknięciu żyjących, bardzo bolesną jest rzeczą. One jednak wcale się nie trapiły tym przykrym położeniem swoim, owszem, z takim je znosiły weselem, że było za co dziękować Bogu. Niektóre z nich mówiły mi, że wyrzucałyby to sobie jako niedoskonałość, gdyby pragnęły innego domu, kiedy z tego zupełnie są zadowolone, zwłaszcza gdyby mogły mieć w nim Najświętszy Sakrament.

7. Wreszcie przełożony nasz, widząc taką ich doskonałą cierpliwość w takich ciężkich, jakie miały do zniesienia przykrościach, zlitował się nad nimi i kazał mi opuścić klasztor Wcielenia, a pojechać do nich. One już umówiły się z jednym panem ze szlachty miejscowej o ustąpienie im domu, jaki posiadał w mieście; ale dom ten był w takim stanie, że musiałyśmy wydać przeszło tysiąc dukatów, nim mogłyśmy się do niego wprowadzić. Dom ten stanowił majorat, więc do zmiany własności potrzeba było pozwolenia królewskiego. On jednak zgadzał się na to, byśmy i przed wydaniem tego pozwolenia dom zajęły, pozwalał nam nawet robić w nim zmiany i wznosić potrzebne nam ściany i przegrody. Uprosiłam O. Juliana z Awili, który mi, jak mówiłam, w tych fundacjach towarzyszył i w czasie przeniesienia mego do klasztoru Wcielenia także pojechał ze mną, aby mi i teraz towarzyszył do Salamanki. Obejrzeliśmy razem ten dom dla przekonania się, co jest w nim do zrobienia, gdyż dobrze się znałam już na tych rzeczach.

8. Przyjechałyśmy w sierpniu, i jakkolwiek przyspieszałam ile możności roboty, aby się skończyły do św. Michała, to jest do pory odnawiania dzierżaw rocznych, dużo jednak jeszcze w tym terminie brakowało do tego, by dom zupełnie był gotów. Mimo to jednak musiałyśmy przenieść się zaraz, choć do niegotowego, bo dzierżawy tego domu, w którym stałyśmy, nie przedłużyłyśmy na rok następny i nowy lokator bardzo naglił, abyśmy się wynosiły. Kaplica ledwie była pobielona i to nie całkiem jeszcze. Pan, który nam sprzedał ten dom, był nieobecny. Różni życzliwi odradzali nam i ganili, że się tak nagle wprowadzamy; ale wobec konieczności trudno zważać na rady, nie zaradzające potrzebie.

9. Wprowadziłyśmy się więc w wigilię świętego Michała, nad ranem. Było już ogłoszone, że otworzenie domu, z wprowadzeniem Najświętszego Sakramentu i z kazaniem, odbędzie się nazajutrz, w sam dzień święta. Spodobało się Panu, że właśnie w czasie naszego przeprowadzania się, wieczorem, począł padać taki deszcz rzęsisty, że z przenoszeniem rzeczy potrzebnych niemałą miałyśmy trudność. Kaplica świeżo zbudowana, źle była pokryta, skutkiem czego prawie nie było w niej kąta, gdzie by nie zaciekało. Przyznam się wam, córki, że tego dnia bardzo się uczułam niedoskonałą. Wobec ogłoszonego już i zapowiedzianego nabożeństwa nie wiedziałam, co począć. Trapiłam się tylko bezradna i wreszcie, jakby utyskując, powiedziałam Panu, żeby mi albo nie zlecał takich rzeczy, albo zaradził tej potrzebie. Poczciwy nasz Nikolas Gutierrez, spokojny, jak gdyby nic złego nie groziło, cicho i łagodnie uspokajał mię, bym się nie trapiła. Bóg wszystkiemu zaradzi. I tak się stało. W dzień św. Michała, w porze kiedy ludzie mieli się zbierać na nabożeństwo, słońce zajaśniało. Powitałam je z uczuciem najgłębszej ku Bogu wdzięczności i trudno mi było nie uznać, że daleko lepiej postąpił ten święty człowiek, z ufnością polegając na Panu, niż ja, poddając się zmartwieniu memu.

10. Zebrało się sporo ludzi i z wielką uroczystością, przy odgłosie muzyki, odbyło się wprowadzenie Najświętszego Sakramentu. A ponieważ dom ten bardzo dobrze jest położony w jednej z głównych dzielnic miasta, więc i wiadomość o nas szerzej się rozchodziła i poczęli różni z nabożeństwem garnąć się do naszego klasztoru. Dwie panie szczególnie wiele nam okazywały życzliwości: dońa Maria Pimentel, hrabina de Monterey i dońa Mariana, małżonka burmistrza miasta. Zaraz nazajutrz, jakby umyślnie dla zasępienia nam radości naszej z posiadania Najświętszego Sakramentu, przyjechał właściciel domu, tak zły i zagniewany, że nie wiedziałam już, co z nim począć. Snadź diabeł był w tym, że nie było sposobu dojść z nim do ładu. Przedstawiałam mu, że warunki umowy wszystkie spełniłyśmy, ale wszelkie racje i perswazje moje były daremne. Za wstawieniem się kilku osób życzliwych ułagodził się nieco, ale potem znowu zmienił zdanie. Byłam już gotowa oddać mu dom; ale i na to się nie zgadzał, żądał tylko wypłacenia mu od razu całej kwoty, co było przeciwne umowie. Dom ten bowiem w istocie należał do żony jego, która go chciała sprzedać dla wyposażenia dwu córek swoich, i ten był tytuł powoływany w podaniu o pozwolenie królewskie, my zaś, do czasu nadejścia onegoż, pieniądze za dom należne złożyłyśmy wedle umowy, na ręce osoby przez samegoż tego pana wskazanej.

11. Z całego tego zawikłania wynikło to, że dzisiaj jeszcze, po upływie trzech lat, sprawa tego kupna nie jest skończona i nie wiem, czy klasztor nasz będzie mógł pozostać w tym domu, jak w chwili, kiedy to piszę, jeszcze w nim pozostaje, czy też trzeba będzie przenieść go gdzie indziej.

12. To tylko wiem, że w żadnym z klasztorów tej naszej Reguły pierwotnej, jakie dotąd Pan nam założyć pozwolił, siostry nie miały tyle przykrości do zniesienia, ile w tym ostatnim. Ale tyle w nich jest, z miłosierdzia Bożego, ochotnej woli do cierpienia, że wszystko to znoszą z weselem, w czym niechaj Pan w boskiej dobroci swojej i nadal utwierdzać je raczy. Mniejsza o to, jaki nam dom na mieszkanie przypadnie, wygodny czy niewygodny; owszem, na wspomnienie, jako Pan wszystkiego świata nie miał na tym świecie własnego schronienia, wielka to dla nas pociecha mieszkać w domu, z którego nas wyrzucić mogą. Takie tułanie się po obcych, pożyczanych kątach nieraz nam się zdarzało, jak o tym świadczą te fundacje; ale mogę oddać to świadectwo prawdzie, że nigdy nie spostrzegłam, by która siostra tym sobie przykrzyła. Niechże nam za to nie zabraknie mieszkania w domu wieczności, co niechaj Pan raczy sprawić przez nieskończoną dobroć i miłosierdzie swoje, amen, amen.

 

Rozdział XIX



Opowiada w dalszym ciągu o fundacji domu Św. Józefa w Salamance.

1. Daleko odeszłam od opowiadania mego. Ale gdy mi się nastręczy sposobność mówienia o jakiej kwestii życia duchowego, o której Pan raczył mnie drogą własnego doświadczenia pouczyć, nie mogę o niej nie wspomnieć. Może też to, co mnie się wydaje dobrem, będzie takim w istocie. Zawsze jednak, córki, zasięgajcie rady ludzi z nauką i przez nich znajdziecie drogę doskonałości w roztropności i prawdzie. Przełożone zwłaszcza koniecznie powinny spowiadać się u światłych i uczonych teologów; inaczej w wielu rzeczach pobłądzą, a będzie im się zdawało, że postępują najlepiej. Dla sióstr także powinny się starać o spowiedników wykształconych.

2. Stanęłyśmy tedy w Salamance w wigilię Wszystkich Świętych w południe, roku, jak wyżej powiedziałam, 1570. Z gospody, w której zatrzymałyśmy się, posłałam dowiedzieć się do jednego zacnego mieszczanina, któremu zleciłam opróżnienie domu dla nas zajętego. Nazywał się Nicolas Gutierrez. Był to bardzo gorliwy sługa Boży; cnotliwym życiem swoim zasłużył sobie u Pana na łaskę wielkiego pokoju i wesela wewnętrznego w wielu utrapieniach, jakich doświadczył. Niegdyś bardzo zamożny, przyszedł do zupełnego ubóstwa, a tak ochotnie je znosił, jakby największe posiadał bogactwa. W założeniu tej fundacji bardzo nam był pomocny, ochotną wolą i prawdziwym poświęceniem siebie wiele około niej pracy sobie zadając. Otóż przyszedłszy do mnie na wezwanie moje, oznajmił mi, że dom jeszcze nie jest opróżniony, bo dotąd nie mógł skłonić studentów do ustąpienia z niego. Wytłumaczyłam mu, jak wiele mi zależy na bezzwłocznym zajęciu tego domu, pierwej, nim przyjazd mój stanie się wiadomy w mieście, bo, jak już mówiłam, zawsze byłam w obawie, by jeszcze nam jaka przeszkoda w drogę nie weszła. Za czym Gutierrez udał się do właściciela domu i choć nie bez trudności, dokazał tego, że przed wieczorem zrobiono nam miejsce i tegoż dnia jeszcze mogłyśmy się na noc przenieść do siebie.

3. Była to pierwsza fundacja, którą otworzyłam bez wprowadzenia Najświętszego Sakramentu. Sądziłam zawsze, że bez tego nie ma istotnego wejścia w posiadanie i dopiero niedawno przedtem dowiedziałam się, że nie jest to warunek konieczny, z czego na ten raz bardzo się cieszyłam, wobec wcale niepięknych porządków, jakie zastałyśmy po studentach. Panowie ci, snadź niewybredni w punkcie ochędóstwa, w takim stanie cały dom pozostawili, że niemało przez noc włożyłyśmy pracy, nim go doprowadziłyśmy do czystości. Nazajutrz rano odprawiona została pierwsza Msza święta, po czym zaraz posłałam po więcej sióstr, które miały przybyć z Medina del Campo. Noc po tym dniu Wszystkich Świętych spędziłyśmy z towarzyszką moją zupełnie same. Przyznam się wam, siostry, że dotąd jeszcze śmiać mi się chce, gdy wspomnę na strach, jakiego wówczas użyła towarzyszka moja, Maria od Najświętszego Sakramentu, zakonnica starsza ode mnie i bardzo świątobliwa służebnica Boża.

4. Dom był bardzo obszerny, z mnóstwem schowań i zakamarków, ale pusty i zaopuszczony. Otóż siostra Maria nie mogła sobie wybić z głowy, że kiedy ci studenci tak się ociągali z ustąpieniem, pewno który z nich pozostał jeszcze gdzieś w jakim kącie ukryty; i bez wątpienia, że gdyby był chciał, mógłby to zrobić, bo miałby gdzie się schować. Zamknęłyśmy się w jednym pokoju, gdzie była słoma; jest to pierwsza rzecz, o którą się staram przy założeniu nowego domu, bo mając słomę, już jesteśmy spokojne o nocleg. Na niej więc tę pierwszą noc spałyśmy, pod dwiema kołdrami, których nam pożyczono. Nazajutrz też zakonnice z pobliskiego klasztoru św. Elżbiety, choć my obawiałyśmy się, że bardzo będą nierade naszemu w tak bliskim z nimi sąsiedztwie osiedleniu się, z wielką życzliwością pożyczyły nam rzeczy potrzebnych dla mających przybyć naszych towarzyszek. Dostarczyły nam również pożywienia i potem jeszcze, przez cały czas naszego w tym domu pobytu, wiele nam świadczyły dobrodziejstw i wspierały nas jałmużną.

5. Otóż, znalazłszy się w tym pokoju dobrze zamkniętym, siostra Maria co do studentów jakoby nieco się uspokoiła; mimo to jednak wciąż oglądała się ze strachem, to w jedną, to w drugą stronę. Zapewne i diabeł przyczyniał się do tego jej przerażenia, nasuwając jej widma urojonych niebezpieczeństw, aby przez nią nastraszyć i mnie, do czego przy ciągłych moich słabościach sercowych niewiele było potrzeba. “Czegóż tak się oglądasz – zapytałam jej – kiedy wiesz, że nikt tu wejść nie może?” – “Matko – odpowiedziała mi – ja myślę sobie, co by to było, gdybym teraz tu nagle umarła: co byś ty wówczas sama jedna poczęła?” Istotnie, podobny wypadek, gdyby się zdarzył, byłby dla mnie, przyznaję, ciężkim do przebycia. Zatrzymałam się na chwilę myślą nad tym przypuszczeniem i nawet się przelękłam, bo widok trupa, choć się go nie boję, zawsze mi, choćbym nie była sama, sprawia pewne omdlenie sercowe. Ciągły przy tym odgłos dzwonów, bo było to – jak mówiłam – w wigilię Dnia Zadusznego, wzmacniał to wrażenie, a przy tym i diabeł z tej sposobności skorzystał, aby nam takimi dzieciństwami myśli poplątać. Ten bowiem jest zwykły sposób jego, że gdy widzi, iż się go nie boimy, innych wtedy szuka dróg, by nas zatrwożyć. W końcu jednak, po chwili zastanowienia, powiedziałam siostrze Marii: “Jak się to stanie, wtedy pomyślę, co zrobić, tymczasem, siostro, daj mi spać”. Jakoż po dwu bezsennych nocach, rychło, nam sen uśpił strachy nasze, a nazajutrz przybycie reszty sióstr zupełnie je rozpędziło.

6. Klasztor nasz pozostawał w tym domu około trzech lat, czy czterech nawet, dobrze nie pamiętam. Mnie w tym czasie kazano udać się do klasztoru Wcielenia w Awili. Nie był to dla mnie rozkaz pożądany, bo nigdy bym z własnej woli nie opuściła nowej fundacji, póki bym nie zostawiła sióstr w domu własnym, spokojnym i odpowiednio urządzonym. Nigdy też, o ile to zależało ode mnie, inaczej nie postępowałam. Bóg mi użyczał tej wielkiej łaski, że do pracy i trudu zawsze byłam pierwsza i niewypowiedzianą w tym znajdowałam dla siebie przyjemność. W każdym domu sama obmyślałam i urządzałam wszystkie, aż do najdrobniejszych, szczegóły do spokojnego i z powołaniem naszym zgodnego życia służące, jak gdybym miała sama w nim mieszkać aż do śmierci. I wielką to było dla mnie pociechą, ile razy mogłam, odjeżdżając pozostawić siostry dobrze umieszczone. Dlatego też bardzo się martwiłam, wiedząc, że te, które zostawiłam w Salamance, na wielkie tam narażone są cierpienia, nie pod względem utrzymania (o tym, ponieważ dom nadto był położony na ustroniu, aby można było liczyć na jałmużny, ja sama z miejsca pobytu mego pamiętałam), ale pod względem zdrowia, bo w domu była wilgoć i zimno dotkliwe, a z powodu znacznej obszerności jego nie starczyło nam środków na gruntowne zaradzenie złemu. Co zaś najgorsza, nie można było trzymać w nim Najświętszego Sakramentu, co dla dusz, w takim zamknięciu żyjących, bardzo bolesną jest rzeczą. One jednak wcale się nie trapiły tym przykrym położeniem swoim, owszem, z takim je znosiły weselem, że było za co dziękować Bogu. Niektóre z nich mówiły mi, że wyrzucałyby to sobie jako niedoskonałość, gdyby pragnęły innego domu, kiedy z tego zupełnie są zadowolone, zwłaszcza gdyby mogły mieć w nim Najświętszy Sakrament.

7. Wreszcie przełożony nasz, widząc taką ich doskonałą cierpliwość w takich ciężkich, jakie miały do zniesienia przykrościach, zlitował się nad nimi i kazał mi opuścić klasztor Wcielenia, a pojechać do nich. One już umówiły się z jednym panem ze szlachty miejscowej o ustąpienie im domu, jaki posiadał w mieście; ale dom ten był w takim stanie, że musiałyśmy wydać przeszło tysiąc dukatów, nim mogłyśmy się do niego wprowadzić. Dom ten stanowił majorat, więc do zmiany własności potrzeba było pozwolenia królewskiego. On jednak zgadzał się na to, byśmy i przed wydaniem tego pozwolenia dom zajęły, pozwalał nam nawet robić w nim zmiany i wznosić potrzebne nam ściany i przegrody. Uprosiłam O. Juliana z Awili, który mi, jak mówiłam, w tych fundacjach towarzyszył i w czasie przeniesienia mego do klasztoru Wcielenia także pojechał ze mną, aby mi i teraz towarzyszył do Salamanki. Obejrzeliśmy razem ten dom dla przekonania się, co jest w nim do zrobienia, gdyż dobrze się znałam już na tych rzeczach.

8. Przyjechałyśmy w sierpniu, i jakkolwiek przyspieszałam ile możności roboty, aby się skończyły do św. Michała, to jest do pory odnawiania dzierżaw rocznych, dużo jednak jeszcze w tym terminie brakowało do tego, by dom zupełnie był gotów. Mimo to jednak musiałyśmy przenieść się zaraz, choć do niegotowego, bo dzierżawy tego domu, w którym stałyśmy, nie przedłużyłyśmy na rok następny i nowy lokator bardzo naglił, abyśmy się wynosiły. Kaplica ledwie była pobielona i to nie całkiem jeszcze. Pan, który nam sprzedał ten dom, był nieobecny. Różni życzliwi odradzali nam i ganili, że się tak nagle wprowadzamy; ale wobec konieczności trudno zważać na rady, nie zaradzające potrzebie.

9. Wprowadziłyśmy się więc w wigilię świętego Michała, nad ranem. Było już ogłoszone, że otworzenie domu, z wprowadzeniem Najświętszego Sakramentu i z kazaniem, odbędzie się nazajutrz, w sam dzień święta. Spodobało się Panu, że właśnie w czasie naszego przeprowadzania się, wieczorem, począł padać taki deszcz rzęsisty, że z przenoszeniem rzeczy potrzebnych niemałą miałyśmy trudność. Kaplica świeżo zbudowana, źle była pokryta, skutkiem czego prawie nie było w niej kąta, gdzie by nie zaciekało. Przyznam się wam, córki, że tego dnia bardzo się uczułam niedoskonałą. Wobec ogłoszonego już i zapowiedzianego nabożeństwa nie wiedziałam, co począć. Trapiłam się tylko bezradna i wreszcie, jakby utyskując, powiedziałam Panu, żeby mi albo nie zlecał takich rzeczy, albo zaradził tej potrzebie. Poczciwy nasz Nikolas Gutierrez, spokojny, jak gdyby nic złego nie groziło, cicho i łagodnie uspokajał mię, bym się nie trapiła. Bóg wszystkiemu zaradzi. I tak się stało. W dzień św. Michała, w porze kiedy ludzie mieli się zbierać na nabożeństwo, słońce zajaśniało. Powitałam je z uczuciem najgłębszej ku Bogu wdzięczności i trudno mi było nie uznać, że daleko lepiej postąpił ten święty człowiek, z ufnością polegając na Panu, niż ja, poddając się zmartwieniu memu.

10. Zebrało się sporo ludzi i z wielką uroczystością, przy odgłosie muzyki, odbyło się wprowadzenie Najświętszego Sakramentu. A ponieważ dom ten bardzo dobrze jest położony w jednej z głównych dzielnic miasta, więc i wiadomość o nas szerzej się rozchodziła i poczęli różni z nabożeństwem garnąć się do naszego klasztoru. Dwie panie szczególnie wiele nam okazywały życzliwości: dońa Maria Pimentel, hrabina de Monterey i dońa Mariana, małżonka burmistrza miasta. Zaraz nazajutrz, jakby umyślnie dla zasępienia nam radości naszej z posiadania Najświętszego Sakramentu, przyjechał właściciel domu, tak zły i zagniewany, że nie wiedziałam już, co z nim począć. Snadź diabeł był w tym, że nie było sposobu dojść z nim do ładu. Przedstawiałam mu, że warunki umowy wszystkie spełniłyśmy, ale wszelkie racje i perswazje moje były daremne. Za wstawieniem się kilku osób życzliwych ułagodził się nieco, ale potem znowu zmienił zdanie. Byłam już gotowa oddać mu dom; ale i na to się nie zgadzał, żądał tylko wypłacenia mu od razu całej kwoty, co było przeciwne umowie. Dom ten bowiem w istocie należał do żony jego, która go chciała sprzedać dla wyposażenia dwu córek swoich, i ten był tytuł powoływany w podaniu o pozwolenie królewskie, my zaś, do czasu nadejścia onegoż, pieniądze za dom należne złożyłyśmy wedle umowy, na ręce osoby przez samegoż tego pana wskazanej.

11. Z całego tego zawikłania wynikło to, że dzisiaj jeszcze, po upływie trzech lat, sprawa tego kupna nie jest skończona i nie wiem, czy klasztor nasz będzie mógł pozostać w tym domu, jak w chwili, kiedy to piszę, jeszcze w nim pozostaje, czy też trzeba będzie przenieść go gdzie indziej.

12. To tylko wiem, że w żadnym z klasztorów tej naszej Reguły pierwotnej, jakie dotąd Pan nam założyć pozwolił, siostry nie miały tyle przykrości do zniesienia, ile w tym ostatnim. Ale tyle w nich jest, z miłosierdzia Bożego, ochotnej woli do cierpienia, że wszystko to znoszą z weselem, w czym niechaj Pan w boskiej dobroci swojej i nadal utwierdzać je raczy. Mniejsza o to, jaki nam dom na mieszkanie przypadnie, wygodny czy niewygodny; owszem, na wspomnienie, jako Pan wszystkiego świata nie miał na tym świecie własnego schronienia, wielka to dla nas pociecha mieszkać w domu, z którego nas wyrzucić mogą. Takie tułanie się po obcych, pożyczanych kątach nieraz nam się zdarzało, jak o tym świadczą te fundacje; ale mogę oddać to świadectwo prawdzie, że nigdy nie spostrzegłam, by która siostra tym sobie przykrzyła. Niechże nam za to nie zabraknie mieszkania w domu wieczności, co niechaj Pan raczy sprawić przez nieskończoną dobroć i miłosierdzie swoje, amen, amen.