Opowiada o fundacji domu w Valladolid pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najśw. Panny z Góry Karmel.
1. Na cztery czy pięć miesięcy przed fundacją tego klasztoru Św. Józefa w Malagonie przyszedł do mnie pewien młody pan wysokiego rodu i oznajmił mi, że gdybym chciała założyć klasztor w Valladolid, on z wielką chęcią ofiaruje mi na ten cel swój dom tamże, z dużym i pięknym ogrodem, położonym wśród rozległej winnicy. Był to dar wspaniały, a on domagał się, bym go zaraz wzięła w posiadanie. Przyjęłam, choć nie bardzo mi się chciało zakładać klasztor w takim miejscu, o ćwierć mili od miasta. Myślałam jednak, że raz będąc w posiadaniu tego domu, można będzie wymienić go na inny w mieście. W każdym razie, ze względu na tak ochotną wolę jego, nie chciałam go pozbawiać zasługi tego dobrego uczynku i stawać na przeszkodzie pobożnej jego intencji.
2. Mniej więcej w dwa miesiące potem zapadł nagle na ciężką chorobę, której postępy tak były gwałtowne i szybkie, że straciwszy mowę, nie mógł się dobrze wyspowiadać, choć wciąż znakami skruchę swoją oznajmiał i Pana za winy swoje przepraszał. Umarł bardzo prędko, daleko od miejsca, gdzie wówczas zostawałam. Ale Pan objawił mi, że zbawienie jego w wielkim było niebezpieczeństwie; że jednak znalazł miłosierdzie u Niego, przez wzgląd na usługę, jaką oddał Matce Jego, ofiarując on dom swój na założenie w nim klasztoru Jej poświęconego zakonu, ale że nie wyjdzie z czyśćca, aż za pierwszą Mszą, jaka się w tym klasztorze odprawi. Od chwili tego objawienia tak mi wciąż stały przed oczyma męki tej duszy, że chociaż właściwie chciałam naprzód założyć klasztor w Toledo, odłożyłam ten zamiar na później i z największym, ile tylko mogłam, pośpiechem zajęłam się fundacją w Valladolid.
3. Nie mogłam jednak przywieść jej do skutku tak prędko, jak tego pragnęłam. Musiałam zatrzymać się dość długo w klasztorze Św. Józefa w Awili, który był pod moim zarządem, potem u Św. Józefa w Medina del Campo, bo dom ten miałam po drodze. Tu jednego dnia, na modlitwie. Pan rzekł do mnie, bym się spieszyła, bo dusza ta bardzo cierpi. Więc choć mi brakowało jeszcze wielu rzeczy potrzebnych, zabrałam się do dzieła i w dzień św. Wawrzyńca stanęłam w Valladolid. Gdy ujrzałam dom, wielki na widok jego uczułam zawód. Przekonałam się, że niepodobna, bez nałożenia wielkich kosztów, myśleć o umieszczeniu w nim zakonnic; przy tym, choć bardzo przyjemny, dla rozkosznego dokoła ogrodu, widocznie musiał być niezdrowy, bo stał nad samą rzeką.
4. Zmęczona drogą, musiałam jeszcze pójść na Mszę św. do klasztoru naszego Zakonu, położonego przy bramie miasta. Było tak daleko do niego, że odległość ta zdwoiła jeszcze moje strapienie; nie okazałam tego jednak przed siostrami, aby im nie odebrać odwagi. Sama też, choć zgnębiona, nie traciłam ufności, że Pan, jako mi kazał tu pośpieszyć, tak też biedzie naszej zaradzi. Po cichu, nic nikomu nie mówiąc, wezwałam rzemieślników i kazałam porobić przegrody na celki dla sióstr i inne konieczne urządzenia. Był z nami ksiądz Julian z Awili, ten sam, o którym była mowa wyżej, i jeden z onych dwóch braci, którzy, jak tamże powiedziałam, chcieli przyjąć Regułę Karmelitów Bosych. Ten ostatni, dla lepszego poznania jej, przypatrywał się naszym porządkom i praktykom, ks. Julian zaś robił starania o wydanie upoważnienia biskupiego na naszą fundację, co do którego Biskup miejscowy, jeszcze przed przyjazdem moim, dobrą dawał nadzieję. Nie poszło to jednak tak prędko, wypadła niedziela, a my jeszcze nie miałyśmy w ręku obiecanego upoważnienia, bez którego i Najświętsza Ofiara u nas się sprawować nie mogła. Wydano nam jednak indult tymczasowy na odprawienie jej w miejscu, które przeznaczyłyśmy na kościół; tam też mogłyśmy w tę niedzielę wysłuchać Mszy świętej.
5. Ani mi na myśl nie przyszło, by wtedy już miało się spełnić to, co mi Pan. był o onej duszy zapowiedział; mówił, że się to stanie “za pierwszą Mszą”, ale ja sądziłam, że przez pierwszą ma się rozumieć ta, na której będzie wprowadzony do nas Najświętszy Sakrament. W chwili gdy kapłan z puszką świętą w ręku zbliżał się do miejsca, gdzie miał nam dać Komunię św., w samejże chwili, gdy przystępowałam dla jej przyjęcia, ukazał mi się on zmarły, z jasnym, rozpromienionym od radości obliczem, i składając ręce dziękował mi za to, co dla niego uczyniłam, aby został wyzwolony z czyśćca; po czym zaraz dusza ta wstąpiła do nieba. Gdy pierwszy raz usłyszałam z ust Pana zapewnienie, że dusza jego jest na drodze do zbawienia, niewielką, przyznaję, miałam co do niej otuchę, raczej żal wielki i niepokój o nią mię dręczył; zdawało mi się, że śmierć jego nie była taka, jakiej mu życzyć należało po życiu, jakie prowadził, bo choć nie zbywało mu na dobrych uczynkach, było to jednak życie uwikłane w sprawy światowe. Prawda, że z drugiej strony pocieszało mię i obawy moje uśmierzało to, co w ostatnich czasach mówił towarzyszkom moim, że ciągle myśli o śmierci. Zaiste, wielkie to szczęście i rzecz wielce przyjemna Panu, komu dano jest oddać jaką posługę Jego Matce, bo wtedy wielkie jest Jego miłosierdzie. Chwała Mu i dziękczynienie na wieki, iż taką chwałą i życiem wiecznym odpłaca nam za niepoczesne uczynki nasze, same z siebie małą wartość mające, a które On przez łaskę swoją czyni wielkimi.
6. W dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Maryi, 15 sierpnia 1568 r., objęłyśmy nowy klasztor w posiadanie.
Niedługo jednak w nim zostałyśmy, bośmy się prawie wszystkie ciężko rozchorowały. Widząc smutne położenie nasze, jedna pani, zamieszkała w tym mieście, przyszła nam w pomoc. Była to Dońa Maria de Mendoza, małżonka komandora Cobosa, matka margrabiego de Camarasa, osoba bardzo pobożna i wielce dobroczynna (jak o tym jawnie świadczą hojne jej jałmużny). Jest ona siostrą Biskupa awilańskiego i z tego powodu już dawniej ją znałam i wiele łask od niej doznawałam. Bardzo nam była pomocna przy zakładaniu pierwszego klasztoru i we wszystkim, co się tyczy pomyślności naszego Zakonu, żywy udział brała. Otóż będąc tak dobra i miłosierna i widząc, że w tym miejscu niepodobna nam mieszkać bez wielkiej trudności, tak z powodu ciągłych chorób, jak i z powodu zbytniej odległości od miasta i utrudnionej przez to jałmużny, ofiarowała się przyjąć od nas ten dom, a kupić nam za to drugi. Tak i uczyniła; i nie tylko darowała nam dom o wiele więcej wart od tego, który jej ustąpiłyśmy, ale i zaopatrzyła nas i dotąd zaopatruje we wszystko, czego nam tylko potrzeba, i zapewne dopóki żyje, zaopatrywać będzie.
7. W dzień św. Błażeja przeniosłyśmy się do nowego domu. Lud z wielkim nabożeństwem procesjonalnie towarzyszył nam przez miasto i dotąd wielką czcią i miłością otacza ten nasz dom, bo Pan wielu łaskami okazuje nad nim miłosierdzie swoje i pociągnął do niego dusze wybrane, których świętość kiedyś Pan ukaże, by Jemu były chwała i cześć, iż takimi drogami raczy dawać dziełom swoim pomnożenie i takie łaski wylewać na swoje stworzenia. O jednej zwłaszcza, która w tym czasie tu wstąpiła, i choć młodziutka wiekiem, pokazała innym przykładem swoim, co to jest świat, zdeptawszy go nogami, zdało mi się rzeczą pożyteczną obszerniej tu wspomnieć. Będzie to dla nauki i zawstydzenia tych, którzy tak się w nim kochają, a na zachętę panienkom, którym Pan raczył dać dobre natchnienia, aby nie wahały się czynem odpowiedzieć miłościwemu Jego wezwaniu.
8. Mieszka w tym mieście jedna pani dońa Maria dc Acuńa, siostra hrabiego de Buendia. Po śmierci męża, który był gubernatorem Kastylii, w bardzo młodym wieku jeszcze pozostawszy wdową z trojgiem dzieci, jednym synem i dwiema córkami, tak świątobliwemu oddała się życiu i tak cnotliwie dzieci swoje wychowała, iż zasłużyła sobie na ten zaszczyt, że Pan je raczył przyjąć za swoje. Powiedziałam, że pozostały jej dwie córki; omyliłam się, miała ich trzy. Jedna, skoro doszła do lat, została zakonnicą; druga nie chciała wyjść za mąż, ale pozostała przy matce, wiodąc z nią życie w wysokim stopniu budujące; trzecia, najmłodsza, była ta, której wstąpienie do Karmelu tu opowiadam. Syn od wczesnej młodości począł poznawać marność tego świata i tak silne Bóg mu dawał powołanie do zakonu, że nic go od postanowienia odwieść nie mogło. Matka też, pewno uradowana z powołania jego, skutecznie mu, przy łasce Bożej, dopomagała do wytrwania, choć tego przed ludźmi nie okazywała, ze względu na opór rodziny. Ale gdy Pan chce którą duszę mieć dla siebie, żaden opór, żadna usilność stworzeń nie zdoła stanąć na przeszkodzie spełnieniu się Jego woli. Tak stało się i w tym zdarzeniu: przez trzy lata wszelkich używano przedstawień i nalegań, usiłując zachwiać młodzieńca w postanowieniu jego, a koniec był ten, że wstąpił jednak do Towarzystwa Jezusowego. Spowiednik tej pani opowiadał mi potem, jako wyznawała mu, iż nigdy w życiu serce jej nie opływało takim weselem, jak w dniu profesji jej syna.
9. O Panie! Jakąż to łaskę nieocenioną czynisz tym, którym dajesz takich rodziców, taką prawdziwą miłością dzieci swoje miłujących i nad wszelkie państwa, majoraty i bogactwa życzących im dóbr nieskończenie większych w onej szczęśliwości, której nigdy nie będzie końca! Jakże więc słusznie boleć należy i litować się nad nieszczęsną ślepotą tego świata, którą rażeni rodzice na tym cześć swoją zasadzają, by trwale przechowywały się w ich rodzie te nędzne jak gnój dobra ziemskie, a nie pomną na to, że prędzej czy później muszą z nimi się rozstać, że wszystko, co znikome, choćby najdłużej się przechowało, skończyć się musi, a zatem mało się je ważyć powinno. I tak, w tym zaślepieniu swoim, kosztem własnych dzieci chcą utrzymać marny splendor domu swego i z niesłychaną zuchwałością śmieją Bogu wydzierać te dusze, które On wybrał dla siebie. Dusze zaś te pozbawiają tak wielkiego dobra, które, chociażby nawet nie zapewniało im tej szczęśliwości wiecznej, którą im Bóg, wzywając je do życia zakonnego, przeznacza, już tym samym jest dobrem nieocenionym, że wyzwala nas spod jarzma wymagań światowych. O Boże, otwórz im oczy i niech poznają, co to jest prawdziwa miłość rodzicielska, którą dzieci swoje kochać powinni! Niech im już nie wyrządzają takiej krzywdy, aby one nie były kiedyś ich oskarżycielami przed Bogiem, na sądzie ostatecznym, na którym i oni czy chcą, czy nie chcą, dowiedzą się, jaka jest rzeczywista wartość każdej rzeczy.
10. Tak więc dzięki miłosierdziu Bożemu, don Antonio de Padilla (tak się zwał ów młodzieniec, syn dońi Marii de Acuńa) porzucił świat, mając lat mniej więcej siedemnaście. Skutkiem wstąpienia jego, dobra wszystkie przechodzą na starszą córkę, dońę Luisę de Padiiia, to jest nie tylko dobra rodzicielskie, ale i obszerne włości stryja, hrabiego de Buendia, po którego śmierci bezdzietnej hrabstwo jego i godność gubernatora Kastylii prawem dziedzictwa przypadły don Antoniemu. Nie będę tu opowiadała, bo nie należy to do rzeczy, wszystkich udręczeń, jakie wycierpiał od rodziny, nim w końcu przywiódł do skutku postanowienie swoje. Łatwo się tego domyśli kto wie, jak wielką wagę możni tego świata przywiązują do tego, by dom i ród ich nie pozostał po nich bez następcy.
11. O Synu Ojca Przedwiecznego, Jezu Chryste, Panie nasz, prawdziwy Królu wszystkiego stworzenia! Cóż Ty pozostawiłeś tu, odchodząc z tego świata, abyśmy, spadkobiercy Twoi, po Tobie odziedziczyli? Cóż Ty posiadałeś na tej ziemi, Panie mój, prócz cierpień, boleści i zelżywości, nie mając nawet w srogim konaniu śmiertelnym innego łoża, jeno twarde drzewo krzyża? I nam więc, Boże mój, którzy pragniemy być prawdziwymi synami Twymi i nie zrzekać się dziedzictwa Twego, nie godzi się uciekać od cierpienia. Herbem Twoim pięć ran Twoich; to, córki, powinno być i naszym godłem, jeśli mamy odziedziczyć Jego królestwo. Nie używaniem wczasów, rozkoszy, honorów i bogactw ma się nabywać to, co On kupił takim wylaniem krwi swojej! O panowie szlachetni, na miłość Boga, otwórzcie oczy i zobaczcie, jak prawdziwi rycerze Jezusa Chrystusa i książęta Jego Kościoła, taki święty Piotr i święty Paweł, nie tą drogą chodzili, którą wy idziecie. Czy może sądzicie, że dla was ma być osobna, nowego rodzaju droga do nieba? Mylicie się. Prawdziwą drogę oto Pan wam ukazuje na przykładzie takich maluczkich, jak ten młodzieniaszek, jak ta panienka, o których tu mówimy.
12. Widywałam nieraz tego don Antoniego i z nim rozmawiałam. Rad by był posiadał dużo większe jeszcze dobra, aby je wszystkie porzucić dla Chrystusa. Zaiste, błogosławiony młodzieniec, błogosławiona dzieweczka, którzy na taką sobie u Boga łaskę zasłużyli, iż w wieku, w którym świat wszechwładnie zwykł panować nad synami ludzkimi, oni umieli zdeptać go nogami. Błogosławiony niech będzie Ten, który im tak wielkiego dobra użyczył.
13. Gdy tedy skutkiem jego wstąpienia wszystkie posiadłości rodu prawem przeszły na starszą jego siostrę, ta wobec spadającego na nią blasku wielkości ziemskich, taką samą jak brat wspaniałość serca okazała. Od dzieciństwa bowiem żarliwie oddana modlitwie – z której jako ze źródła spływa na duszę światło od Boga ku poznaniu prawdy – wzgardziła chwałą doczesną i bogactwy, idąc za przykładem brata. O Boże wielki! Iluż to ludzi ochotnie zgodziłoby się wycierpieć wszelkie przykrości, udręczenia, procesy i choćby życie nawet i cześć swoją na szwank narazić dla pozyskania takiego dziedzictwa! Ta, przeciwnie, niemało wycierpiała, aby uzyskać pozwolenie zrzeczenia się tego. Taki to jest duch i obyczaj świata; nierozum jego rzuca się w oczy, tylko że ślepi jesteśmy i nie widzimy tego. Chętnie i z wielkim weselem ducha, dla uwolnienia się wreszcie od tej sukcesji, uczyniła zrzeczenie się na imię najmłodszej swojej siostry, ostatniej, jaka jeszcze pozostawała na świecie, mającej zaledwie dziesięć czy jedenaście lat życia. Niebawem, dla przechowania marnej nazwy rodowej, rodzina postanowiła dzieweczkę jeszcze nieletnią wydać za jej stryja, rodzonego brata jej ojca, i za uzyskaniem potrzebnych dyspens papieskich odbyły się zaręczyny.
14. Ale Pan nie dopuścił tego, by córka takiej matki i siostra takiego rodzeństwa uległa fałszywym pojęciom świata, których tamci szczęśliwie się ustrzegli. Stało się to w sposób następujący. Zrazu panienka kochała się w zbytkach światowych, w strojach wspaniałych, odpowiednich do wysokiego jej stanu, zdolnych zatem olśnić umysł tak młody. Ale nim jeszcze skończył się drugi miesiąc zaręczyn. Pan zaczął oświecać ją wewnętrznie, choć jeszcze nie rozumiała tych boskich Jego natchnień. Spędziwszy wesoło dzień cały w towarzystwie narzeczonego, którego nad wiek swój gorąco kochała, wieczorem nie mogła się obronić ciężkiemu smutkowi na myśl, że dzień się skończył i że następne podobnież się skończą. O cudowna wielmożności Boga! Samo zadowolenie, jakiego doznawała z uciech znikomych, przywiodło ją do tego, że te uciechy jej zbrzydły! Smutek jej tak coraz bardziej się wzmagał, że nie było już w jej mocy ukrywać go przed narzeczonym. Na troskliwe pytania jego nie wiedziała jednak, co odpowiedzieć, bo sama nie rozumiała, co jej jest.
15. Wypadła mu w tym czasie potrzeba odjechania na dłuższy czas w podróż daleką, czym ona, tak mocno przywiązawszy się do niego, bardzo się martwiła. Ale wówczas właśnie Pan odkrył przed nią przyczynę jej strapienia. Zrozumiała, że dlatego sobie spokoju znaleźć nie może, że dusza jej już się skłania ku rzeczom, które nigdy nie przeminą. Poczęła zastanawiać się nad tym, jako brat jej i siostra obrali sobie cząstkę bezpieczniejszą, a ją pozostawili wśród niebezpieczeństw świata. Dręczyła ją ta myśl, zwłaszcza że z drugiej strony uważała siebie za nieodwołalnie związaną (nie wiedząc jeszcze o tym, o czym później dopiero się dowiedziała, że zaręczyny nie są przeszkodą do wstąpienia do zakonu). Nade wszystko zaś przywiązanie do narzeczonego wciąż ją powstrzymywało od ostatecznego postanowienia, a wszystko to razem w bolesnym ją trzymało zawieszeniu i rozterce wewnętrznej.
16. Lecz Pan, chcąc ją mieć dla siebie, powoli zacierał w jej sercu to ziemskie przywiązanie i coraz żywsze w niej rozniecał pragnienie opuszczenia wszystkiego. Wówczas jeszcze do tego pragnienia pobudzał ją tylko wzgląd na zbawienie wieczne i chęć obrania środków najpewniej do tego celu wiodących. Mówiła sobie, że przez wysokie stanowisko swoje więcej niż wielu innych wplątana w rzeczy tego świata, zapomni o potrzebie zasłużenia sobie na skarby wieczne. Taką to mądrością, w tak młodym wieku, napełniał Pan tę duszę, ucząc ją szukać tego, co trwa bez końca! Szczęśliwa dusza, tak wcześnie uzdrowiona z tej ślepoty, w której tylu starców leży aż do śmierci! Czując już w sobie wolę i serce wolne od więzów, które je krępowały, postanowiła wreszcie bez podziału oddać je Bogu i z tym postanowieniem swoim, z którym dotąd się kryła, naprzód zwierzyła się siostrze. Ta, sądząc zrazu, że jest to tylko dziecinne zachcenie, poczęła jej odradzać, przedstawiając jej, że i na świecie, i w stanie małżeńskim może być zbawioną. “Czemuż więc ty wszystko to porzuciłaś?” – odpowiedziała jej dzieweczka. Tak upłynęło jeszcze kilka dni, a pragnienie jej oddania się Bogu, z każdym dniem się potęgowało. Mimo to jednak nie śmiała zamiaru swego objawić matce. A może właśnie matka świętymi modlitwami swymi taką w sercu córki wojnę wewnętrzną wznieciła i takie jej zwycięstwo wyprosiła?
Opowiada o fundacji domu w Valladolid pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najśw. Panny z Góry Karmel.
1. Na cztery czy pięć miesięcy przed fundacją tego klasztoru Św. Józefa w Malagonie przyszedł do mnie pewien młody pan wysokiego rodu i oznajmił mi, że gdybym chciała założyć klasztor w Valladolid, on z wielką chęcią ofiaruje mi na ten cel swój dom tamże, z dużym i pięknym ogrodem, położonym wśród rozległej winnicy. Był to dar wspaniały, a on domagał się, bym go zaraz wzięła w posiadanie. Przyjęłam, choć nie bardzo mi się chciało zakładać klasztor w takim miejscu, o ćwierć mili od miasta. Myślałam jednak, że raz będąc w posiadaniu tego domu, można będzie wymienić go na inny w mieście. W każdym razie, ze względu na tak ochotną wolę jego, nie chciałam go pozbawiać zasługi tego dobrego uczynku i stawać na przeszkodzie pobożnej jego intencji.
2. Mniej więcej w dwa miesiące potem zapadł nagle na ciężką chorobę, której postępy tak były gwałtowne i szybkie, że straciwszy mowę, nie mógł się dobrze wyspowiadać, choć wciąż znakami skruchę swoją oznajmiał i Pana za winy swoje przepraszał. Umarł bardzo prędko, daleko od miejsca, gdzie wówczas zostawałam. Ale Pan objawił mi, że zbawienie jego w wielkim było niebezpieczeństwie; że jednak znalazł miłosierdzie u Niego, przez wzgląd na usługę, jaką oddał Matce Jego, ofiarując on dom swój na założenie w nim klasztoru Jej poświęconego zakonu, ale że nie wyjdzie z czyśćca, aż za pierwszą Mszą, jaka się w tym klasztorze odprawi. Od chwili tego objawienia tak mi wciąż stały przed oczyma męki tej duszy, że chociaż właściwie chciałam naprzód założyć klasztor w Toledo, odłożyłam ten zamiar na później i z największym, ile tylko mogłam, pośpiechem zajęłam się fundacją w Valladolid.
3. Nie mogłam jednak przywieść jej do skutku tak prędko, jak tego pragnęłam. Musiałam zatrzymać się dość długo w klasztorze Św. Józefa w Awili, który był pod moim zarządem, potem u Św. Józefa w Medina del Campo, bo dom ten miałam po drodze. Tu jednego dnia, na modlitwie. Pan rzekł do mnie, bym się spieszyła, bo dusza ta bardzo cierpi. Więc choć mi brakowało jeszcze wielu rzeczy potrzebnych, zabrałam się do dzieła i w dzień św. Wawrzyńca stanęłam w Valladolid. Gdy ujrzałam dom, wielki na widok jego uczułam zawód. Przekonałam się, że niepodobna, bez nałożenia wielkich kosztów, myśleć o umieszczeniu w nim zakonnic; przy tym, choć bardzo przyjemny, dla rozkosznego dokoła ogrodu, widocznie musiał być niezdrowy, bo stał nad samą rzeką.
4. Zmęczona drogą, musiałam jeszcze pójść na Mszę św. do klasztoru naszego Zakonu, położonego przy bramie miasta. Było tak daleko do niego, że odległość ta zdwoiła jeszcze moje strapienie; nie okazałam tego jednak przed siostrami, aby im nie odebrać odwagi. Sama też, choć zgnębiona, nie traciłam ufności, że Pan, jako mi kazał tu pośpieszyć, tak też biedzie naszej zaradzi. Po cichu, nic nikomu nie mówiąc, wezwałam rzemieślników i kazałam porobić przegrody na celki dla sióstr i inne konieczne urządzenia. Był z nami ksiądz Julian z Awili, ten sam, o którym była mowa wyżej, i jeden z onych dwóch braci, którzy, jak tamże powiedziałam, chcieli przyjąć Regułę Karmelitów Bosych. Ten ostatni, dla lepszego poznania jej, przypatrywał się naszym porządkom i praktykom, ks. Julian zaś robił starania o wydanie upoważnienia biskupiego na naszą fundację, co do którego Biskup miejscowy, jeszcze przed przyjazdem moim, dobrą dawał nadzieję. Nie poszło to jednak tak prędko, wypadła niedziela, a my jeszcze nie miałyśmy w ręku obiecanego upoważnienia, bez którego i Najświętsza Ofiara u nas się sprawować nie mogła. Wydano nam jednak indult tymczasowy na odprawienie jej w miejscu, które przeznaczyłyśmy na kościół; tam też mogłyśmy w tę niedzielę wysłuchać Mszy świętej.
5. Ani mi na myśl nie przyszło, by wtedy już miało się spełnić to, co mi Pan. był o onej duszy zapowiedział; mówił, że się to stanie “za pierwszą Mszą”, ale ja sądziłam, że przez pierwszą ma się rozumieć ta, na której będzie wprowadzony do nas Najświętszy Sakrament. W chwili gdy kapłan z puszką świętą w ręku zbliżał się do miejsca, gdzie miał nam dać Komunię św., w samejże chwili, gdy przystępowałam dla jej przyjęcia, ukazał mi się on zmarły, z jasnym, rozpromienionym od radości obliczem, i składając ręce dziękował mi za to, co dla niego uczyniłam, aby został wyzwolony z czyśćca; po czym zaraz dusza ta wstąpiła do nieba. Gdy pierwszy raz usłyszałam z ust Pana zapewnienie, że dusza jego jest na drodze do zbawienia, niewielką, przyznaję, miałam co do niej otuchę, raczej żal wielki i niepokój o nią mię dręczył; zdawało mi się, że śmierć jego nie była taka, jakiej mu życzyć należało po życiu, jakie prowadził, bo choć nie zbywało mu na dobrych uczynkach, było to jednak życie uwikłane w sprawy światowe. Prawda, że z drugiej strony pocieszało mię i obawy moje uśmierzało to, co w ostatnich czasach mówił towarzyszkom moim, że ciągle myśli o śmierci. Zaiste, wielkie to szczęście i rzecz wielce przyjemna Panu, komu dano jest oddać jaką posługę Jego Matce, bo wtedy wielkie jest Jego miłosierdzie. Chwała Mu i dziękczynienie na wieki, iż taką chwałą i życiem wiecznym odpłaca nam za niepoczesne uczynki nasze, same z siebie małą wartość mające, a które On przez łaskę swoją czyni wielkimi.
6. W dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Maryi, 15 sierpnia 1568 r., objęłyśmy nowy klasztor w posiadanie.
Niedługo jednak w nim zostałyśmy, bośmy się prawie wszystkie ciężko rozchorowały. Widząc smutne położenie nasze, jedna pani, zamieszkała w tym mieście, przyszła nam w pomoc. Była to Dońa Maria de Mendoza, małżonka komandora Cobosa, matka margrabiego de Camarasa, osoba bardzo pobożna i wielce dobroczynna (jak o tym jawnie świadczą hojne jej jałmużny). Jest ona siostrą Biskupa awilańskiego i z tego powodu już dawniej ją znałam i wiele łask od niej doznawałam. Bardzo nam była pomocna przy zakładaniu pierwszego klasztoru i we wszystkim, co się tyczy pomyślności naszego Zakonu, żywy udział brała. Otóż będąc tak dobra i miłosierna i widząc, że w tym miejscu niepodobna nam mieszkać bez wielkiej trudności, tak z powodu ciągłych chorób, jak i z powodu zbytniej odległości od miasta i utrudnionej przez to jałmużny, ofiarowała się przyjąć od nas ten dom, a kupić nam za to drugi. Tak i uczyniła; i nie tylko darowała nam dom o wiele więcej wart od tego, który jej ustąpiłyśmy, ale i zaopatrzyła nas i dotąd zaopatruje we wszystko, czego nam tylko potrzeba, i zapewne dopóki żyje, zaopatrywać będzie.
7. W dzień św. Błażeja przeniosłyśmy się do nowego domu. Lud z wielkim nabożeństwem procesjonalnie towarzyszył nam przez miasto i dotąd wielką czcią i miłością otacza ten nasz dom, bo Pan wielu łaskami okazuje nad nim miłosierdzie swoje i pociągnął do niego dusze wybrane, których świętość kiedyś Pan ukaże, by Jemu były chwała i cześć, iż takimi drogami raczy dawać dziełom swoim pomnożenie i takie łaski wylewać na swoje stworzenia. O jednej zwłaszcza, która w tym czasie tu wstąpiła, i choć młodziutka wiekiem, pokazała innym przykładem swoim, co to jest świat, zdeptawszy go nogami, zdało mi się rzeczą pożyteczną obszerniej tu wspomnieć. Będzie to dla nauki i zawstydzenia tych, którzy tak się w nim kochają, a na zachętę panienkom, którym Pan raczył dać dobre natchnienia, aby nie wahały się czynem odpowiedzieć miłościwemu Jego wezwaniu.
8. Mieszka w tym mieście jedna pani dońa Maria dc Acuńa, siostra hrabiego de Buendia. Po śmierci męża, który był gubernatorem Kastylii, w bardzo młodym wieku jeszcze pozostawszy wdową z trojgiem dzieci, jednym synem i dwiema córkami, tak świątobliwemu oddała się życiu i tak cnotliwie dzieci swoje wychowała, iż zasłużyła sobie na ten zaszczyt, że Pan je raczył przyjąć za swoje. Powiedziałam, że pozostały jej dwie córki; omyliłam się, miała ich trzy. Jedna, skoro doszła do lat, została zakonnicą; druga nie chciała wyjść za mąż, ale pozostała przy matce, wiodąc z nią życie w wysokim stopniu budujące; trzecia, najmłodsza, była ta, której wstąpienie do Karmelu tu opowiadam. Syn od wczesnej młodości począł poznawać marność tego świata i tak silne Bóg mu dawał powołanie do zakonu, że nic go od postanowienia odwieść nie mogło. Matka też, pewno uradowana z powołania jego, skutecznie mu, przy łasce Bożej, dopomagała do wytrwania, choć tego przed ludźmi nie okazywała, ze względu na opór rodziny. Ale gdy Pan chce którą duszę mieć dla siebie, żaden opór, żadna usilność stworzeń nie zdoła stanąć na przeszkodzie spełnieniu się Jego woli. Tak stało się i w tym zdarzeniu: przez trzy lata wszelkich używano przedstawień i nalegań, usiłując zachwiać młodzieńca w postanowieniu jego, a koniec był ten, że wstąpił jednak do Towarzystwa Jezusowego. Spowiednik tej pani opowiadał mi potem, jako wyznawała mu, iż nigdy w życiu serce jej nie opływało takim weselem, jak w dniu profesji jej syna.
9. O Panie! Jakąż to łaskę nieocenioną czynisz tym, którym dajesz takich rodziców, taką prawdziwą miłością dzieci swoje miłujących i nad wszelkie państwa, majoraty i bogactwa życzących im dóbr nieskończenie większych w onej szczęśliwości, której nigdy nie będzie końca! Jakże więc słusznie boleć należy i litować się nad nieszczęsną ślepotą tego świata, którą rażeni rodzice na tym cześć swoją zasadzają, by trwale przechowywały się w ich rodzie te nędzne jak gnój dobra ziemskie, a nie pomną na to, że prędzej czy później muszą z nimi się rozstać, że wszystko, co znikome, choćby najdłużej się przechowało, skończyć się musi, a zatem mało się je ważyć powinno. I tak, w tym zaślepieniu swoim, kosztem własnych dzieci chcą utrzymać marny splendor domu swego i z niesłychaną zuchwałością śmieją Bogu wydzierać te dusze, które On wybrał dla siebie. Dusze zaś te pozbawiają tak wielkiego dobra, które, chociażby nawet nie zapewniało im tej szczęśliwości wiecznej, którą im Bóg, wzywając je do życia zakonnego, przeznacza, już tym samym jest dobrem nieocenionym, że wyzwala nas spod jarzma wymagań światowych. O Boże, otwórz im oczy i niech poznają, co to jest prawdziwa miłość rodzicielska, którą dzieci swoje kochać powinni! Niech im już nie wyrządzają takiej krzywdy, aby one nie były kiedyś ich oskarżycielami przed Bogiem, na sądzie ostatecznym, na którym i oni czy chcą, czy nie chcą, dowiedzą się, jaka jest rzeczywista wartość każdej rzeczy.
10. Tak więc dzięki miłosierdziu Bożemu, don Antonio de Padilla (tak się zwał ów młodzieniec, syn dońi Marii de Acuńa) porzucił świat, mając lat mniej więcej siedemnaście. Skutkiem wstąpienia jego, dobra wszystkie przechodzą na starszą córkę, dońę Luisę de Padiiia, to jest nie tylko dobra rodzicielskie, ale i obszerne włości stryja, hrabiego de Buendia, po którego śmierci bezdzietnej hrabstwo jego i godność gubernatora Kastylii prawem dziedzictwa przypadły don Antoniemu. Nie będę tu opowiadała, bo nie należy to do rzeczy, wszystkich udręczeń, jakie wycierpiał od rodziny, nim w końcu przywiódł do skutku postanowienie swoje. Łatwo się tego domyśli kto wie, jak wielką wagę możni tego świata przywiązują do tego, by dom i ród ich nie pozostał po nich bez następcy.
11. O Synu Ojca Przedwiecznego, Jezu Chryste, Panie nasz, prawdziwy Królu wszystkiego stworzenia! Cóż Ty pozostawiłeś tu, odchodząc z tego świata, abyśmy, spadkobiercy Twoi, po Tobie odziedziczyli? Cóż Ty posiadałeś na tej ziemi, Panie mój, prócz cierpień, boleści i zelżywości, nie mając nawet w srogim konaniu śmiertelnym innego łoża, jeno twarde drzewo krzyża? I nam więc, Boże mój, którzy pragniemy być prawdziwymi synami Twymi i nie zrzekać się dziedzictwa Twego, nie godzi się uciekać od cierpienia. Herbem Twoim pięć ran Twoich; to, córki, powinno być i naszym godłem, jeśli mamy odziedziczyć Jego królestwo. Nie używaniem wczasów, rozkoszy, honorów i bogactw ma się nabywać to, co On kupił takim wylaniem krwi swojej! O panowie szlachetni, na miłość Boga, otwórzcie oczy i zobaczcie, jak prawdziwi rycerze Jezusa Chrystusa i książęta Jego Kościoła, taki święty Piotr i święty Paweł, nie tą drogą chodzili, którą wy idziecie. Czy może sądzicie, że dla was ma być osobna, nowego rodzaju droga do nieba? Mylicie się. Prawdziwą drogę oto Pan wam ukazuje na przykładzie takich maluczkich, jak ten młodzieniaszek, jak ta panienka, o których tu mówimy.
12. Widywałam nieraz tego don Antoniego i z nim rozmawiałam. Rad by był posiadał dużo większe jeszcze dobra, aby je wszystkie porzucić dla Chrystusa. Zaiste, błogosławiony młodzieniec, błogosławiona dzieweczka, którzy na taką sobie u Boga łaskę zasłużyli, iż w wieku, w którym świat wszechwładnie zwykł panować nad synami ludzkimi, oni umieli zdeptać go nogami. Błogosławiony niech będzie Ten, który im tak wielkiego dobra użyczył.
13. Gdy tedy skutkiem jego wstąpienia wszystkie posiadłości rodu prawem przeszły na starszą jego siostrę, ta wobec spadającego na nią blasku wielkości ziemskich, taką samą jak brat wspaniałość serca okazała. Od dzieciństwa bowiem żarliwie oddana modlitwie – z której jako ze źródła spływa na duszę światło od Boga ku poznaniu prawdy – wzgardziła chwałą doczesną i bogactwy, idąc za przykładem brata. O Boże wielki! Iluż to ludzi ochotnie zgodziłoby się wycierpieć wszelkie przykrości, udręczenia, procesy i choćby życie nawet i cześć swoją na szwank narazić dla pozyskania takiego dziedzictwa! Ta, przeciwnie, niemało wycierpiała, aby uzyskać pozwolenie zrzeczenia się tego. Taki to jest duch i obyczaj świata; nierozum jego rzuca się w oczy, tylko że ślepi jesteśmy i nie widzimy tego. Chętnie i z wielkim weselem ducha, dla uwolnienia się wreszcie od tej sukcesji, uczyniła zrzeczenie się na imię najmłodszej swojej siostry, ostatniej, jaka jeszcze pozostawała na świecie, mającej zaledwie dziesięć czy jedenaście lat życia. Niebawem, dla przechowania marnej nazwy rodowej, rodzina postanowiła dzieweczkę jeszcze nieletnią wydać za jej stryja, rodzonego brata jej ojca, i za uzyskaniem potrzebnych dyspens papieskich odbyły się zaręczyny.
14. Ale Pan nie dopuścił tego, by córka takiej matki i siostra takiego rodzeństwa uległa fałszywym pojęciom świata, których tamci szczęśliwie się ustrzegli. Stało się to w sposób następujący. Zrazu panienka kochała się w zbytkach światowych, w strojach wspaniałych, odpowiednich do wysokiego jej stanu, zdolnych zatem olśnić umysł tak młody. Ale nim jeszcze skończył się drugi miesiąc zaręczyn. Pan zaczął oświecać ją wewnętrznie, choć jeszcze nie rozumiała tych boskich Jego natchnień. Spędziwszy wesoło dzień cały w towarzystwie narzeczonego, którego nad wiek swój gorąco kochała, wieczorem nie mogła się obronić ciężkiemu smutkowi na myśl, że dzień się skończył i że następne podobnież się skończą. O cudowna wielmożności Boga! Samo zadowolenie, jakiego doznawała z uciech znikomych, przywiodło ją do tego, że te uciechy jej zbrzydły! Smutek jej tak coraz bardziej się wzmagał, że nie było już w jej mocy ukrywać go przed narzeczonym. Na troskliwe pytania jego nie wiedziała jednak, co odpowiedzieć, bo sama nie rozumiała, co jej jest.
15. Wypadła mu w tym czasie potrzeba odjechania na dłuższy czas w podróż daleką, czym ona, tak mocno przywiązawszy się do niego, bardzo się martwiła. Ale wówczas właśnie Pan odkrył przed nią przyczynę jej strapienia. Zrozumiała, że dlatego sobie spokoju znaleźć nie może, że dusza jej już się skłania ku rzeczom, które nigdy nie przeminą. Poczęła zastanawiać się nad tym, jako brat jej i siostra obrali sobie cząstkę bezpieczniejszą, a ją pozostawili wśród niebezpieczeństw świata. Dręczyła ją ta myśl, zwłaszcza że z drugiej strony uważała siebie za nieodwołalnie związaną (nie wiedząc jeszcze o tym, o czym później dopiero się dowiedziała, że zaręczyny nie są przeszkodą do wstąpienia do zakonu). Nade wszystko zaś przywiązanie do narzeczonego wciąż ją powstrzymywało od ostatecznego postanowienia, a wszystko to razem w bolesnym ją trzymało zawieszeniu i rozterce wewnętrznej.
16. Lecz Pan, chcąc ją mieć dla siebie, powoli zacierał w jej sercu to ziemskie przywiązanie i coraz żywsze w niej rozniecał pragnienie opuszczenia wszystkiego. Wówczas jeszcze do tego pragnienia pobudzał ją tylko wzgląd na zbawienie wieczne i chęć obrania środków najpewniej do tego celu wiodących. Mówiła sobie, że przez wysokie stanowisko swoje więcej niż wielu innych wplątana w rzeczy tego świata, zapomni o potrzebie zasłużenia sobie na skarby wieczne. Taką to mądrością, w tak młodym wieku, napełniał Pan tę duszę, ucząc ją szukać tego, co trwa bez końca! Szczęśliwa dusza, tak wcześnie uzdrowiona z tej ślepoty, w której tylu starców leży aż do śmierci! Czując już w sobie wolę i serce wolne od więzów, które je krępowały, postanowiła wreszcie bez podziału oddać je Bogu i z tym postanowieniem swoim, z którym dotąd się kryła, naprzód zwierzyła się siostrze. Ta, sądząc zrazu, że jest to tylko dziecinne zachcenie, poczęła jej odradzać, przedstawiając jej, że i na świecie, i w stanie małżeńskim może być zbawioną. “Czemuż więc ty wszystko to porzuciłaś?” – odpowiedziała jej dzieweczka. Tak upłynęło jeszcze kilka dni, a pragnienie jej oddania się Bogu, z każdym dniem się potęgowało. Mimo to jednak nie śmiała zamiaru swego objawić matce. A może właśnie matka świętymi modlitwami swymi taką w sercu córki wojnę wewnętrzną wznieciła i takie jej zwycięstwo wyprosiła?