Opowiada o fundacji klasztoru Trójcy Przenajświętszej w mieście Soria, w dzień świętego Ojca naszego Elizeusza roku 1581.
1. W czasie pobytu mego w Palencji, dla fundacji wyżej opowiedzianej, otrzymałam list od biskupa Osmy, tego samego doktora Velazqueza, z którym się zapoznałam, gdy jeszcze był kanonikiem i scholastykiem katedralnym w Toledo. Będąc wówczas trapiona wątpliwościami, a wiedząc o nim, że jest to mąż bardzo uczony i wielki sługa Boży, bardzo mu się naprzykrzałam, aby mi pozwolił spowiadać się u siebie i podjął się kierownictwa mojej duszy. Choć był obarczony różnymi obowiązkami, wszakże widząc potrzebę moją, nie mógł się oprzeć błagalnej na miłość Pana naszego mojej prośbie i tak ochotnie na nią się zgodził, że aż zdziwiona byłam tak wielką jego łaskawością. Spowiadał mię więc i kierował mną przez cały czas pobytu mego w Toledo, a był to czas dość długi. Z zupełną szczerością, jak zawsze to czynię, otwierałam przed nim moją duszę a jego rady i nauki tak skuteczny na mnie wpływ wywierały, że od tego czasu zaczęłam się pozbywać moich strachów i obaw. Prawda, że do uśmierzenia ich inny jeszcze powód się przyczynił, ale o tym nie mam potrzeby tu mówić.
W każdym razie jemu bardzo wiele w tym względzie zawdzięczam; dodawał mi otuchy, przytaczając mi słowa Pisma świętego, a te zawsze mi najłatwiej trafiają do przekonania, skoro mam pewność, jak w tym razie ją miałam, że ten, z którego ust je słyszę, dobrze je rozumie, a przy tym życiem świątobliwym je stwierdza.
2. Otóż w liście tym, pisanym z Sorii, gdzie wówczas przebywał, donosił mi, że pewna pani, jego penitentka, objawiła mu chęć założenia klasztoru naszych sióstr w tym mieście. On, pochwalając ten zamiar, obiecał jej, iż namówi mię do podjęcia się tej fundacji. Prosił więc, bym mu nie robiła zawodu i, jeśli jeno uznam to za rzecz dobrą i pożyteczną, bym mu dała znać, a on po mnie przyśle. Niezmiernie się ucieszyłam z tego wezwania; raz, że sama ta fundacja bardzo mi się uśmiechała, a po wtóre i dlatego, że pomnąc, ile mi ten dawny spowiednik zrobił dobrego i serdeczną za to żywiąc dlań wdzięczność, rada byłam bardzo z tej sposobności zobaczenia go znowu i zasięgnięcia rady jego w niektórych potrzebach mej duszy.
3. Hojna ta pani i fundatorka nasza nazywała się dońa Beatriz de Beamonte y Navarra. Była to pani sławnego i bardzo znakomitego rodu; ojciec jej, don Francisco de Beamonte, był potomkiem królów nawarskich. Po śmierci męża, z którym kilka lat tylko żyła, pozostała wdową bezdzietną, spadkobierczynią wielkiego majątku. Od dawna już nosiła się z myślą założenia klasztoru żeńskiego. Biskup, gdy mu się z tym zamiarem zwierzyła, wskazał jej nasz Zakon Karmelitanek Bosych, a szczegóły, jakie jej dał o nas, tak jej się spodobały, że od razu powzięła wielką chęć sprowadzenia nas czym prędzej.
4. Jest to osoba bardzo miłego charakteru i wspaniałego serca, przy tym bardzo pobożna i oddana życiu pokutnemu. Posiadała w Sorii duży dom, mocno zbudowany i w bardzo dobrym położeniu. Dom ten obiecała nam oddać, co i uczyniła, zapewniając nam przy tym, na wszelkie potrzeby fundacji, pięćset dukatów rocznego dochodu. Biskup z swojej strony ofiarował nam bardzo piękny kościół, cały sklepiony, w pobliżu tego domu, z którym łatwo było połączyć go krytym gankiem. Był to właściwie kościół parafialny, ale mógł on nim na korzyść naszą rozporządzić, przyłączając tę parafię, bardzo ubogą, do drugiej sąsiedniej, tym bardziej, że kościołów parafialnych w Sorii znaczna jest ilość. Wszystkie te szczegóły i objaśnienia zawierały się w onym liście. Przedstawiłam całą sprawę O. Prowincjałowi, obecnemu naonczas w Palencji. I jemu, i przyjaciołom naszym się ten zamiar spodobał. Byli więc zdania, bym odpisała, że skończywszy już fundację w Palencji, gotowa jestem zaraz przybyć do Sorii, jak tylko po mnie przyślą. Tak i napisałam z wielką radością z powodów wyżej wymienionych.
5. Zajęłam się zaraz sprowadzeniem sióstr, mających ze mną pojechać na nową fundację. Było ich siedem, ale fundatorka nasza prosiła, by ich przyjechało raczej więcej niż mniej, i jedna siostra konwerska, oprócz mojej towarzyszki i mnie. Biskup bezzwłocznie przysłał po nas zaufanego człowieka, umyślnie wybranego, aby nam był pomocą w drodze. Zabrałam także, jak o tym uprzedziłam, dwóch ojców naszego Zakonu. Jednym z nich był O. Mikołaj od Jezusa i Maryi, rodem z Genui, zakonnik wysokiej doskonałości i roztropności niezrównanej. Do zgromadzenia naszego należał on od niedawnego czasu; miał już, zdaje mi się, przeszło czterdzieści lat, gdy przywdział habit Karmelu (tyle przynajmniej ma ich obecnie). W tym krótkim jednak czasie tak znakomite uczynił postępy w doskonałości, iż słusznie z tego wnosić można, że był na to przygotowany od Pana, aby Zakonowi, w tych czasach ciężkiego ucisku i prześladowania, jakie go czekały, stał się podporą i obroną. I w rzeczy samej, on jeden wówczas miał jeszcze możność wspierać go i bronić, bo inni, którzy by zdołali popierać skutecznie sprawę naszą, byli wszyscy na wygnaniu lub w więzieniu. Na niego zaś, ponieważ nie piastował żadnego urzędu w Zakonie i niedawno jeszcze – jak mówiłam – do niego należał, nie zwracano uwagi i tak miłościwym zrządzeniem Bożym używał względnej swobody i mógł mi być pomocny.
6. Dzięki wyjątkowej swojej roztropności i oględności w postępowaniu, choć zmuszony był mieszkać w madryckim klasztorze Trzewiczkowych – wśród braci zapamiętale reformie naszej przeciwnych, tak zręcznie umiał ukrywać swoje kroki, że wszyscy mieli go za nieszkodliwego i nikomu ani na myśl nie przyszło, żeby on mógł utrzymywać stosunki ze mną i działać w naszej sprawie. Dlatego też dawali mu pokój. Ja wówczas zostawałam w klasztorze Św. Józefa w Awili. Pisywaliśmy do siebie, omawiając między sobą, co i jak nam czynić należy. Listy moje, jak upewniał, pocieszały go i dodawały mu otuchy. Łatwo z tego poznać, jak wielki był naonczas w Zakonie naszym brak ludzi, kiedy wedle przysłowia, że na bezrybiu i rak rybą, do mnie się tak ze wszystkim udawano. W ciągu tych ciężkich prób naszych ciągle miałam dowody wysokiej doskonałości i roztropności tego ojca; mało też jest ojców Zakonu naszego, których bym tak mocno, jak jego, w Panu miłowała i tak wysoko poważała. Ten więc ojciec, wraz z towarzyszem swoim, wyruszył z nami.
7. Podróż tym razem miałam wcale nie męczącą, bo człowiek, przysłany po nas od Biskupa, starał się o to, by nam na niczym nie zbywało i upatrywał nam dobre zajazdy, a przy tym, od pierwszego wstępu naszego w granice diecezji osmeńskiej, wszyscy, dla miłości swego Biskupa, którego kochają bardzo, skoro posłyszeli, że na jego wezwanie i pod jego opieką jedziemy, wszędzie nas przyjmowali jak najlepiej. Pogoda była piękna, mety jazdy dziennej niedalekie, słowem cała ta podróż nie tylko nam się nie przykrzyła, ale owszem, przyjemność nam sprawiała, a jeszcze większą przyjemność i pociechę miałam, słysząc wszędzie po drodze jednomyślne pochwały świętości Biskupa. Na ostatniej stacji naszej przed Sorią, w Burgos de Osma, stanęliśmy w środę w oktawie Bożego Ciała. Nazajutrz, w dzień oktawy, byłyśmy u Komunii św. i tamże już resztę dnia pozostałyśmy, bo nie byłoby podobna zdążyć przed nocą do Sorii. Nocleg, w braku innego schronienia, miałyśmy w kościele, z czym nie było nam źle. Następnego dnia wysłuchałyśmy tam Mszy świętej, a po południu około piątej stanęliśmy u celu naszej podróży. Biskup nasz święty, w chwili gdy przejeżdżałyśmy koło jego domu, stał w oknie i z okna nas przeżegnał. Podwójnie tym byłam uszczęśliwiona, raz, że otrzymałam błogosławieństwo biskupie, a po wtóre, że je otrzymałam z ręki takiego świętego dostojnika.
8. Pani owa, fundatorka nasza, czekała nas w bramie domu przeznaczonego dla nas na klasztor. Pilno nam było wejść, bo mnóstwo ludu szło za nami. Chociaż nie było to już dla nas rzeczą nową, bo z ciekawości ludzkiej, zawsze chciwej nowin, gdziekolwiek przyjedziemy, wszędzie otaczają nas tłumy i gdyby nie zasłony nasze, którymi sobie twarz zakrywamy, takie wystawianie się na widok publiczny wielką byłoby dla nas przykrością; zasłoniwszy oczy, łatwiej to znieść. Z łaski pani naszej, zastałyśmy już przygotowaną dużą i bardzo pięknie urządzoną salę, w której miała się sprawować Najświętsza Ofiara do czasu wykończenia ganku, mającego nas połączyć z kościołem, oddanym nam z rozporządzenia Biskupa. Zaraz nazajutrz, w dzień świętego Ojca naszego Elizeusza, odbyła się w tej sali pierwsza Msza święta.
9. Wszystkie nasze potrzeby jak najhojniej miałyśmy zaopatrzone przez tę pobożną panią. Wyznaczyła nam tymczasowe pomieszczenie w oddzielnej części domu, gdzie byłyśmy zupełnie same i tam przemieszkałyśmy aż do ukończenia robót około ganku, które trwały aż do Przemienienia Pańskiego. W tym dniu, z wielką uroczystością i uczestnictwem ludu, odbyła się pierwsza Msza święta w kościele naszym. Kazanie miał jeden z ojców Towarzystwa Jezusowego. Biskup nie uczestniczył w tej uroczystości; wyjechał już bowiem na wizytację diecezji, bez wytchnienia, dnia jednego ani jednej godziny nie tracąc, oddany pracy pasterskiej, pomimo, że zdrowie ma podkopane i od ciągłego wytężenia już jedno oko stracił. Gdym się dowiedziała o tym jego kalectwie, niezmiernie się zmartwiłam i żal wielki mię ogarnął, by te oczy, z tak wielkim pożytkiem poświęcone wyłącznie na służbę Pana naszego, miały całkiem ociemnieć. Niezbadane są wyroki i sądy Boże. Ale snadź dlatego Pan dopuścił taką próbę na wiernego sługę swego, aby tym większą miał zasługę i aby tym jaśniej okazała się jego cnota. Z zupełnym bowiem poddaniem się woli Bożej przyjął on to swoje kalectwo i dalej pracował z równym jak przedtem poświęceniem siebie. Utrata oka, mówił mi, nie więcej go obeszła, niż gdyby niedola ta spotkała kogo obcego; i chociażby stracił jeszcze i drugie, nie zmartwiłby się tym zbytecznie; wolny wówczas od wszelkich obowiązków zewnętrznych, udałby się gdzie na samotność i oddałby się bez podziału służbie Bożej. Pociąg ten do życia pustelniczego zawsze miał, jeszcze i przedtem, nim został biskupem; nieraz mi się z tym zwierzał. Był nawet czas, kiedy już był prawie postanowił opuścić wszystko i schronić się gdzieś daleko od ludzi.
10. Ja tego zamiaru nie pochwalałam; pragnęłam raczej dla niego tej wysokiej godności, na którą w końcu został wyniesiony, bo widziałam, jak wielkie on na tym stanowisku oddałby usługi Kościołowi. Z tym wszystkim jednak, gdy się to życzenie moje spełniło i nastąpiła promocja jego na dostojeństwo biskupie, o czym on zaraz mię zawiadomił, wiadomość ta w pierwszej chwili mocno mię przeraziła. Tak mi żywo stanęła w oczach cała ciężkość brzemienia nań włożonego, że spokoju sobie znaleźć nie mogłam; aż dopiero gdy poszłam do chóru i uklękłam, na modlitwie polecając go Bogu, Pan raczył mię pocieszyć, oznajmując mi, że będzie miał z niego bardzo gorliwego sługę i wielką chwałę, co też jawnie okazuje się w skutku. Nie zważając na swoje chore oczy ani na inne cierpienia swoje bardzo dotkliwe, ani na uciążliwą pracę, którą zajęty jest ciągle, jeszcze cztery dni w tygodniu zachowuje ścisły post, żywi się jak najskromniej i różne inne zadaje sobie umartwienia. Wizyty pasterskie odbywa zawsze piechotą, z czego służba jego bardzo jest nierada i przede mną nawet na to się skarżyła; ale kto chce u niego służyć, musi być człowiekiem wypróbowanej cnoty, innych w domu swoim nie znosi. Rzadko się zdarza, by którą ważniejszą sprawę poruczył swoim wikariuszom generalnym; sądzę nawet, że nigdy i że wszystkie sam osobiście roztrząsa i załatwia. Zaraz na początku biskupstwa swego, przez dwa lata miał do zniesienia ciężkie prześladowania i oszczerstwa takie, że ja, znając nieskazitelną jego prawość i wiedząc, z jaką ścisłością przestrzega sprawiedliwości we wszystkich czynnościach swego urzędu, pojąć nie mogłam, skąd i jak na podobnego męża mogły powstać sądy i skargi tak ciężko krzywdzące. Oszczerstwa te w końcu, choć powoli, musiały ustąpić przed jawną czystością charakteru i życia jego. Choć nieprzyjaciele jego umieli trafić aż do dworu i na wszelki sposób starali się mu szkodzić, knowania ich, wobec głośnej w całej diecezji sławy jego świątobliwości, obróciły się wniwecz. On zaś całe to prześladowanie zniósł z niewzruszonym spokojem i cierpliwością i zawstydził przeciwników swoich, dobrym odpłacając im za złe. W końcu dodam i to jeszcze, że choć tak obarczony pracą, modlitwy wewnętrznej żadnego dnia nie opuszcza i zawsze umie czas na nią sobie znaleźć.
11. Może się komu wyda, że zbytnio ulegam przyjemności, jaką mi sprawia pisanie pochwał tego świętego i że zbyt szeroko nad nim się rozwodzę; ale tego, co tu o nim powiedziałam, mało jest w porównaniu z tym, co by powiedzieć można i należało. Na to zaś uczyniłam tę dłuższą o nim i jego cnotach wzmiankę, aby wiadomo było wszystkim, którzy to czytać będą, kto był ten, który dał początek tej fundacji Trójcy Przenajświętszej w Sorii, i aby te, które później do tego klasztoru wstąpią, miały pociechę, czytając te budujące o nim szczegóły; a i te, które dziś tu żyją i dobrze je znają, nic na tym nie stracą, że znajdą w tym, co piszę, nowe ich przypomnienie i stwierdzenie. On nam dał ten kościół nasz; a i dochody zapewnione temu klasztorowi jemu naprzód zawdzięczamy, mimo że nie sam je dał, ale do ustanowienia ich skłonił tę pobożną i cnotliwą panią, tak wielką i możną wedle świata, ale większą w obliczu Boga przez chrześcijańską pokorę i umartwienie życia.
12. Zaraz po objęciu kościoła i dopełnieniu urządzeń potrzebnych do klauzury byłam zmuszona udać się do klasztoru Św. Józefa w Awili. Wyjechałam więc bezzwłocznie, choć skwary były wielkie i drogi bardzo złe. Towarzyszył mi niejaki ksiądz Ribera, prebendarz z Palencji. Mając jakieś interesy w Soria, przyjechał tam jednocześnie z nami, i w nieobecność O. Mikołaja od Jezusa Maryi, który, będąc bardzo potrzebny gdzie indziej, zaraz po spisaniu dokumentów fundacyjnych odjechał, niezmiernie był mi pomocny przy budowie naszego ganku i w wielu innych rzeczach. Tak się do nas przywiązał i taką mu Bóg dał do serca uczynną dla nas życzliwość, że słusznie powinnyśmy polecać go Panu, na równi z innymi dobroczyńcami naszego Zakonu.
13. Mając jego i zwykłą moją towarzyszkę, innego towarzystwa nie chciałam, bo i nie potrzebowałam. Ten jeden za wszystkich starczył, tak jest troskliwy i usłużny i umie pamiętać o wszystkim. Ja też, im mniej koło mnie ruchu i wrzawy gdy jestem w podróży, tym lepiej się czuję. Dobrze w tej drodze odpokutowałam za przyjemność, jakiej użyłam w poprzedniej, jadąc do Soria. Woźnica nasz znał tylko pieszą drogę do Segowii, a wozowej nie znał, skutkiem czego wjeżdżał z nami na wertepy, gdzie co chwila musieliśmy wysiadać i iść piechotą, albo znowu jechaliśmy jakby zawieszeni na samej krawędzi głębokich przepaści. Próbowaliśmy brać przewodników, ale ci tyle nas tylko prowadzili, ile starczyło drogi lepszej, skoro zaś spostrzegli, że zaczyna się zła, porzucali nas, tłumacząc się, że mają pilną robotę w domu. Nie znając drogi i nie wiedząc gdzie szukać zajazdów, nieraz nim na który natrafiliśmy, musieliśmy długo błąkać się po bardzo dolegliwym skwarze słonecznym. Wóz nasz przy tym ciągle się przechylał z boku na bok, grożąc co chwila wywróceniem, a nad to wszystko jeszcze ludzie, pytani o drogę, błędne nam dawali wskazówki, za którymi ujechawszy kawał drogi i spostrzegłszy dopiero, że błądzimy, musieliśmy po wiele razy cofać się i wracać, skąd wyjechaliśmy. Wszystkie te przygody bardzo mi były przykre, ze względu zwłaszcza na utrudzenie mego towarzysza. Jest to jednak kapłan tak gruntownej cnoty, że nigdy wśród tych dolegliwości nie okazał najmniejszego znaku uprzykrzenia. Podziwiałam jego cierpliwość i dziękowałam za nią Panu, nowy na tym przykładzie mając dowód, jako cnoty prawdziwie gruntownej żadna pokusa ani okazja do grzechu nie zachwieje. W końcu spodobało się Panu wyprowadzić nas całych z tej drogi, za co niech będą dzięki boskiej łaskawości Jego.
14. Przybyliśmy do klasztoru Św. Józefa w Segowii w wigilię św. Bartłomieja. Siostry czekały mię, zaniepokojone moim opóźnieniem się, które skutkiem takiej drogi było znaczne. Radosne ich powitanie i serdecznie troskliwe ich posługi sowicie mi powetowały wszystkie niewygody podróży; tak to Bóg zawsze, gdy ześle mi jakie cierpienie, zaraz mi je wynagradza pociechą. Wypoczęłam u nich przeszło tydzień. Najwięcej jednak mię pokrzepiało wspomnienie na tę nową fundację w Sorii i wobec dziwnie łatwych i miłych okoliczności, w jakich ona się dokonała, niczym są wszystkie trudy, które teraz w podróży poniosłam i ani wspominać o nich nie warto. Wyjechałam z Sorii uradowana, bo ufam, że jest to grunt, na którym z miłosierdzia Boga będzie kwitła chwała Jego w tych, które na nim stanęły, jak to już teraz się okazuje. Niechaj będzie Jemu cześć i uwielbienie na wszystkie wieki wieków, amen. Bogu dzięki!
Opowiada o fundacji klasztoru Trójcy Przenajświętszej w mieście Soria, w dzień świętego Ojca naszego Elizeusza roku 1581.
1. W czasie pobytu mego w Palencji, dla fundacji wyżej opowiedzianej, otrzymałam list od biskupa Osmy, tego samego doktora Velazqueza, z którym się zapoznałam, gdy jeszcze był kanonikiem i scholastykiem katedralnym w Toledo. Będąc wówczas trapiona wątpliwościami, a wiedząc o nim, że jest to mąż bardzo uczony i wielki sługa Boży, bardzo mu się naprzykrzałam, aby mi pozwolił spowiadać się u siebie i podjął się kierownictwa mojej duszy. Choć był obarczony różnymi obowiązkami, wszakże widząc potrzebę moją, nie mógł się oprzeć błagalnej na miłość Pana naszego mojej prośbie i tak ochotnie na nią się zgodził, że aż zdziwiona byłam tak wielką jego łaskawością. Spowiadał mię więc i kierował mną przez cały czas pobytu mego w Toledo, a był to czas dość długi. Z zupełną szczerością, jak zawsze to czynię, otwierałam przed nim moją duszę a jego rady i nauki tak skuteczny na mnie wpływ wywierały, że od tego czasu zaczęłam się pozbywać moich strachów i obaw. Prawda, że do uśmierzenia ich inny jeszcze powód się przyczynił, ale o tym nie mam potrzeby tu mówić.
W każdym razie jemu bardzo wiele w tym względzie zawdzięczam; dodawał mi otuchy, przytaczając mi słowa Pisma świętego, a te zawsze mi najłatwiej trafiają do przekonania, skoro mam pewność, jak w tym razie ją miałam, że ten, z którego ust je słyszę, dobrze je rozumie, a przy tym życiem świątobliwym je stwierdza.
2. Otóż w liście tym, pisanym z Sorii, gdzie wówczas przebywał, donosił mi, że pewna pani, jego penitentka, objawiła mu chęć założenia klasztoru naszych sióstr w tym mieście. On, pochwalając ten zamiar, obiecał jej, iż namówi mię do podjęcia się tej fundacji. Prosił więc, bym mu nie robiła zawodu i, jeśli jeno uznam to za rzecz dobrą i pożyteczną, bym mu dała znać, a on po mnie przyśle. Niezmiernie się ucieszyłam z tego wezwania; raz, że sama ta fundacja bardzo mi się uśmiechała, a po wtóre i dlatego, że pomnąc, ile mi ten dawny spowiednik zrobił dobrego i serdeczną za to żywiąc dlań wdzięczność, rada byłam bardzo z tej sposobności zobaczenia go znowu i zasięgnięcia rady jego w niektórych potrzebach mej duszy.
3. Hojna ta pani i fundatorka nasza nazywała się dońa Beatriz de Beamonte y Navarra. Była to pani sławnego i bardzo znakomitego rodu; ojciec jej, don Francisco de Beamonte, był potomkiem królów nawarskich. Po śmierci męża, z którym kilka lat tylko żyła, pozostała wdową bezdzietną, spadkobierczynią wielkiego majątku. Od dawna już nosiła się z myślą założenia klasztoru żeńskiego. Biskup, gdy mu się z tym zamiarem zwierzyła, wskazał jej nasz Zakon Karmelitanek Bosych, a szczegóły, jakie jej dał o nas, tak jej się spodobały, że od razu powzięła wielką chęć sprowadzenia nas czym prędzej.
4. Jest to osoba bardzo miłego charakteru i wspaniałego serca, przy tym bardzo pobożna i oddana życiu pokutnemu. Posiadała w Sorii duży dom, mocno zbudowany i w bardzo dobrym położeniu. Dom ten obiecała nam oddać, co i uczyniła, zapewniając nam przy tym, na wszelkie potrzeby fundacji, pięćset dukatów rocznego dochodu. Biskup z swojej strony ofiarował nam bardzo piękny kościół, cały sklepiony, w pobliżu tego domu, z którym łatwo było połączyć go krytym gankiem. Był to właściwie kościół parafialny, ale mógł on nim na korzyść naszą rozporządzić, przyłączając tę parafię, bardzo ubogą, do drugiej sąsiedniej, tym bardziej, że kościołów parafialnych w Sorii znaczna jest ilość. Wszystkie te szczegóły i objaśnienia zawierały się w onym liście. Przedstawiłam całą sprawę O. Prowincjałowi, obecnemu naonczas w Palencji. I jemu, i przyjaciołom naszym się ten zamiar spodobał. Byli więc zdania, bym odpisała, że skończywszy już fundację w Palencji, gotowa jestem zaraz przybyć do Sorii, jak tylko po mnie przyślą. Tak i napisałam z wielką radością z powodów wyżej wymienionych.
5. Zajęłam się zaraz sprowadzeniem sióstr, mających ze mną pojechać na nową fundację. Było ich siedem, ale fundatorka nasza prosiła, by ich przyjechało raczej więcej niż mniej, i jedna siostra konwerska, oprócz mojej towarzyszki i mnie. Biskup bezzwłocznie przysłał po nas zaufanego człowieka, umyślnie wybranego, aby nam był pomocą w drodze. Zabrałam także, jak o tym uprzedziłam, dwóch ojców naszego Zakonu. Jednym z nich był O. Mikołaj od Jezusa i Maryi, rodem z Genui, zakonnik wysokiej doskonałości i roztropności niezrównanej. Do zgromadzenia naszego należał on od niedawnego czasu; miał już, zdaje mi się, przeszło czterdzieści lat, gdy przywdział habit Karmelu (tyle przynajmniej ma ich obecnie). W tym krótkim jednak czasie tak znakomite uczynił postępy w doskonałości, iż słusznie z tego wnosić można, że był na to przygotowany od Pana, aby Zakonowi, w tych czasach ciężkiego ucisku i prześladowania, jakie go czekały, stał się podporą i obroną. I w rzeczy samej, on jeden wówczas miał jeszcze możność wspierać go i bronić, bo inni, którzy by zdołali popierać skutecznie sprawę naszą, byli wszyscy na wygnaniu lub w więzieniu. Na niego zaś, ponieważ nie piastował żadnego urzędu w Zakonie i niedawno jeszcze – jak mówiłam – do niego należał, nie zwracano uwagi i tak miłościwym zrządzeniem Bożym używał względnej swobody i mógł mi być pomocny.
6. Dzięki wyjątkowej swojej roztropności i oględności w postępowaniu, choć zmuszony był mieszkać w madryckim klasztorze Trzewiczkowych – wśród braci zapamiętale reformie naszej przeciwnych, tak zręcznie umiał ukrywać swoje kroki, że wszyscy mieli go za nieszkodliwego i nikomu ani na myśl nie przyszło, żeby on mógł utrzymywać stosunki ze mną i działać w naszej sprawie. Dlatego też dawali mu pokój. Ja wówczas zostawałam w klasztorze Św. Józefa w Awili. Pisywaliśmy do siebie, omawiając między sobą, co i jak nam czynić należy. Listy moje, jak upewniał, pocieszały go i dodawały mu otuchy. Łatwo z tego poznać, jak wielki był naonczas w Zakonie naszym brak ludzi, kiedy wedle przysłowia, że na bezrybiu i rak rybą, do mnie się tak ze wszystkim udawano. W ciągu tych ciężkich prób naszych ciągle miałam dowody wysokiej doskonałości i roztropności tego ojca; mało też jest ojców Zakonu naszego, których bym tak mocno, jak jego, w Panu miłowała i tak wysoko poważała. Ten więc ojciec, wraz z towarzyszem swoim, wyruszył z nami.
7. Podróż tym razem miałam wcale nie męczącą, bo człowiek, przysłany po nas od Biskupa, starał się o to, by nam na niczym nie zbywało i upatrywał nam dobre zajazdy, a przy tym, od pierwszego wstępu naszego w granice diecezji osmeńskiej, wszyscy, dla miłości swego Biskupa, którego kochają bardzo, skoro posłyszeli, że na jego wezwanie i pod jego opieką jedziemy, wszędzie nas przyjmowali jak najlepiej. Pogoda była piękna, mety jazdy dziennej niedalekie, słowem cała ta podróż nie tylko nam się nie przykrzyła, ale owszem, przyjemność nam sprawiała, a jeszcze większą przyjemność i pociechę miałam, słysząc wszędzie po drodze jednomyślne pochwały świętości Biskupa. Na ostatniej stacji naszej przed Sorią, w Burgos de Osma, stanęliśmy w środę w oktawie Bożego Ciała. Nazajutrz, w dzień oktawy, byłyśmy u Komunii św. i tamże już resztę dnia pozostałyśmy, bo nie byłoby podobna zdążyć przed nocą do Sorii. Nocleg, w braku innego schronienia, miałyśmy w kościele, z czym nie było nam źle. Następnego dnia wysłuchałyśmy tam Mszy świętej, a po południu około piątej stanęliśmy u celu naszej podróży. Biskup nasz święty, w chwili gdy przejeżdżałyśmy koło jego domu, stał w oknie i z okna nas przeżegnał. Podwójnie tym byłam uszczęśliwiona, raz, że otrzymałam błogosławieństwo biskupie, a po wtóre, że je otrzymałam z ręki takiego świętego dostojnika.
8. Pani owa, fundatorka nasza, czekała nas w bramie domu przeznaczonego dla nas na klasztor. Pilno nam było wejść, bo mnóstwo ludu szło za nami. Chociaż nie było to już dla nas rzeczą nową, bo z ciekawości ludzkiej, zawsze chciwej nowin, gdziekolwiek przyjedziemy, wszędzie otaczają nas tłumy i gdyby nie zasłony nasze, którymi sobie twarz zakrywamy, takie wystawianie się na widok publiczny wielką byłoby dla nas przykrością; zasłoniwszy oczy, łatwiej to znieść. Z łaski pani naszej, zastałyśmy już przygotowaną dużą i bardzo pięknie urządzoną salę, w której miała się sprawować Najświętsza Ofiara do czasu wykończenia ganku, mającego nas połączyć z kościołem, oddanym nam z rozporządzenia Biskupa. Zaraz nazajutrz, w dzień świętego Ojca naszego Elizeusza, odbyła się w tej sali pierwsza Msza święta.
9. Wszystkie nasze potrzeby jak najhojniej miałyśmy zaopatrzone przez tę pobożną panią. Wyznaczyła nam tymczasowe pomieszczenie w oddzielnej części domu, gdzie byłyśmy zupełnie same i tam przemieszkałyśmy aż do ukończenia robót około ganku, które trwały aż do Przemienienia Pańskiego. W tym dniu, z wielką uroczystością i uczestnictwem ludu, odbyła się pierwsza Msza święta w kościele naszym. Kazanie miał jeden z ojców Towarzystwa Jezusowego. Biskup nie uczestniczył w tej uroczystości; wyjechał już bowiem na wizytację diecezji, bez wytchnienia, dnia jednego ani jednej godziny nie tracąc, oddany pracy pasterskiej, pomimo, że zdrowie ma podkopane i od ciągłego wytężenia już jedno oko stracił. Gdym się dowiedziała o tym jego kalectwie, niezmiernie się zmartwiłam i żal wielki mię ogarnął, by te oczy, z tak wielkim pożytkiem poświęcone wyłącznie na służbę Pana naszego, miały całkiem ociemnieć. Niezbadane są wyroki i sądy Boże. Ale snadź dlatego Pan dopuścił taką próbę na wiernego sługę swego, aby tym większą miał zasługę i aby tym jaśniej okazała się jego cnota. Z zupełnym bowiem poddaniem się woli Bożej przyjął on to swoje kalectwo i dalej pracował z równym jak przedtem poświęceniem siebie. Utrata oka, mówił mi, nie więcej go obeszła, niż gdyby niedola ta spotkała kogo obcego; i chociażby stracił jeszcze i drugie, nie zmartwiłby się tym zbytecznie; wolny wówczas od wszelkich obowiązków zewnętrznych, udałby się gdzie na samotność i oddałby się bez podziału służbie Bożej. Pociąg ten do życia pustelniczego zawsze miał, jeszcze i przedtem, nim został biskupem; nieraz mi się z tym zwierzał. Był nawet czas, kiedy już był prawie postanowił opuścić wszystko i schronić się gdzieś daleko od ludzi.
10. Ja tego zamiaru nie pochwalałam; pragnęłam raczej dla niego tej wysokiej godności, na którą w końcu został wyniesiony, bo widziałam, jak wielkie on na tym stanowisku oddałby usługi Kościołowi. Z tym wszystkim jednak, gdy się to życzenie moje spełniło i nastąpiła promocja jego na dostojeństwo biskupie, o czym on zaraz mię zawiadomił, wiadomość ta w pierwszej chwili mocno mię przeraziła. Tak mi żywo stanęła w oczach cała ciężkość brzemienia nań włożonego, że spokoju sobie znaleźć nie mogłam; aż dopiero gdy poszłam do chóru i uklękłam, na modlitwie polecając go Bogu, Pan raczył mię pocieszyć, oznajmując mi, że będzie miał z niego bardzo gorliwego sługę i wielką chwałę, co też jawnie okazuje się w skutku. Nie zważając na swoje chore oczy ani na inne cierpienia swoje bardzo dotkliwe, ani na uciążliwą pracę, którą zajęty jest ciągle, jeszcze cztery dni w tygodniu zachowuje ścisły post, żywi się jak najskromniej i różne inne zadaje sobie umartwienia. Wizyty pasterskie odbywa zawsze piechotą, z czego służba jego bardzo jest nierada i przede mną nawet na to się skarżyła; ale kto chce u niego służyć, musi być człowiekiem wypróbowanej cnoty, innych w domu swoim nie znosi. Rzadko się zdarza, by którą ważniejszą sprawę poruczył swoim wikariuszom generalnym; sądzę nawet, że nigdy i że wszystkie sam osobiście roztrząsa i załatwia. Zaraz na początku biskupstwa swego, przez dwa lata miał do zniesienia ciężkie prześladowania i oszczerstwa takie, że ja, znając nieskazitelną jego prawość i wiedząc, z jaką ścisłością przestrzega sprawiedliwości we wszystkich czynnościach swego urzędu, pojąć nie mogłam, skąd i jak na podobnego męża mogły powstać sądy i skargi tak ciężko krzywdzące. Oszczerstwa te w końcu, choć powoli, musiały ustąpić przed jawną czystością charakteru i życia jego. Choć nieprzyjaciele jego umieli trafić aż do dworu i na wszelki sposób starali się mu szkodzić, knowania ich, wobec głośnej w całej diecezji sławy jego świątobliwości, obróciły się wniwecz. On zaś całe to prześladowanie zniósł z niewzruszonym spokojem i cierpliwością i zawstydził przeciwników swoich, dobrym odpłacając im za złe. W końcu dodam i to jeszcze, że choć tak obarczony pracą, modlitwy wewnętrznej żadnego dnia nie opuszcza i zawsze umie czas na nią sobie znaleźć.
11. Może się komu wyda, że zbytnio ulegam przyjemności, jaką mi sprawia pisanie pochwał tego świętego i że zbyt szeroko nad nim się rozwodzę; ale tego, co tu o nim powiedziałam, mało jest w porównaniu z tym, co by powiedzieć można i należało. Na to zaś uczyniłam tę dłuższą o nim i jego cnotach wzmiankę, aby wiadomo było wszystkim, którzy to czytać będą, kto był ten, który dał początek tej fundacji Trójcy Przenajświętszej w Sorii, i aby te, które później do tego klasztoru wstąpią, miały pociechę, czytając te budujące o nim szczegóły; a i te, które dziś tu żyją i dobrze je znają, nic na tym nie stracą, że znajdą w tym, co piszę, nowe ich przypomnienie i stwierdzenie. On nam dał ten kościół nasz; a i dochody zapewnione temu klasztorowi jemu naprzód zawdzięczamy, mimo że nie sam je dał, ale do ustanowienia ich skłonił tę pobożną i cnotliwą panią, tak wielką i możną wedle świata, ale większą w obliczu Boga przez chrześcijańską pokorę i umartwienie życia.
12. Zaraz po objęciu kościoła i dopełnieniu urządzeń potrzebnych do klauzury byłam zmuszona udać się do klasztoru Św. Józefa w Awili. Wyjechałam więc bezzwłocznie, choć skwary były wielkie i drogi bardzo złe. Towarzyszył mi niejaki ksiądz Ribera, prebendarz z Palencji. Mając jakieś interesy w Soria, przyjechał tam jednocześnie z nami, i w nieobecność O. Mikołaja od Jezusa Maryi, który, będąc bardzo potrzebny gdzie indziej, zaraz po spisaniu dokumentów fundacyjnych odjechał, niezmiernie był mi pomocny przy budowie naszego ganku i w wielu innych rzeczach. Tak się do nas przywiązał i taką mu Bóg dał do serca uczynną dla nas życzliwość, że słusznie powinnyśmy polecać go Panu, na równi z innymi dobroczyńcami naszego Zakonu.
13. Mając jego i zwykłą moją towarzyszkę, innego towarzystwa nie chciałam, bo i nie potrzebowałam. Ten jeden za wszystkich starczył, tak jest troskliwy i usłużny i umie pamiętać o wszystkim. Ja też, im mniej koło mnie ruchu i wrzawy gdy jestem w podróży, tym lepiej się czuję. Dobrze w tej drodze odpokutowałam za przyjemność, jakiej użyłam w poprzedniej, jadąc do Soria. Woźnica nasz znał tylko pieszą drogę do Segowii, a wozowej nie znał, skutkiem czego wjeżdżał z nami na wertepy, gdzie co chwila musieliśmy wysiadać i iść piechotą, albo znowu jechaliśmy jakby zawieszeni na samej krawędzi głębokich przepaści. Próbowaliśmy brać przewodników, ale ci tyle nas tylko prowadzili, ile starczyło drogi lepszej, skoro zaś spostrzegli, że zaczyna się zła, porzucali nas, tłumacząc się, że mają pilną robotę w domu. Nie znając drogi i nie wiedząc gdzie szukać zajazdów, nieraz nim na który natrafiliśmy, musieliśmy długo błąkać się po bardzo dolegliwym skwarze słonecznym. Wóz nasz przy tym ciągle się przechylał z boku na bok, grożąc co chwila wywróceniem, a nad to wszystko jeszcze ludzie, pytani o drogę, błędne nam dawali wskazówki, za którymi ujechawszy kawał drogi i spostrzegłszy dopiero, że błądzimy, musieliśmy po wiele razy cofać się i wracać, skąd wyjechaliśmy. Wszystkie te przygody bardzo mi były przykre, ze względu zwłaszcza na utrudzenie mego towarzysza. Jest to jednak kapłan tak gruntownej cnoty, że nigdy wśród tych dolegliwości nie okazał najmniejszego znaku uprzykrzenia. Podziwiałam jego cierpliwość i dziękowałam za nią Panu, nowy na tym przykładzie mając dowód, jako cnoty prawdziwie gruntownej żadna pokusa ani okazja do grzechu nie zachwieje. W końcu spodobało się Panu wyprowadzić nas całych z tej drogi, za co niech będą dzięki boskiej łaskawości Jego.
14. Przybyliśmy do klasztoru Św. Józefa w Segowii w wigilię św. Bartłomieja. Siostry czekały mię, zaniepokojone moim opóźnieniem się, które skutkiem takiej drogi było znaczne. Radosne ich powitanie i serdecznie troskliwe ich posługi sowicie mi powetowały wszystkie niewygody podróży; tak to Bóg zawsze, gdy ześle mi jakie cierpienie, zaraz mi je wynagradza pociechą. Wypoczęłam u nich przeszło tydzień. Najwięcej jednak mię pokrzepiało wspomnienie na tę nową fundację w Sorii i wobec dziwnie łatwych i miłych okoliczności, w jakich ona się dokonała, niczym są wszystkie trudy, które teraz w podróży poniosłam i ani wspominać o nich nie warto. Wyjechałam z Sorii uradowana, bo ufam, że jest to grunt, na którym z miłosierdzia Boga będzie kwitła chwała Jego w tych, które na nim stanęły, jak to już teraz się okazuje. Niechaj będzie Jemu cześć i uwielbienie na wszystkie wieki wieków, amen. Bogu dzięki!