O fundacji klasztoru Św. Józefa u Św. Anny w mieście Burgos, dnia 19 kwietnia, w oktawie Zmartwychwstania Pańskiego 1582 r.
1. Już coś przed sześciu laty niektórzy zakonnicy Towarzystwa Jezusowego, mężowie poważni wiekiem, gruntownie uczeni i wysoko duchowi, przedstawiali mi wielkie dla służby Bożej pożytki, jakich by się spodziewać można z założenia w Burgos domu świętego naszego Zakonu. Racje, jakie mi podawali, trafiły mi do przekonania i wzbudziły we mnie pragnienie tej fundacji. Wśród zatrudnień moich około innych fundacji i wśród ucisków, jakie potem przyszły na nasz Zakon, nie miałam jednak możności przystąpienia wcześniej do wykonania tej myśli.
2. Roku 1580, w czasie mego pobytu w Valladolid, zatrzymał się tam przejazdem nowy Arcybiskup Burgos, który, świeżo z biskupstwa Wysp Kanaryjskich przeniesiony na to arcybiskupstwo, właśnie stamtąd jechał na objęcie swej nowej stolicy. Umyśliłam skorzystać z tej dobrej sposobności i w tym celu udałam się do biskupa Palencji, don Alvaro de Mendoza, z prośbą o poparcie. (Mówiłam już, jak bardzo jest on przychylny dla naszego Zakonu. On pierwszy, będąc wówczas biskupem w Awili, uznał i przyjął pod opiekę swoją tameczny nasz klasztor Św. Józefa i wiele innych od tego czasu łask nam okazał i sprawy Zakonu naszego tak bierze do serca jakby swoje własne, zwłaszcza, gdy go o co proszę). Otóż udałam się do niego z prośbą, by wyjednał mi u Arcybiskupa pozwolenie na fundację w Burgos. Najchętniej tego się podjął, bo mając to przekonanie, że Pan w tych domach naszych wierną odbiera służbę, cieszy się bardzo, skoro nowy nasz dom powstaje.
3. Arcybiskup nie chcąc stawać w mieście, zatrzymał się w klasztorze Św. Hieronima, gdzie Biskup Palencji świetnie go podejmował i obiad wielki na cześć jego wydał i wreszcie dopełnił na nim uroczystego obrzędu włożenia opaski czy, nie wiem, jak to się nazywa, przez co nowo mianowany metropolita otrzymał jawnie władzę arcybiskupią. Przy tej sposobności przedstawił mu także moją prośbę o pozwolenie założenia klasztoru. Arcybiskup upewnił go, że bardzo chętnie udzieli tego pozwolenia; że jeszcze będąc na Wyspach Kanaryjskich, pragnął tam założyć klasztor karmelitanek, wiedząc, jak w tych domach kwitnie służba Boża, o czym sam się przekonał naocznie w rodzinnym swoim mieście, gdzie taki klasztor istnieje, a i mnie także znał dobrze. Biskup Mendoza powtórzył mi jego słowa, zapewniając mię, że o pozwolenie mogę być spokojna, że Arcybiskup owszem bardzo się ucieszył z mego zamiaru. Nie miałam wprawdzie pozwolenia tego na piśmie, ale po takim oświadczeniu mogłam je uważać za pewne i prawomocne, bo Sobór żąda tylko zgodzenia się miejscowego biskupa, nie przepisując, w jaki sposób, ustnie czy na piśmie, ma być wyrażone.
4. Opisując powyżej fundację w Palencji mówiłam, jak wielkie czułam wówczas zniechęcenie do tego przedsięwzięcia, skutkiem ciężkiej, śmiertelnej, jak się zdawało wszystkim, choroby. Zwykle jednak nie podlegam takim pokusom małoduszności, jak tylko widzę, że chodzi o służbę Bożą; ostatecznie więc dobrze nie rozumiem, skąd mi przyszło to zniechęcenie, którego wówczas doznawałam. Gdyby mi chodziło tylko o brak środków, to większe przeszkody stawały mi na drodze przy innych fundacjach, a przecie mi odwagi nie odbierały. Ale widząc teraz, jak łatwo i dobrze rzecz raz zaczęta się powiodła i jak szczęśliwie na chwałę Bożą rozwija się ta fundacja, utwierdziłam się w przekonaniu, że sprawcą mojego upadania na duchu był diabeł. Dlatego też, ile razy która fundacja ma być połączona z wielkimi trudnościami, Pan znając wielką nędzę moją, zawsze mi dodaje ducha słowem i okazaniem boskiej mocy swojej. Przeciwnie, gdy rzeczy mają pójść łatwo, nic mi nie mówi, jak to już w kilku fundacjach zauważyłam. Tak więc i w tym razie, widząc ciężkie, jakie mię czekały walki i cierpienia, pospieszył dodać mi odwagi. Niech Mu będzie chwała i dziękczynienie za wszystko! Tu właśnie w Valladolid, jak to opowiedziałam opisując fundację w Palencji, o którą wówczas jednocześnie z tą drugą toczyły się układy, powiedział mi jakby z wyrzutem te słowa: Czego się lękasz? Czy cię kiedy moja pomoc zawiodła? Ja zawsze jestem ten sam, nie wahaj się podjąć obu tych fundacji. Nie będę tu powtarzała tego, jaką odwagą napełniły mię te słowa. W tejże chwili znikła bez śladu moja małoduszność, z czego się jawnie okazuje, że nie była ona skutkiem ani choroby, ani starości i, jak mówiłam, bez wahania rozpoczęłam przygotowania do obu tych fundacji.
5. Uznałam jednak, że będzie właściwiej naprzód się zająć Palencją; było to i bliżej, i nie takie tam w porze zimowej mrozy, jak w Burgos. Chciałam także tym sposobem dogodzić łaskawemu naszemu Biskupowi. Gdy zaś w czasie pobytu mego w Palencji nastręczyła się trzecia fundacja w Sorii, zdało mi się, że lepiej będzie pierwej skończyć i z tą fundacją, bo wszystko tam było gotowe, a potem dopiero udać się do Burgos.
Biskup w Palencji uważał, że należy uprzedzić Arcybiskupa o tym stanie rzeczy, co na prośbę moją obiecał sam uczynić. Jakoż po wyjeździe moim do Sorii, umyślnie w tym interesie wyprawił do Burgos kanonika Juana Alonso. Arcybiskup, po naradzie z tym kanonikiem, oznajmił mi listownie, że z całego serca pragnie mego przyjazdu; w drugim zaś liście do Jego Ekscelencji objaśniał temuż, że zdaje się zupełnie na niego co do przeprowadzenia tej sprawy.
6. Znając jednak usposobienie miasta Burgos, uważa, iż koniecznie będzie potrzebna zgoda tegoż, wnosi zatem, że powinnam sama przyjechać i wejść nasamprzód w układy z miastem. Jeśliby ono zgodzenia się odmówiło, jemu rąk to nie zwiąże, by nie miał dać z swojej strony obiecanego już pozwolenia, tylko że pomnąc, jak sam na to patrzył, co się działo przy założeniu pierwszego klasztoru w Awili i jakie wówczas powstało przeciw niemu wzburzenie w mieście i jaki opór zaciekły, chciałby tu podobnym zajściom zapobiec. W końcu ostrzegał, że, w razie odmowy miasta, nieodzownie będzie potrzeba, by klasztor miał zapewnione stałe dochody.
7. Biskup na mocy tego listu uważał sprawę za skończoną i słusznie, skoro Arcybiskup żądał mego przybycia i wyraźnie mię wzywał. (Mnie jednak zdawało się, że list ten poniekąd zdradzał pewien brak odwagi i stanowczości z jego strony). Odpisałam mu, dziękując za łaskę mi okazaną, dodając jednak, że, zdaniem moim, gorzej byłoby prosić miasto o pozwolenie, gdyby go miało odmówić, niż zacząć bez pytania go o zgodę, gdyż tamto łatwiej mogłoby narazić się Jego Ekscelencję na możliwe spory. Snadź przeczuwałam zawczasu, jak słabe znalazłabym u niego poparcie, skoroby zamiar nasz napotkał na jego opór, a napotkałby najpewniej, gdybym była podjęła starania o to pozwolenie, którego uzyskanie z góry widziałam, jak byłoby trudne dla zwykłej w takich razach różności zdań.
Jednocześnie napisałam do Biskupa Palencji, prosząc go, by zgodził się na chwilowe zawieszenie tej sprawy ze względu na podkopane moje zdrowie, z którym w tak późnej już porze roku trudno mi narażać się na pobyt w Burgos, gdzie takie silne chłody panują. O wątpliwościach moich co do Arcybiskupa nic mu nie wspominałam, nie chcąc go więcej jeszcze martwić, kiedy i tak już był zmartwiony onym jego listem, w którym, po takich zapewnieniach o dobrej swojej woli, jakoby się cofał i wynajdywał trudności. Bałam się także, dotykając tej kwestii, dać im jaki powód do niezgody, kiedy dotąd w najlepszej z sobą żyli przyjaźni. W taki sposób wytłumaczywszy się przed obu, uważałam siebie za zwolnioną do czasu i ani myśląc o prędkim wybraniu się do Burgos, z Sorii udałam się do naszego domu Św. Józefa w Awili, gdzie różne interesy wymagały koniecznie mojej obecności.
8. Mieszkała wówczas w mieście Burgos pewna wdowa świątobliwa, rodem z Biskai, nazywała się Catalina de Tolosa. Nieprędko skończyłabym, gdybym chciała tu opisywać wszystkie jej cnoty: jej życie umartwione i ducha modlitwy, wielkie jej jałmużny i uczynki miłosierne, bystry jej umysł i wspaniałość serca. Dwie córki swoje, na cztery lata przedtem, o ile pamiętam, oddała do naszego klasztoru Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Panny w Valladolid. Z oddaniem drugich dwu czekała na otworzenie domu naszego w Palencji i zaraz po dokonaniu tej fundacji, nim jeszcze stamtąd odjechałam, sama mi je przywiozła.
9. Wszystkie cztery okazują się córkami godnymi takiej matki, są to, rzec mogę, dusze anielskie. Dała im posag znaczny i hojną wyprawę, bo hojną ona jest we wszystkim, co robi, i ma z czego, posiadając bardzo duży majątek. W czasie pobytu jej u mnie w Palencji, będąc zupełnie spokojna co do pozwolenia Arcybiskupa, tak mi się ono wydawało rzeczą pewną, prosiłam tę pobożną panią, by wyszukała nam w Burgos jaki dom i by urządziła w nim kratę i koło, w którym byśmy tymczasowo mogły zacząć i objąć fundację w posiadanie. Wydatki na to potrzebne prosiłam, by zaliczyła na mój rachunek, bo ani myślałam o tym, by ona miała jeszcze obarczać siebie tym kosztem. Ona gorąco pragnęła tej fundacji i bardzo się tym martwiła, że skutkiem nieprzewidzianych, o których wyżej wspomniałam, trudności — rzecz ma pójść w odwłokę. Jakoż, gdy odjechałam do Awili, nie myśląc, jak mówiłam, o dalszym na teraz traktowaniu tej sprawy, ona jej nie zaniechała i w przekonaniu, że bez pozwolenia miasta nie będzie podobna nic zrobić, nie wspomniawszy mi o tym, wszczęła starania o uzyskanie zgody.
10. Miała dwie znajome, panie znacznego rodu, a bardzo pobożne, matkę i córkę; obie one również bardzo pragnęły tej fundacji. Matka nazywała się dońa Maria Manrique; synowi, który należał do zarządu miasta, było na imię don Alonso de Santo Domingo Manrique, córce dońa Catalina. Obie więc, i matka i córka, poczęły nalegać na don Alonsa, aby wystąpił w zarządzie miejskim z wnioskiem wydania onego pozwolenia. Alonso udał się naprzód do Cataliny de Tolosa z zapytaniem, jaką ma dać wnioskowi swemu podstawę, to jest jaką przedstawić rękojmię co do utrzymania zamierzonej fundacji, bo bez takiej rękojmi, rzecz pewna, że pozwolenia odmówią. Na to oświadczyła, że obowiązuje się, jak tego i dopełniła, dać nam dom, jeślibyśmy go skądinąd nie miały, i zapewnić nam pożywienie. Ułożono podanie z wymienieniem tych zobowiązań, ona je podpisała, a don Alonso z tym dokumentem w ręku tak zręcznie i pomyślnie pokierował sprawą, że wszyscy członkowie zarządu zgodzili się na dopuszczenie naszej fundacji, po czym udał się do Arcybiskupa i doręczył mu to pozwolenie na piśmie. Zaraz po wszczęciu tych rokowań uprzedziła mnie listownie o krokach przez nią uczynionych. Ja wzięłam to za żarty; wiedziałam dobrze z własnego doświadczenia, jak trudno jest uzyskać od miast pozwolenie na klasztor utrzymujący się z jałmużny, byłam więc pewna, że i w tym razie rzeczy łatwo nie pójdą, a nie powstało mi w myśli, żeby ona tak prędko załatwiła sprawę, tak wielkie i hojne biorąc na siebie zobowiązania.
11. Z tym wszystkim jednak któregoś dnia, zdaje mi się w oktawę św. Marcina, polecając tę sprawę Panu, zastanowiłam się, co pocznę, jeśli, wbrew oczekiwaniu mojemu, zgodzenie się miasta rychło nastąpi. Zdawało mi się, że przy tylu różnych i ciężkich cierpieniach moich o podróży do Burgos myśleć mi niepodobna, że byłoby to nierozsądnym narażaniem zdrowia, gdybym po świeżo przebytej, tak ciężkiej – jak wyżej opowiedziałam – jeździe do Sorii, zaraz znowu puszczała się w taką daleką drogę, tym więcej, że jestem bardzo wrażliwa na zimno. Prowincjał też pewno by na to nie pozwolił. Wreszcie, skoro tam nie grożą żadne szczególne trudności, obecność moja nie będzie tam potrzebna i przeorysza bardzo dobrze mię może zastąpić.
Wśród takich myśli, gdy już postanowiłam sobie, że nie pojadę, Pan rzekł do mnie te słowa, z których poznałam, że pozwolenie już jest uzyskane: Nie bój się tego zimna. Ja jestem żarem prawdziwym. Diabeł wszystkie siły swoje wytęża, aby przeszkodzić tej fundacji, ty dla Mnie wytęż twoje, aby przyszła do skutku. Nie wahaj się pojechać tam sama; wielki będzie z tego pożytek.
12. Słowa te zmieniły w jednej chwili moje postanowienie. Choć bowiem natura nieraz się wzdryga wobec grożącego jej cierpienia, nigdy jednak nie ulega zmianie chęć i gotowość do cierpienia dla miłości tak wielkiego Pana i Boga mego. Tak też Jemu mówię w chwilach podobnej pokusy, by nie zważał na te wstręty mojej ułomności, ale kazał, co chce, abym czyniła dla Jego chwały, a ja bez ociągania się spełnię, co każe. Choć w tej porze padały śniegi, nie tyle przecie to mię odstraszało od jazdy do Burgos, ile raczej wzgląd na złe moje zdrowie; gdybym je miała dobre, pewno bym na śniegi i mrozy ani na nic nie zważała. Cierpienia moje w czasie tej fundacji mocno mi dolegały, jak zwykle; ale zimno było tak nieznaczne, czy też ja tak mało je czułam, że prawdziwie powiedzieć mogę, iż nie więcej od niego cierpiałam, niż gdybym była choćby w Toledo. Wiernie co do tego dotrzymał Pan obietnicy, jaką mi dał w onych swoich słowach.
13. W kilka dni po tych słowach Pana nadesłano mi pozwolenie od miasta wraz z listami od Cataliny de Tolosa i od przyjaciółki jej dońi Manrique. Obie nalegały na mnie, bym przyśpieszyła swój przyjazd, z obawy, by nie zaszła jaka przeszkoda, bo świeżo byli się tam zjawili Bracia Wiktoryni z zamiarem założenia klasztoru, a przed nimi jeszcze, od dość dawna już, o takież upoważnienie do fundacji starali się Karmelici Trzewiczkowi; później, w takimże celu, zjawili się jeszcze Bazylianie. Takie jednoczesne zgłoszenie się tylu zakonów mogło rzeczywiście stać się poważną dla nas przeszkodą; tym bardziej więc jest czego dziękować Panu za wielką dobroć i miłość tego miasta, które je chętnie dopuściło wszystkie, choć zamożność jego nie jest dzisiaj tak wielka, jaka była dawniej. Zawsze słyszałam pochwały miasta Burgos za miłosierdzie jego chrześcijańskie, ale przyznaję, że nie spodziewałam się, by ono umiało się zdobyć na taką szerokość i hojność. Mnogość i rozmaitość zakonów była raczej dla pobożnej tej ludności zachętą. Jedni wedle pociągu swego wspierali ten, inni woleli świadczyć dobrodziejstwa drugiemu. Arcybiskup jednak nie chciał zrazu tych nowo przybywających dopuścić, przewidując z ich osiedlenia się niepożądane następstwa, by mianowicie istniejące już w mieście klasztory żebrzące, z sąsiedztwa tych nowych nie miały szkody, to jest umniejszenia jałmużn, bez których by utrzymać się nie mogły. Może być, że samiż ci zakonnicy taką mu obawę podali, a może też wzniecił ją diabeł, chcąc przeszkodzić wielkim korzyściom duchowym, jakie sprawia znaczniejsza liczba klasztorów w jednymże miejscu istniejących; a czy ich jest mniej, czy więcej, Bóg zarówno mocen jest dać im pożywienie.
14. Zważając na wielką usilność, z jaką te świątobliwe panie nalegały na mnie w swoich listach, abym przyśpieszyła mój przyjazd, chciałabym była wyjechać natychmiast, tylko że niektóre pilne sprawy jeszcze mię w Awili zatrzymywały. Wobec pobożnej skwapliwości tych pań, które, choć obce, tak żywo brały do serca tę sprawę, czułam dobrze, że mnie tym bardziej nie wypada ociągać się i jestem obowiązana spiesznie korzystać z pomyślnych okoliczności, by ich z własnej winy nie stracić.
Słowa, które słyszałam zapowiadały wielkie przeciwności, choć nie mogłam odgadnąć, skąd i od kogo by one przyjść miały. W liście bowiem Cataliny de Tolosa miałam zapewnienie, że własny dom jej gotów jest na przyjęcie nasze i na wstępne przez nas objęcie fundacji, że miasto się zgadza i Arcybiskup także. Nie mogłam więc żadną miarą dojść, kto by jeszcze miał być sprawcą tego przeciwieństwa, które nam diabeł miał wzniecić, choć mając na to słowo Pańskie, nic wątpiłam, że tak będzie.
15. Zwykle większe w boskiej mądrości swojej Pan daje światło przełożonym. Napisałam więc do Ojca Prowincjała, zdając mu sprawę i z uprzedniego usposobienia mego i z tego, co potem słyszałam od Pana. On odpowiedział, że jechać mi nie zabrania, tylko zapytuje, czy mam na piśmie pozwolenie od Arcybiskupa. Odpisałam mu, że według listów, jakie otrzymałam z Burgos, mówiono z nim w tej sprawie, uprzedzając go, że proszono miasto o pozwolenie i że on ten krok pochwalił; że zatem, wobec tego wszystkiego i wobec poprzednich jego w tej kwestii oświadczeń, zdaje się, że o pozwoleniu jego nie ma co wątpić.
16. Ojciec Prowincjał postanowił towarzyszyć nam w podróży na tę fundację, po części dlatego, że skończywszy już kazania adwentowe, miał czas swobodny; po części dla odwiedzenia, z małym zboczeniem z drogi, klasztoru naszego w Sorii, którego od czasu założenia jego jeszcze nie wizytował; po części także, widząc mię taką starą i schorzałą, a sądząc, że życie moje jeszcze się na co przydać może, chciał czuwać nad moim zdrowiem, w tej jeździe po drogach niegodziwych i w najgorszej porze roku. Stało się to rzeczywiście miłościwym zrządzeniem Pańskim, bo drogi tak były złe i wody tak wezbrane, że niełatwo byłybyśmy z nich wyszły bez pomocy jego samego i jego towarzyszów. Po wiele razy przyszło im wysiadać dla odszukania drogi albo dla dobywania wozów z kałuż, w których się raz w raz nurzały. Zwłaszcza między Palencją a Burgos tak było źle, że odważenie się na taką przeprawę istotnie mogło się wydawać zuchwalstwem. Prawda, że na ubezpieczenie się miałam słowo Pana, który rzekł do mnie, byśmy się nie bali jechać dalej, bo On będzie z nami, Ojcu Prowincjałowi jednak na razie nie mówiłam o tych słowach. Wielkie natomiast z nich miałam uspokojenie i pociechę w tych bardzo poważnych niebezpieczeństwach i cierpieniach, na jakie byliśmy wystawieni. W jednej szczególnie miejscowości pod Burgos, zwanej pontones, bardzo było groźnie; wody w tym miejscu tak wezbrały, że sameż mosty prawie wszędzie pod nimi znikały; drogi zupełnie nie było widać, tylko jak daleko okiem sięgnąć, wszędzie woda i woda, a po obu stronach mostów i drogi toń niezgłębiona. Puszczanie się w taką drogę równało się zuchwalstwu, zwłaszcza jeszcze wozami, które za najmniejszym zboczeniem niechybnie zsunęłyby się w przepaść; jakoż z jednym z wozów naszych o mało że tak się nie stało.
17. Wzięliśmy wprawdzie z gospody położonej nie opodal przewodnika, znającego dobrze to przejście; ale i z najlepszym przewodnikiem niebezpieczeństwo jest wielkie. A jakie zajazdy miewaliśmy po drodze, o tym lepiej nie mówić. Przy takich złych drogach nie mogliśmy ani stawać na popas czy na nocleg, gdzie byśmy chcieli, ani tyle ujechać, ile by w ciągu dnia należało. Wozy nasze raz w raz grzęzły w błocie i trzeba było nieraz wyprzęgać muły z jednego, aby wyciągnąć drugi. Ojcowie nam towarzyszący wielkie z tym mieli utrudzenie, zwłaszcza że woźnice, jacy się nam dostali, byli to ludzie młodzi i niedoświadczeni, a przy tym i niedbali. Towarzystwo Ojca Prowincjała dużo mi dodawało otuchy; sam się zajmował wszystkim; z takim niewzruszonym spokojem znosił wszystkie te kłopoty, jak gdyby dla niego były niczym; największe nawet trudności tak spokojnie załatwiał, jak gdyby to były bagatele. Raz tylko, w czasie onej przeprawy przez mosty, mimo woli uległ silnemu wrażeniu przestrachu. I ja też, gdy się wówczas znalazłam wśród onej bezbrzeżnej topieli, nie widząc ani śladu drogi, kędy by przejechać, ani łodzi, którą by przepłynąć, mimo całej odwagi, jakiej mi dodawała otrzymana od Pana obietnica, nie zdołałam się oprzeć silnemu lękowi na myśl, co się stanie z moimi towarzyszkami. Miałam ich osiem w tej drodze: dwie z nich miały ze mną powrócić, drugie pięć, z których cztery chórowe a jedna konwerska, były wyznaczone na pozostanie w Burgos. Jeszcze, zdaje mi się, nie powiedziałam, kto był ówczesnym naszym Prowincjałem. Był to Ojciec Hieronim Gracián od Matki Bożej, o którym niejednokrotnie już w innych miejscach mówiłam. Co do mnie, odbywałam tę podróż z bardzo silnym bólem gardła, który mi przyszedł w drodze, jeszcze przed dojechaniem do Valladolid; gorączka przy tym ani na chwilę mnie nie opuszczała. Cierpiałam więc mocno, skutkiem czego i nie byłam zdolna cieszyć się tak, jak by należało, szczęśliwie przebytymi niebezpieczeństwami i słodkością najłaskawszej opieki, jaką nas Pan w tej drodze otaczał. Ból ten mam dotąd, choć to już koniec czerwca; nie jest on już tak gwałtowny, zawsze jednak mocno mi dolega. Siostry po tych przeprawach były uszczęśliwione. Miło też jest rozmawiać o niebezpieczeństwach przebytych, kiedy już miną; ale milszą jeszcze i większą rzeczą jest cierpieć z posłuszeństwa, zwłaszcza dla dusz tak tę cnotę kochających i pełniących, jak owe siostry.
18. Po takiej fatalnej podróży, jeszcze pod samym miastem przebywszy bajora, stanęliśmy wreszcie w Burgos, w piątek, nazajutrz po Nawróceniu św. Pawła, dnia 26 stycznia. Stosownie do żądania Ojca Prowincjała, zatrzymaliśmy się naprzód u świętego Krzyża, dla polecenia jemu naszej sprawy, a także dla doczekania tam zmroku, bo jeszcze było widno. Mieliśmy zamiar i postanowienie zaraz bez odkładania przystąpić do fundacji. Byłam zaopatrzona w listy od kanonika Salinas (tego samego, który, jak opowiedziałam w swoim miejscu, tak skutecznie nas wspomagał przy fundacji w Palencji i tutaj również najusilniej był nam pomocny) i od kilku osób znaczniejszych, gorąco nas polecających krewnym i przyjaciołom swoim w Burgos, aby poparli naszą sprawę swoim wpływem.
19. Wszyscy oni uczynili zadość temu wezwaniu i zaraz nazajutrz przyszli mię odwiedzić. Podobnież i członkowie zarządu miasta przyszli do mnie z upewnieniem, że słowa nam danego wcale nie żałują, że owszem, bardzo się cieszą z mojego przybycia i radzi będą, w czym zechcę, mi usłużyć. Oświadczenie to zupełnie nas uspokoiło, bo ponieważ jedyna obawa, jaką miałyśmy, była o to, by nam miasto nie robiło trudności, więc wobec takiej uprzejmości radnych byłyśmy pewne, że żadnej już przeszkody nie będzie. W chwili naszego przyjazdu chciałyśmy natychmiast, zanim ktoś się o nas dowie, zawiadomić Arcybiskupa i prosić go, aby pierwsza Msza święta u nas mogła być zaraz nazajutrz; tego bowiem zawsze we wszystkich prawie fundacjach przestrzegałyśmy. Z powodu jednak deszczu ulewnego, w jaki zajechałyśmy do domu kochanej naszej Cataliny de Tolosa, trzeba było wstrzymać się z tym zawiadomieniem do rana.
20. Noc tę miałyśmy spokojną i doskonały po trudach podróży odpoczynek, dzięki serdecznie gościnnemu przyjęciu, jakie nam zgotowała ta pobożna pani. Ja jednak tej nocy dużo ucierpiałam; dla osuszenia przemokłej mojej odzieży mocno w pokoju napalono, a ogień ten, choć kominkowy, tak mi zaszkodził, że nazajutrz głowy podnieść nie mogłam. Przychodzących do mnie zmuszona byłam przyjmować leżąc w łóżku i przez zakratowane okienko, zasłoną okryte, z nimi rozmawiać. Bardzo to dla mnie uciążliwe, ale wobec konieczności traktowania o interesach fundacji, niepodobna mi było od tych rozmów się uchylić.
21. Nazajutrz wcześnie O. Prowincjał poszedł do Ekscelencji, prosić go o błogosławieństwo, bo niczego już więcej, zdawało nam się, nie było potrzeba. Ale ten przyjął go bardzo zachmurzony i rozgniewany, objawiając mu wielkie swoje niezadowolenie, że przyjechaliśmy bez jego pozwolenia, jak gdyby sam nie był kazał nam przyjechać i jak gdyby nigdy nie było mowy z nim o naszej fundacji. Ostrymi więc wyrzutami obsypywał O. Prowincjała, mocne zwłaszcza na mnie okazując zagniewanie. Wprawdzie musiał przyznać w końcu, że sam mi kazał przyjechać, ale to było tylko w tej myśli, dodawał, abym rozpatrzyła się na miejscu i układy wszczęła, a nie bym od razu tyle mniszek przywoziła… Niech nas Bóg strzeże od takich przykrości! Na próżno przedstawiał mu, że układ z miastem, według żądania jego, już stanął, że zatem już nie o układy chodzi, jeno o dopełnienie przyznanej już fundacji; że przed wyjazdem zapytywałam Biskupa Palencji i otrzymałam od niego zapewnienie, że powinnam zaraz jechać (bez uprzedniego porozumiewania się jeszcze z Jego Ekscelencją), że nawet trudzenie księdza Arcybiskupa nowym jeszcze z mojej strony uprzednim zapytaniem, byłoby rzeczą zbyteczną i niewłaściwą, skoro on już oświadczył, że pragnie naszego przybycia. Wszystkie te racje nie zdołały go przekonać ani zmienić nieprzychylnego dla nas jego usposobienia. Widocznie Bóg sam, chcąc tej fundacji, zrządził ten nagły, bez zapytywania, nasz przyjazd. Gdybyśmy były postąpiły inaczej, fundacja z pewnością nie przyszłaby do skutku. Arcybiskup bowiem, jak potem sam to przyznał, w razie nowej do niego prośby naszej byłby dał odpowiedź odmowną i przyjazdu nam zabronił. Ostatecznie oświadczył O. Prowincjałowi i z tym go odprawił, że jeśli nie wykażemy się ze stałego dochodu na utrzymanie naszego klasztoru i z posiadania własnego domu, pozwolenia od niego żadną miarą nie otrzymamy i możemy sobie odjechać, skąd przyjechałyśmy. Odjechać! Piękne to były właśnie do odjazdu drogi i czas na podróż prześliczny.
22. O Panie mój, jaka to prawda, że kto Tobie odda jaką usługę, temu Ty zaraz odpłacasz jakim dotkliwym strapieniem! I jakże drogą byłaby taka zapłata dla duszy prawdziwie Ciebie miłującej, gdybyśmy umieli od razu poznać się na jej cenie! My jednak w onej chwili tego zysku wcale sobie nie życzyliśmy. Widzieliśmy tylko to jedno, że stawiane warunki grożą nam zupełną niemożnością wykonania naszego zamiaru. Nie dość bowiem, że wymagał, byśmy miały zapewniony stały dochód i nabyty własny dom, ale nadto jeszcze zabronił, by funduszu na to potrzebnego użyto z posagu sióstr. Znalezienie zaś innego źródła na sumę tak znaczną, przy najusilniejszym nawet szukaniu i obmyślaniu, było widocznym niepodobieństwem. Mimo to wszystko nie zachwiałam się ani na chwilę w mej ufności; zupełnie byłam pewna, że wszystkie te przeciwności zrządzone są dla większego naszego dobra, że jakkolwiek diabeł kładzie nam w drogę przeszkody dla udaremnienia naszej fundacji, Bóg przecie w końcu zwycięży i sprawę swoją do pomyślnego skutku przywiedzie. Snadź O. Prowincjał podzielał tę ufność moją, bo odpowiedzią zgoła się nie trapił i z pogodnym uśmiechem mi ją powtórzył. Bóg łaskawy tak go dobrze usposobił, aby się nie gniewał na mnie i nie robił mi wymówek, żem nie postarała się z samego początku dostać pozwolenie na piśmie, jak on wówczas radził.
23. Dowiedziawszy się o tym stanie rzeczy, przyszło zaraz do mnie kilku z przyjaciół i krewnych kanonika Salinas, do których tenże – jak mówiłam – dał nam listy. Wszyscy oni byli zdania, że trzeba prosić Arcybiskupa o pozwolenie, byśmy mogły mieć Mszę świętą w domu i nie potrzebowały wychodzić na ulice, w tej porze pełne błota, po którym nie wypadało nam chodzić boso. W domu była sala bardzo przyzwoita, która ojcom Towarzystwa Jezusowego, od chwili przybycia ich do Burgos, przez dziesięć lat służyła za kaplicę; nie byłoby więc w tym, zdawało się nam, żadnej trudności, byśmy w tejże kaplicy odbyły tymczasowe objęcie w posiadanie, nimbyśmy zdołały nabyć dom własny i do niego na stałe mieszkanie się przenieść. Ale Arcybiskup żadną miarą nie chciał pozwolić na odprawianie Mszy świętej w tej sali, choć dwóch kanoników usilnie go o to prosiło. Tyle tylko zdołali uzyskać, że skoro będziemy miały dochód zapewniony, on zgodzi się na rozpoczęcie fundacji w tym domu, do czasu nabycia własnego. Żądał jednak, byśmy przyrzekły, że dom własny kupimy i stawimy na to poręczycieli. Szczęściem poręczycieli zaraz znalazłyśmy: przyjaciele kanonika Salinas sami się nam z poręką ofiarowali, a Catalina de Tolosa zobowiązała się zapewnić nam dochód, bez którego fundacji rozpoczynać nam broniono.
24. Na tych wszystkich pertraktacjach i obmyślaniach, jak i skąd zaradzić tylu kłopotom, upłynęły nam ze trzy tygodnie, w ciągu których byłyśmy bez Mszy świętej, z wyjątkiem świąt, a ja do tego byłam mocno chora i wciąż trawiona gorączką. Ale Catalina de Tolosa z całą troskliwością pamiętała o wszystkich moich potrzebach i wygodach. Dała nam na mieszkanie całą część swego domu, gdzie byłyśmy zupełnie same; przez cały miesiąc z taką serdecznością nas żywiła, jak gdyby nam wszystkim była matką. O. Prowincjał z towarzyszami swymi mieszkał u przyjaciela i dawnego swego kolegi szkolnego, niejakiego doktora Manso, kanonika i teologa katedralnego. Bardzo był nierad tym zwłokom, które go tak długo w Burgos zatrzymywały, a nie miał serca opuścić nas przed ostatecznym załatwieniem naszej sprawy.
25. Arcybiskup, na przedstawienie nasze, że mamy już żądanych poręczycieli i zapewnione utrzymanie klasztoru, odesłał nas do swego oficjała, aby zaraz co należy zarządził. Ale i do niego diabeł trafić nie zaniechał. Bo oto, gdyśmy sądzili, że już żadnej nie może być przyczepki, że Arcybiskup po całomiesięcznych staraniach naszych poprzestanie wreszcie na tym, cośmy według żądania jego spełnili, nowa zaszła przeszkoda. Oficjał po długim zastanowieniu się, przysłał mi reskrypt z oznajmieniem, że pozwolenia dla nas nie będzie, póki nie będziemy miały własnego domu; że na rozpoczęcie fundacji w tym domu, w którym stałyśmy, Arcybiskup już się nie zgadza, bo wielka w nim wilgoć i ciągły hałas z ulicy. Przy tym i co do zabezpieczenia stałych dochodów klasztoru podnosił nie wiem już jakie zarzuty i mnóstwo innych robił trudności, jakby sprawa, od miesiąca wlokąca się, teraz dopiero się zaczynała. Wreszcie kończąc oświadczył, że o tej sprawie więcej nie ma co mówić, póki nie będzie domu takiego, który by się spodobał Arcybiskupowi.
26. Wielkie było oburzenie Ojca Prowincjała i wszystkich po otrzymaniu tego dziwnego poselstwa. Boć na znalezienie takiego domu, który by się zdał na klasztor, każdy to widzi, że potrzeba czasu. A przy tym Prowincjał już nie mógł dłużej patrzyć na to, że zmuszone byłyśmy wychodzić na miasto dla słuchania Mszy świętej; i choć kościół był niedaleko i miałyśmy w nim osobną kaplicę, gdzie nikt nas nie widział, zawsze jednak przedłużenie, jakby umyślne, takiego stanu rzeczy bardzo ciężką było i dla Jego Przewielebności, i dla nas przykrością. Poważnie już wówczas myślał, jak sądzę, kazać nam odjechać. Na to jednak ja nie mogłam się zgodzić. Pomnąc na słowa, jakie usłyszałam od Pana i na zalecenie Jego, bym za Niego broniła tej Jego sprawy, tak byłam pewna pomyślnego jej skutku, że wszystkich tych przykrości jakby wcale nie czułam. To jedno tylko mię martwiło, że O.Prowincjał tyle z naszego powodu cierpi nieprzyjemności. Żałowałam, że z nami przyjechał, nie przewidując wówczas, jak wielką i skuteczną przyjaciele jego mieli nam być pomocą, jak się to z dalszego opowiadania mego okaże. Towarzyszki moje także mocno były strapione, ale o nic nie tyle się frasowałam, ile o Prowincjała. Wśród tego powszechnego strapienia któregoś dnia, choć w tej chwili nie byłam na modlitwie. Pan rzekł do mnie te słowa: Teraz, Tereso, bądź mężna! Słowa te nowej dodały mi odwagi; nie wahałam się już prosić O. Prowincjała (do czego zapewne i Pan sam wewnętrznie go skłonił), by, nie czekając dłużej, zostawił nas same i wrócił do domu, tym bardziej, że zbliżał się już czas Wielkiego Postu, a kazania postne w jego kościele klasztornym z obowiązku na niego przypadały.
27. Przed odjazdem z Burgos, wspólnie z przyjaciółmi swymi, wystarał się nam o pomieszczenie w szpitalu Niepokalanego Poczęcia, gdzie przynajmniej miałyśmy Najświętszy Sakrament i codziennie Mszę świętą. Było to dla nas ulgą, a dla niego niejaką pociechą; ale uzyskanie dla nas tego mieszkania niemało go kosztowało. Pewna bowiem wdowa miała w tymże szpitalu wynajęty dla siebie obszerny pokój i nie tylko odstąpić go nam nie chciała (choć sama miała go zająć dopiero za pół roku), ale nadto jeszcze bardzo się gniewała, że nam dano parę pokoi na górze pod dachem, z których jeden miał wejście na jej pokój. Mało jej było zamknąć na klucz to przejście, ale jeszcze je od środka zatarasowała drągami. Z drugiej strony znowu, członkowie bractwa, zawiadującego szpitalem, wyobrazili sobie, że na to do niego się wprowadzamy, aby go zabrać dla siebie; obawa ta nie miała sensu, ale dla większej zasługi naszej Bóg dopuścił na nas i to utrapienie. Kazali nam tedy, Ojcu Prowincjałowi i mnie, złożyć przed notariuszem przyrzeczenie, że na pierwsze ich żądanie natychmiast się wyniesiemy.
28. Warunek ten wydawał mi się szczególnie niebezpieczny i groźny, bo wdowa ta była bogata i możnych miała krewnych, mogłaby więc każdej chwili, skoroby jej przyszła fantazja, wyrzucić nas na ulicę. Ale Ojciec Prowincjał, roztropniejszy ode mnie, uznał, że potrzeba nam zgodzić się na wszelkie stawiane nam warunki, aby tylko prędzej zająć to mieszkanie. Dano nam tylko dwa pokoje i kuchnię; ale ochmistrz szpitalny, niejaki Hernando de Matanza, wielki sługa Boży, dodał nam drugie dwa, z których jeden nam służył za rozmównicę. Nadto i w codziennych potrzebach naszych dobry ten człowiek, pełen miłosierdzia dla bliźnich i wielki jałmużnik, hojnie nas wspierał. Również wiele dobrego nam świadczył poczmistrz miejscowy, Francisco de Cuevas, czynny bardzo i gorliwy opiekun tego szpitala; w każdej, ile razy się zdarzyła, potrzebie zawsze gotową u niego znajdowałyśmy pomoc.
29. Na to wymieniam tu tylu dobroczyńców, którzy tak wspierali nas w pierwszych naszych w Burgos początkach, aby siostry – i te, które teraz są, i te, które później nastaną – pamiętały o nich, jako słuszna, w modlitwach swoich. Wszakże więcej jeszcze pamięć i modlitwa należy się od nas fundatorom. Nie było zrazu zamiarem moim i ani mi to nawet na myśl nie przyszło, by Catalina de Tolosa miała zostać fundatorką tego naszego klasztoru. Ona jednak życiem swoim świętym zasłużyła sobie na tę łaskę u Pana, który Opatrznością swoją tak wszystko zrządził, iż niepodobna jej tego chwalebnego tytułu zaprzeczyć. To jedno już, że ona dała fundusz na kupienie domu, na co my same nigdy nie byłybyśmy się zdobyły, niewątpliwie jej zapewnia prawo do tytułu fundatorki; ale więcej jeszcze nań zasłużyła tym, że niewypowiedzianie bolały ją wszystkie one z Arcybiskupem nieporozumienia i sama myśl, że zamiar nasz może spełznąć na niczym, dojmującym przejmowała ją smutkiem. Niestrudzona też była w świadczeniu nam coraz nowych dobrodziejstw.
30. Choć szpital, w którym mieszkałyśmy, w znacznej od jej domu leżał odległości, ona przecie prawie co dzień z największą serdecznością nas odwiedzała i przysyłała nam, czego nam było potrzeba, nie zważając na szemrania i obelgi, jakimi ją za to ścigano, a wobec których serce mniej odważne, niż ona je miała, byłoby się z pewnością ulękło albo zniechęciło. Przykrości te, które ona z naszego powodu cierpiała, wielkim były dla niej zmartwieniem. Najczęściej wprawdzie ukrywała je przede mną, ale bywały chwile, że nie mogła ich zataić, zwłaszcza takie, które dotykały ją w sumieniu. Sumienie bowiem miała tak czyste i prawe, że jakkolwiek nieraz silne jej dawano powody do żalu i urazy, nigdy przecie z ust jej nie słyszałam słowa, które by było z obrazą Boga i miłości bliźniego. Wymyślano jej na wszelki sposób: że idzie prostą drogą do piekła, że to wstyd, by niewiasta uczciwa i mająca dzieci trwoniła tak majątek jak ona. A przecież ona nic nie robiła, w czym by pierwej nie zasięgnęła rady i zgodzenia się światłych i uczonych teologów. Ja też, gdyby ta szczodrobliwość jej nie była w zgodzie z innymi jej obowiązkami, za nic na świecie, jakkolwiek by o to nastawała, nie przyjęłabym jej daru, choćbym za to miała się wyrzec założenia, nie jednego, ale tysiąca klasztorów. Zresztą sprawa ta toczyła się całkiem między nami, i nikt z postronnych nie wiedział, jak rzeczy stoją istotnie; nie dziw więc, że więcej się domyślano niż było rzeczywiście. Ona na wszystkie te napaści odpowiadała z chrześcijańską, jaką w wysokim stopniu posiada, roztropnością i cierpliwością niezachwianą. Snadź Bóg sam uczył jej umiejętności łagodzenia jednych, znoszenia drugich i darzył ją męstwem wyższym nad wszelkie cierpienia i przeciwności. O, jakże wysoko w tej odwadze do czynienia wielkich rzeczy i znoszenia wielkich cierpień prawdziwi słudzy Boży przewyższają możnych tego świata, o ile w nich, obok świetności znakomitego rodu, nie ma tej prawdziwej wyższości ducha, którą daje tylko miłość Boga! Catalinie de Tolosa ani na jednym, ani na drugim nie zbywało, bo i duszę miała czystą i była córką wielkiego rodu.
31. Ojciec Prowincjał, jak mówiłam, umieściwszy nas w tym szpitalu, gdzie i Mszę świętą miałyśmy, i mogłyśmy zachowywać klauzurę, łatwiej już zdobył się na odwagę opuszczenia nas i udania się do Valladolid, gdzie miał opowiadać słowo Boże. Odjeżdżał jednak mocno zgryziony tym, że ze strony Arcybiskupa żadnego nie było widoku, byśmy miały otrzymać potrzebne nam pozwolenie. Dodawałam mu otuchy, jak mogłam, ale daremnie; nie dawał wiary moim słowom i trzeba przyznać, że bardzo poważne miał do smutnych przewidywań swoich powody, nad którymi nie mam potrzeby tutaj się rozwodzić. Dość, ze mało miał nadziei, a przyjaciele jego jeszcze mniej, co tym bardziej jeszcze utwierdzało go w zwątpieniu.
Odjazd jego wielką mi przyniósł ulgę, bo – jak już mówiłam – największym zmartwieniem moim było to, że on tak się martwił. Odjeżdżając, zalecał nam, byśmy się na wszelki sposób starały o nabycie domu, abyśmy przynajmniej już były we własnym mieszkaniu. Ale było to zadanie trudne; dotychczas, pomimo usilnego szukania, żaden jeszcze dom się nie znalazł, który byśmy mogły kupić. Życzliwi nam, zwłaszcza przyjaciele Ojca Prowincjała, po odjeździe jego gorliwiej jeszcze niż przedtem zajmowali się sprawą naszą. Wszyscy oni byli zdania, że Arcybiskupowi, dopóki nie będziemy miały domu, ani słowem już o nas wspominać nie będą. Ten jednak wciąż powtarzał, że więcej od innych pragnie tej fundacji naszej, i chcę wierzyć temu, boć taki dobry chrześcijanin, jak on, nie kłamałby przecie. Ale w czynach to pragnienie jego nie bardzo się okazywało, skoro żądał od nas takich rzeczy, których spełnienie widocznym dla nas było niepodobieństwem. Takie to zdrady knuł diabeł, aby zamiar nasz nie przyszedł do skutku. Lecz jakże jawnie, o Panie, okazała się i w tym zdarzeniu wszechmocność Twoja, kiedy z tych właśnie podstępów, które nieprzyjaciel wynajdywał na zdławienie tego dzieła Twego, Ty wyprowadziłeś tym świetniejsze jego dokonanie. Bądź za to błogosławiony na wieki.
32. Już blisko miesiąc, od wigilii św. Macieja do wigilii św. Józefa, mieszkałyśmy w tym szpitalu, wciąż szukając domu. Wszystkie jednak, które nam ofiarowano na sprzedaż, tyle różnych przedstawiały niedogodności, że żadnego z nich nie mogłyśmy wybrać. Mówiono mi o domu jakiegoś pana, od dłuższego już czasu wystawionym na sprzedaż. Dziwnym zrządzeniem Bożym stało się, że choć tyle naraz Zakonów w tymże czasie, jak mówiłam wyżej, szukało domu dla siebie, ten żadnemu z nich się nie spodobał, czemu dzisiaj wszyscy się dziwią, a niektórzy nawet i żałują. Słyszałam o tym domu od dwóch znajomych, ale wobec niekorzystnego o nim zdania wielu innych, miałam go za całkiem dla nas nieprzydatny i już o nim wcale nie myślałam.
33. Pewnego razu, w ciągu rozmowy z doktorem Aguiar, przyjacielem, jak mówiłam, naszego Ojca, w której tenże oznajmił mi ze smutkiem, że na próżno wiele domów oglądał i w całym mieście nic nie znalazł i prawie już zwątpił, czy będzie podobna co znaleźć, nagle mi się przypomniał on dom zapomniany. Przyszła mi też myśl, że chociażby ten dom był tak niedogodny, jak go nam przedstawiano, zawsze jednak, z uwagi na naglącą potrzebę, w jakiej jesteśmy, możemy w nim znaleźć choć tymczasowe schronienie, a potem go odsprzedać. Wyjawiłam to doktorowi Aguiar, prosząc go, by raczył potrudzić się jeszcze i dom ten obejrzeć.
34. Spodobał mu się mój pomysł, a że domu tego nie znał, więc, nie zważając na przykrą tego dnia niepogodę, zaraz tam poszedł. Lokator, w tym domu mieszkający i zamierzonej sprzedaży jego przeciwny, nie chciał go wpuścić do środka; ale położenie domu i całe, o ile je mógł z zewnątrz osądzić, urządzenie jego bardzo się doktorowi spodobało. Stąd też na słowo jego postanowiliśmy wejść w układy o kupno. Właściciel nie był obecny w mieście, ale pełnomocnictwo do sprzedaży domu pozostawił pewnemu pobożnemu kapłanowi, który z łaski Boga najżyczliwszą ożywiony chęcią ułatwienia nam tego kupna, w całym toku układów z wielką postąpił z nami szczerością.
35. Umówiliśmy się, że naprzód sama dom ten obejrzę. Pojechałam więc na miejsce i tak go znalazłam dla nas dogodnym, że chociażby dwakroć tyle zań żądano, za ile nam go ofiarowano, jeszcze by mi się zdawało, że to bardzo tanio. Nie przesadzam bynajmniej, czego najlepszym dowodem to, że dwa lata przedtem rzeczywiście ofiarowano właścicielowi cenę w dwójnasób wyższą, a on jej nie chciał przyjąć. Zaraz nazajutrz przyszedł do mnie ten kapłan razem z doktorem, który również zdziwiony, że właściciel na tak umiarkowanej cenie poprzestaje, od razu chciał zawrzeć umowę. Zrobiłam mu uwagę, że niektórzy z przyjaciół naszych, których się radziłam, znajdują, że cena żądana jest o pięćset dukatów za wysoka; ale on, obstając przy swoim, upewniał mię, że choć zapłacę co do grosza tyle, ile właściciel żąda, zawsze to będzie tanio. Ja też zupełnie podzielałam jego zdanie, owszem, zdawało mi się, że to prawie za darmo i gdyby tylko o mnie chodziło, nie wahałabym się ani chwili z dobiciem targu. Ponieważ jednak należność miała być zapłacona z funduszów Zakonu, uważałam sobie za obowiązek starać się o uzyskanie ceny jak najniższej. Było to w wigilię św. Józefa, jeszcze przed Mszą świętą; uprosiłam ich więc, by po Mszy do mnie wrócili, dla ukończenia sprawy.
36. Doktor, człowiek rozumny i bystry, nalegał o pośpiech, dobrze to widząc, że gdyby rzecz się przewlekła i stała się głośną, wypadłoby nam zapłacić dużo drożej, albo może i samoż kupno już by nie przyszło do skutku. Wziął więc od tego kapłana słowo, że niezawodnie zaraz po Mszy znowu do mnie się zgłosi. My tymczasem poszłyśmy na Mszę świętą, polecając sprawę naszą Bogu, a Pan rzekł do mnie: Troską o pieniądze dajesz się wstrzymywać. Dał mi w ten sposób do zrozumienia, że dom ten będzie dla nas odpowiedni i że powinnyśmy go nabyć. Siostry już przedtem gorąco prosiły świętego Józefa, by na dzień swój święty dał im dom i święty nasz Ojciec wysłuchał ich prośby, choć gdy ją zanosiły, nie było jeszcze ani widoku, by tak prędko spełnić się mogła. Wszystkie one nalegały na mnie o rychłe zawarcie umowy i stało się zadość ich żądaniu. Doktor, wracając do nas, we drzwiach spotkał notariusza, jakby go Pan umyślnie dla nas na tę chwilę przysłał. Zaraz go zabrał z sobą i do nas wprowadził, oznajmując mi, że trzeba kończyć bez straty czasu. Sprowadził świadków i zamknął drzwi od sali, bojąc się, by nas kto obcy nie podsłuchał. I tak, dzięki niestrudzonej i rozumnej gorliwości tego zacnego przyjaciela, w wigilię św. Józefa, jak mówiłam, akt sprzedaży i kupna naszego domu spisany i podpisany został według wszelkich wymagań prawa.
37. Na mieście, skoro wieść o tym się rozeszła, wielkie powstało zdziwienie, że dom ten dostał się nam tak tanio. Zjawili się ochotnicy do kupienia go; mówiono głośno, że pełnomocnik zmarnował mienie właściciela, że trzeba zerwać kontrakt, że stało się jawne oszustwo. Niemało dobry nasz kapłan miał do zniesienia z tego powodu. Doniesiono zaraz o tym, co zaszło, właścicielom, to jest temu panu możnemu – o którym mówiłam – i jego żonie, również ze znacznego rodu pochodzącej. Jednak oboje ci państwo nie tylko nie chcieli podnosić żadnego zarzutu przeciw umowie z nami zawartej, ale raczej ucieszyli się bardzo, że dom ich zamieni się w klasztor i bez żadnych trudności, które zresztą nic by już nie pomogły, zgodzili się na wszystko. Zaraz nazajutrz nastąpiła wymiana kontraktów; złożyliśmy trzecią część należności z niejaką jeszcze nad umowę nadwyżką, czym choć byłyśmy nieco poszkodowane, wszakże dla miłości tego poczciwego kapłana, który nas o to prosił, przystałyśmy na to jego żądanie.
38. Może to się komu wyda niewłaściwe, że tak szeroko i z takimi szczegółami rozwodzę się nad kupnem tego domu. Ale wszystkim, prawdziwie rzec mogę, którzy na tę sprawę z bliska patrzyli, cały jej przebieg wydawał się jakby cudowny: i ta dziwnie niska cena, i to dziwniejsze jeszcze zaślepienie tylu różnych osób zakonnych, które wszystkie ten dom oglądały i żadna go dla zgromadzenia swego wziąć nie chciała, i samychże mieszkańców miasta Burgos, którzy nigdy przedtem na ten budynek, jak gdyby go nie było, uwagi nie zwracali. Aż dopiero teraz ze zdziwieniem spostrzegli, jaki to dobry i wygodny dom, i wytykali niebaczność i nierozum tym, którzy go łatwo dostać mogli, a nie chcieli. Było między nimi jedno zgromadzenie żeńskie, szukające schronienia dla siebie, i drugie dwa (jedno tylko co założone, drugie przybyłe z dalszych stron, skutkiem pożaru, w którym klasztor jego był spłonął), i jakaś pani bogata, która, chcąc założyć klasztor, na krótko przed nami ten dom oglądała i nie znalazła go odpowiednim. Wszyscy oni teraz bardzo nieuwagi swojej żałują.
39. Wrzawa niesłychana, jaką to kupno nasze sprawiło w całym mieście, pokazała nam jasno, jak wielką miał słuszność zacny nasz doktor Aguiar, że tak nastawał o to, by rzecz się zrobiła potajemnie a prędko. Jemu, po Bogu, prawdziwie rzec mogę, dom nasz zawdzięczamy. Umysł dojrzały i poważny wielką jest pomocą do wszystkiego, doktor nasz posiadał go w wysokim stopniu, więc przy serdecznej, jaką mu Bóg dał dla nas życzliwości, szczęśliwie za łaską Jego dokonał tej sprawy. Potem jeszcze przeszło miesiąc trudził się dla nas, pomagając nam w urządzeniu domu i podając myśli i wskazówki, aby wszystko zrobiło się dobrze i tanio. Widocznie Pan zachowywał ten dom dla siebie, abyśmy Go w nim chwaliły, tak przedziwnie położenie i cały jego rozkład, jakby umyślnie dla nas przygotowany, odpowiadał wszelkim potrzebom naszym. Gdym go w tak krótkim czasie ujrzała gotowym na nasze przyjęcie, prawdziwie zdawało mi się, że to sen. Zaiste, sowicie Pan wynagrodził nam za to, cośmy przecierpiały, dając nam klasztor z takim ogrodem, z taką obfitością wody i z takim pięknym widokiem, że prawdziwie rozkosz w nim mieszkać. Niech Mu będzie chwała i dziękczynienie na wieki, amen.
40. Arcybiskup, uwiadomiony o wszystkim, ucieszył się bardzo, że nam się tak szczęśliwie powiodło, przypisując pomyślny ten skutek swojemu względem nas uporowi, w czym miał wielką słuszność. Napisałam do niego, wyrażając mu radość moją, iżem zdołała go zadowolić i zapewniając go, że postaram się jak najspieszniej doprowadzić dom nasz do porządku, dla otrzymania już wreszcie od niego łaski upragnionej. Ale i bez tego pilno mi było przenieść się, zwłaszcza gdy mię ostrzeżono, że do czasu spisania jakichś tam dokumentów chcą nas jeszcze w dawnym mieszkaniu zatrzymać. Choć więc lokator, zajmujący ten dom, jeszcze nie ustąpił i nieco jeszcze czasu upłynęło, nim zdołałyśmy go skłonić do usunięcia się, my jednak nie czekając przeniosłyśmy się, zajmując tymczasowo jedną część domu, dla nas opróżnioną. Arcybiskup, jak mi zaraz doniesiono, mocno był nierad z tego mego pośpiechu. Postarałam się, jak mogłam, uspokoić go, i udobruchał się, bo dobre ma serce i, choć łatwo zagniewa się, gniew jego prędko przemija. Potem znowu gniewał się, gdy mu doniesiono, że urządziłyśmy sobie kratę i koło; zdawało mu się, że to postępek samowolny, jakobym chciała usadowić się, nie czekając upoważnienia od niego. Napisałam znowu, tłumacząc mu, że wcale nie miałam tego zamiaru, o który mię posądza, że kratę i koło urządziłam, bo żaden klasztor żeński bez nich być nie może; ale że zresztą krzyża nawet nad domem umieścić nie śmiałam, aby się nie zdawało, że chcę działać własną powagą, bez niego, i tak było istotnie. Mimo wszelką życzliwość, jaką nam okazywał, z wydaniem jednak pożądanego od tak dawna pozwolenia wciąż jeszcze się ociągał, i nie było sposobu wydobyć go od niego.
41. Przyjechał wreszcie zwiedzić nasz dom, który bardzo mu się spodobał, okazał nam wiele łaskawości, ale pozwolenia nie dał. Zrobił nam tylko nieco większą nadzieję, że je otrzymamy, jak tylko załatwią się nie wiem jakie jeszcze układy z Cataliną de Tolosa i odpowiednie dokumenty zostaną spisane. Wielka była obawa, by go w końcu całkiem nie odmówił. Na szczęście doktor Manso, drugi on, o którym mówiłam wyżej, przyjaciel O. Prowincjała, nie wypuszczał nas z swej opieki i korzystając ze swojej z nim zażyłości, przy każdej sposobności przypominał mu naszą prośbę i nalegał nań, aby jej wreszcie zadośćuczynił. Bardzo go to bolało, że i tu znowu zmuszone byłyśmy szukać Mszy świętej na mieście. Choć bowiem była w domu kaplica, w której dla uprzednich właścicieli sprawowała się Najświętsza Ofiara, i która nigdy do innego użytku nie służyła, nam jednak za nic nie chciał pozwolić, byśmy w niej miały Mszę świętą, i tak musiałyśmy co niedzielę i święto chodzić na nabożeństwo do kościoła. Szczęściem, że przynajmniej miałyśmy go blisko. Taki stan rzeczy trwał bez zmiany od dnia naszego przeniesienia się do tego domu, aż do chwili ostatecznego w nim dokonania fundacji, to jest mniej więcej cały miesiąc. Wszyscy teologowie zgadzali się na to, że nie ma żadnej racji, aby Msza święta nie mogła się odprawiać w tej kaplicy, jak odprawiała się przedtem i Arcybiskup, sam wielki teolog, tak samo to uznawał jak i inni. Snadź więc odmowa jego nie miała innej przyczyny, jeno tę, że Pan chciał, byśmy cierpiały. Co do mnie, dość łatwo znosiłam tę próbę; ale między siostrami była jedna, którą ta konieczność wystawiania się na widok publiczny tak głęboko przejmowała, że wychodząc na ulicę, cała się trzęsła ze wzruszenia.
42. Dopełnienie wymaganych formalności niemało nas biedy kosztowało; raz zgadzano się przyjąć od nas porękę, drugi raz znowu żądano gotowych pieniędzy i wiele innych robiono nam trudności. Nie tyle temu był winien Arcybiskup, ile raczej jego oficjał; ten jawną i zawziętą toczył z nami wojnę i gdyby go Pan nie sprowadził w porę z tej drogi i nie skierował na lepszą, sprawa nasza nigdy pewnie nie byłaby doszła do końca. O, ileż w tych przejściach wycierpiała Catalina de Tolosa! Niepodobna tego i wypowiedzieć. Ale wszystko to znosiła z taką cierpliwością, że się nad nią zdumiewałam, a przy tym wciąż z niestrudzoną troskliwością pamiętała o nas i naszych potrzebach. Dała nam zupełną wyprawę na urządzenie się w domu, łóżka i sprzęty, i wszelkie inne rzeczy potrzebne. Dom jej zamożny sowicie był w to wszystko zaopatrzony, ale hojność, z jaką nam tych rzeczy dostarczała, jawnie świadczyła o jej dla nas poświęceniu, iż wolałaby raczej, by u niej czego zabrakło, niż gdybyśmy miały w czymkolwiek cierpieć niedostatek. Niejedną miałyśmy fundatorkę i niejedna na założenie nam klasztoru dużo więcej wydała pieniędzy; ale takiej, która by poniosła choćby dziesiątą część tych przykrości i utrapień, jakie dla nas wycierpiała, nie było żadnej. Gdyby nie to, że miała dzieci, na które musiała się oglądać, cały swój majątek byłaby nam oddała, a tak gorąco pragnęła szczęśliwego dokonania tej naszej fundacji, że wszelkie jej w tym celu i ofiary, i trudy wydawały się jej jakby niczym.
43. Widząc, że temu zwlekaniu nie ma końca, napisałam do Biskupa Palencji, prosząc go, by znowu wstawił się za nami do Arcybiskupa. Biskup był mocno rozżalony na niego, całe jego postępowanie z nami za osobistą sobie poczytując obrazę. Przeciwnie Arcybiskup, ku wielkiemu naszemu zdziwieniu, nigdy najmniejszym znakiem nie okazał, by poczuwał się do tego, że nam czyni krzywdę. Prosiłam go więc, by jeszcze raz napisał do niego, przedstawiając mu, że kiedy już mamy dom i spełniłyśmy wszystko, czego żądał, jemu też należałoby już dotrzymać tego, co obiecał. Wskutek tej prośby mojej przysłał mi do niego list otwarty, ale pisany w formie tak stanowczej, że oddanie jego byłoby zepsuło całą sprawę. Jakoż i doktor Manso, u którego się spowiadałam i którego zdania we wszystkim zasięgałam, nie radził mi go oddawać; bo choć w wyrazach owszem bardzo umiarkowanych nic nie było ubliżającego, w treści swojej jednak list ten wypowiadał pewne prawdy, którymi Arcybiskup, taki już mając charakter, łatwo mógł się obrazić. Już i bez tego rozżalony był na niego za niektóre uwagi, jakie mu tenże przysłał, choć do tego czasu w najlepszej z sobą żyli przyjaźni. Winę tego poróżnienia mnie przypisywał i w tej myśli powiedział mi kiedyś, że jak przez Mękę Pana naszego przyjaciółmi się stali ci, którzy przedtem byli sobie nieprzyjaciółmi, tak przeciwnie przeze mnie dawna przyjaźń jego zamieniła się w nieprzyjaźń. Na to odpowiedziałam mu tylko, że może się z tego przekonać, jaka ja jestem. Zdaje mi się jednak, że wszelkiego z mojej strony dokładałam starania, aby poróżnieniu między nimi zapobiec.
44. W tym też celu na nowo udałam się do Biskupa z błagalną prośbą, popierając ją wszelkimi racjami, na jakie zdobyć się mogłam, i stawiając mu przed oczy, że chodzi tu o chwałę Bożą, aby drugi, jak najprzyjaźniejszy list napisał. Spełnił prośbę moją, choć nie bez wielkiej trudności; ale mając przede wszystkim na względzie chwałę Bożą i chcąc mnie dogodzić, jak to niezmiennie przez całe życie swoje czynił, przezwyciężył siebie i napisał tak, jak prosiłam, oznajmiając mi jednak przy tym, że wszystko, cokolwiek dla Zakonu naszego uczynił, nie tyle go kosztowało, ile napisanie tego listu. Bądź co bądź list ten trafił wreszcie do jego serca, a doktor Manso dokonał reszty, popierając go życzliwymi dla nas uwagami i usilnymi przedstawieniami swymi. Tak więc dał na koniec pozwolenie i posłał z nim do nas zacnego Hernanda de Matanza, który je nam przyniósł z niemałą radością. Właśnie tego dnia siostry więcej niż kiedy bądź były zgnębione i kochana nasza Catalina de Tolosa tak już upadała na duchu, że nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. Ja sama też, choć cały ten czas nie zachwiałam się w mojej ufności, ostatniej nocy zaczynałam tracić nadzieję. Tak to snadź Pan chciał nas przygotować do radości, którą miał niebawem nam zesłać, dopuszczając na nas na chwilę przedtem cięższe strapienie. Niech będzie pochwalone i błogosławione Imię Jego na wieki wieczne amen.
45. Doktorowi Manso dał upoważnienie do odprawienia u nas nazajutrz Mszy świętej i wprowadzenia Najświętszego Sakramentu. On więc pierwszy w kaplicy naszej spełnił Najświętszą Ofiarę. Po nim, z wielką uroczystością i z udziałem muzykantów, którzy nie wzywani sami się zgłosili, odprawił sumę O. Przeor z konwentu Św. Pawła (z Zakonu Dominikańskiego, któremu to Zakonowi równie jak i Towarzystwu Jezusowemu, bardzo wiele zawdzięczamy)…
Wszyscy przyjaciele nasi byli rozradowani, cieszyło się z nimi, rzec można, prawie całe miasto, bo powszechnie nas żałowano, widząc nas w takiej poniewierce, i ostro przymawiano Arcybiskupowi za jego z nami postępowanie tak, iż nieraz to, co przy mnie na niego wygadywano, więcej mię bolało, niż to, co sama cierpiałam. Radość niezmierna dobrej naszej Cataliny de Tolosa i wszystkich sióstr prawdziwym była dla mnie zbudowaniem. “Panie, wołałam, czegóż więcej pragną te służebnice Twoje, jeno tego, by mogły Tobie służyć i być, i pozostać więźniami dla miłości Twojej w tym świętym zamknięciu, którego już nigdy nie opuszczą?”
46. Nikt nie zrozumie, kto sam tego nie doświadczył, jak wielkie jest nasze uszczęśliwienie, gdy za dokonaniem takiej fundacji ujrzymy się wreszcie za klauzurą, za którą nie może mieć wstępu żadna osoba świecka. Jakkolwiek miłujemy wszystkich, którzy żyją w świecie, nigdy jednak towarzystwo ich nie zdoła nam zastąpić tej wielkiej pociechy, jaką nam daje samotność. Jako ryba pojmana w sieci i wyciągnięta z wody żyć nie chce, chyba że puszczą ją na powrót do wody, tak jest, rzec mogę, i z duszą powołaną do tego, by żyła zanurzona w zdrojach Oblubieńca swego. Zarzuć na nią sieci, wyciągnij ją z tej toni Bożej i każ jej patrzeć na rzeczy tego świata, a zobaczysz, że życie prawdziwe już dla niej nie jest życiem, dopóki jej nie będzie dano wrócić do swego żywiołu. O tym się przekonywam na każdy dzień, patrząc na wszystkie, ile ich jest, nasze siostry, o tym mię przekonywa i własne doświadczenie. Która by zaś czuła w sobie tęsknotę do wychodzenia między ludzi świeckich albo do częstych z nimi rozmów, taka słusznie się bać o siebie powinna; snadź nie zakosztowała nigdy owej wody żywej, o której Pan mówił w swej boskiej rozmowie z Samarytanką. Snadź ukrył się przed nią Oblubieniec i sprawiedliwie, skoro jej mało tego, że wolno jej się cieszyć Jego towarzystwem. Ja przynajmniej boję się o taką duszę i dwojaki do tego widzę powód: albo ona obrała sobie ten stan nie dla czystej jedynie Jego miłości, albo też, obrawszy go sobie, nie zrozumie tej wielkiej łaski, jaką Pan jej uczynił, iż raczył ją wybrać dla siebie i uchronił ją od poddaństwa pod władzą męża, pod którą niejedną czeka utrata zdrowia i życia, a dałby Bóg, by nie utrata i duszy.
47. O prawdziwy Człowiecze i prawdziwy Boże, Oblubieńcze mój! Czy mała to łaska i czy godzi się ją lekceważyć? Chwalmy Go, siostry moje, iż nam tę łaskę uczynił. Bezustannie wysławiajmy tego wielkiego Pana i Króla, iż za trochę cierpienia i trudu, który nam osładza tysiącem pociech, a który skończy się jutro, zgotował nam królestwo, które się nigdy nie skończy. Niechaj będzie błogosławiony na wieki, amen, amen.
48. W kilka dni po założeniu naszego domu, naradziwszy się z O.Prowincjałem, przyszliśmy, on i ja, do wniosku, że fundusz darowany przez Catalinę de Tolosa, czyli dochód roczny na utrzymanie tego klasztoru, przedstawia pewne niedogodności, że może dać powód do jakiego procesu i tym samym sprowadzić na nią jakie nieprzyjemności. Uznaliśmy zatem, że lepiej nam zdać się z ufnością na Opatrzność Boską, niżby ona miała z naszego powodu doznawać przykrości. W tej myśli, nie mówiąc już o innych jeszcze względach, które nas do tego skłaniały, na ogólnym zgromadzeniu wszystkich sióstr i z upoważnienia Ojca Prowincjała, zrzekłyśmy się przed notariuszem dochodu, przez nią nam darowanego i wszystkie dokumenty jej zwróciłyśmy. Odbyło się to w największym sekrecie, aby Arcybiskup nie dowiedział się o tym naszym kroku i nie wziął go nam za złe, choć w rzeczy samej krok ten dla nas tylko i dla tego domu był uciążliwy. O klasztor, o którym wiadomo, że żadnych nie ma dochodów i utrzymuje się tylko z jałmużny, nie ma co się obawiać, bo każdy go wspomoże. – Gdy jednak jest o nim powszechne mniemanie, że ma dostateczne uposażenie, choć w istocie go nie ma, jak to było z tym naszym, taki klasztor łatwo może być narażony na głód. Naszemu właśnie, jak mogło się zdawać, groziło to niebezpieczeństwo, na razie przynajmniej, bo na przyszłość Catalina de Tolosa obmyśliła już dla niego sposób, aby po jej śmierci miał zapewnione utrzymanie. Dwie jej córki, które w tym roku miały złożyć profesję w klasztorze naszym w Palencji, zrzekły się majętności swoich na rzecz matki. Otóż ona unieważniła to zrzeczenie się na jej imię i dała je przepisać na rzecz tego domu naszego w Burgos. Prócz tego, trzecia jej córka, która postanowiła wstąpić do nas tutaj, zapisała klasztorowi część przypadającą na nią po ojcu i po matce; dwa te zapisy razem stanowiły sumę, równającą się dochodowi wyznaczonemu nam pierwotnie. W tym tylko trudność, że klasztor nie może zaraz wejść w ich używalność. Mimo to jednak miałam zawsze i mam tę ufność, że siostry nie będą tu cierpiały niedostatku. Jak innym klasztorom, założonym bez stałych dochodów. Pan zsyła jałmużny potrzebne, tak i tu wzbudzi serca litościwe, które domowi temu przyjdą w pomoc, albo też innym jakim sposobem potrzebom jego zaradzi. Nie przeczę wszakże, że wyjątkowe to położenie jego, bo żadna jeszcze z fundacji naszych nie powstawała w takich jak ta warunkach, nasuwało mi niekiedy pewne o dalszy byt jego obawy. W takich chwilach uciekałam się do Pana z błagalną modlitwą, aby jako sam chciał założenia tego klasztoru, tak też sam raczył zrządzić, co potrzeba, aby dzieło Jego istnieć mogło i nie cierpiało niedostatku rzeczy do utrzymania jego niezbędnych. Z tego też powodu zwlekałam z wyjazdem, nie chcąc nowego domu tego opuścić, pókiby się nie nadarzyła jaka aspirantka z posagiem.
49. Aż pewnego dnia, gdy po Komunii znowu byłam zajęta tymi myślami. Pan rzekł do mnie: Czemu się smucisz? Już wszystko załatwione, możesz spokojnie odjechać, dając mi do zrozumienia, że siostry będą miały z czego żyć i że nie zabraknie im rzeczy potrzebnych. Słowa te tak mię uspokoiły, że gdybym widziała gotowe dla sióstr i zapewnione najobfitsze dochody, nie opuszczałabym ich z większym o utrzymanie ich spokojem. Zaraz też zabrałam się do odjazdu, bo w tym domu zdawało mi się, że już nie mam co robić, że tylko wczasu i rozkoszy używam, bo było mi tam bardzo dobrze, gdy przeciwnie w innych klasztorach, choć mię tam czekało więcej pracy i trudu, obecność moja mogła się jeszcze na co przydać.
Arcybiskup Burgos i Biskup Palencji od tego czasu pozostali serdecznymi przyjaciółmi. Dla nas też Arcybiskup stale odtąd okazywał się bardzo łaskawy. Sam osobiście dał habit córce Cataliny de Tolosa i drugiej siostrze, która wraz z nią do tego klasztoru naszego wstąpiła. Znalazło się także kilka osób miłosiernych, które dotąd hojnie ubóstwo nasze wspierają. Z pewnością i nadal Pan nie dopuści, by oblubienice Jego głód cierpiały, jeśli jeno one wiernie Mu służyć będą, jak to jest ich obowiązkiem. Niechaj On raczy użyczyć im łaski ku temu wedle wielkiego miłosierdzia swego i nieskończonej swojej dobroci.
O fundacji klasztoru Św. Józefa u Św. Anny w mieście Burgos, dnia 19 kwietnia, w oktawie Zmartwychwstania Pańskiego 1582 r.
1. Już coś przed sześciu laty niektórzy zakonnicy Towarzystwa Jezusowego, mężowie poważni wiekiem, gruntownie uczeni i wysoko duchowi, przedstawiali mi wielkie dla służby Bożej pożytki, jakich by się spodziewać można z założenia w Burgos domu świętego naszego Zakonu. Racje, jakie mi podawali, trafiły mi do przekonania i wzbudziły we mnie pragnienie tej fundacji. Wśród zatrudnień moich około innych fundacji i wśród ucisków, jakie potem przyszły na nasz Zakon, nie miałam jednak możności przystąpienia wcześniej do wykonania tej myśli.
2. Roku 1580, w czasie mego pobytu w Valladolid, zatrzymał się tam przejazdem nowy Arcybiskup Burgos, który, świeżo z biskupstwa Wysp Kanaryjskich przeniesiony na to arcybiskupstwo, właśnie stamtąd jechał na objęcie swej nowej stolicy. Umyśliłam skorzystać z tej dobrej sposobności i w tym celu udałam się do biskupa Palencji, don Alvaro de Mendoza, z prośbą o poparcie. (Mówiłam już, jak bardzo jest on przychylny dla naszego Zakonu. On pierwszy, będąc wówczas biskupem w Awili, uznał i przyjął pod opiekę swoją tameczny nasz klasztor Św. Józefa i wiele innych od tego czasu łask nam okazał i sprawy Zakonu naszego tak bierze do serca jakby swoje własne, zwłaszcza, gdy go o co proszę). Otóż udałam się do niego z prośbą, by wyjednał mi u Arcybiskupa pozwolenie na fundację w Burgos. Najchętniej tego się podjął, bo mając to przekonanie, że Pan w tych domach naszych wierną odbiera służbę, cieszy się bardzo, skoro nowy nasz dom powstaje.
3. Arcybiskup nie chcąc stawać w mieście, zatrzymał się w klasztorze Św. Hieronima, gdzie Biskup Palencji świetnie go podejmował i obiad wielki na cześć jego wydał i wreszcie dopełnił na nim uroczystego obrzędu włożenia opaski czy, nie wiem, jak to się nazywa, przez co nowo mianowany metropolita otrzymał jawnie władzę arcybiskupią. Przy tej sposobności przedstawił mu także moją prośbę o pozwolenie założenia klasztoru. Arcybiskup upewnił go, że bardzo chętnie udzieli tego pozwolenia; że jeszcze będąc na Wyspach Kanaryjskich, pragnął tam założyć klasztor karmelitanek, wiedząc, jak w tych domach kwitnie służba Boża, o czym sam się przekonał naocznie w rodzinnym swoim mieście, gdzie taki klasztor istnieje, a i mnie także znał dobrze. Biskup Mendoza powtórzył mi jego słowa, zapewniając mię, że o pozwolenie mogę być spokojna, że Arcybiskup owszem bardzo się ucieszył z mego zamiaru. Nie miałam wprawdzie pozwolenia tego na piśmie, ale po takim oświadczeniu mogłam je uważać za pewne i prawomocne, bo Sobór żąda tylko zgodzenia się miejscowego biskupa, nie przepisując, w jaki sposób, ustnie czy na piśmie, ma być wyrażone.
4. Opisując powyżej fundację w Palencji mówiłam, jak wielkie czułam wówczas zniechęcenie do tego przedsięwzięcia, skutkiem ciężkiej, śmiertelnej, jak się zdawało wszystkim, choroby. Zwykle jednak nie podlegam takim pokusom małoduszności, jak tylko widzę, że chodzi o służbę Bożą; ostatecznie więc dobrze nie rozumiem, skąd mi przyszło to zniechęcenie, którego wówczas doznawałam. Gdyby mi chodziło tylko o brak środków, to większe przeszkody stawały mi na drodze przy innych fundacjach, a przecie mi odwagi nie odbierały. Ale widząc teraz, jak łatwo i dobrze rzecz raz zaczęta się powiodła i jak szczęśliwie na chwałę Bożą rozwija się ta fundacja, utwierdziłam się w przekonaniu, że sprawcą mojego upadania na duchu był diabeł. Dlatego też, ile razy która fundacja ma być połączona z wielkimi trudnościami, Pan znając wielką nędzę moją, zawsze mi dodaje ducha słowem i okazaniem boskiej mocy swojej. Przeciwnie, gdy rzeczy mają pójść łatwo, nic mi nie mówi, jak to już w kilku fundacjach zauważyłam. Tak więc i w tym razie, widząc ciężkie, jakie mię czekały walki i cierpienia, pospieszył dodać mi odwagi. Niech Mu będzie chwała i dziękczynienie za wszystko! Tu właśnie w Valladolid, jak to opowiedziałam opisując fundację w Palencji, o którą wówczas jednocześnie z tą drugą toczyły się układy, powiedział mi jakby z wyrzutem te słowa: Czego się lękasz? Czy cię kiedy moja pomoc zawiodła? Ja zawsze jestem ten sam, nie wahaj się podjąć obu tych fundacji. Nie będę tu powtarzała tego, jaką odwagą napełniły mię te słowa. W tejże chwili znikła bez śladu moja małoduszność, z czego się jawnie okazuje, że nie była ona skutkiem ani choroby, ani starości i, jak mówiłam, bez wahania rozpoczęłam przygotowania do obu tych fundacji.
5. Uznałam jednak, że będzie właściwiej naprzód się zająć Palencją; było to i bliżej, i nie takie tam w porze zimowej mrozy, jak w Burgos. Chciałam także tym sposobem dogodzić łaskawemu naszemu Biskupowi. Gdy zaś w czasie pobytu mego w Palencji nastręczyła się trzecia fundacja w Sorii, zdało mi się, że lepiej będzie pierwej skończyć i z tą fundacją, bo wszystko tam było gotowe, a potem dopiero udać się do Burgos.
Biskup w Palencji uważał, że należy uprzedzić Arcybiskupa o tym stanie rzeczy, co na prośbę moją obiecał sam uczynić. Jakoż po wyjeździe moim do Sorii, umyślnie w tym interesie wyprawił do Burgos kanonika Juana Alonso. Arcybiskup, po naradzie z tym kanonikiem, oznajmił mi listownie, że z całego serca pragnie mego przyjazdu; w drugim zaś liście do Jego Ekscelencji objaśniał temuż, że zdaje się zupełnie na niego co do przeprowadzenia tej sprawy.
6. Znając jednak usposobienie miasta Burgos, uważa, iż koniecznie będzie potrzebna zgoda tegoż, wnosi zatem, że powinnam sama przyjechać i wejść nasamprzód w układy z miastem. Jeśliby ono zgodzenia się odmówiło, jemu rąk to nie zwiąże, by nie miał dać z swojej strony obiecanego już pozwolenia, tylko że pomnąc, jak sam na to patrzył, co się działo przy założeniu pierwszego klasztoru w Awili i jakie wówczas powstało przeciw niemu wzburzenie w mieście i jaki opór zaciekły, chciałby tu podobnym zajściom zapobiec. W końcu ostrzegał, że, w razie odmowy miasta, nieodzownie będzie potrzeba, by klasztor miał zapewnione stałe dochody.
7. Biskup na mocy tego listu uważał sprawę za skończoną i słusznie, skoro Arcybiskup żądał mego przybycia i wyraźnie mię wzywał. (Mnie jednak zdawało się, że list ten poniekąd zdradzał pewien brak odwagi i stanowczości z jego strony). Odpisałam mu, dziękując za łaskę mi okazaną, dodając jednak, że, zdaniem moim, gorzej byłoby prosić miasto o pozwolenie, gdyby go miało odmówić, niż zacząć bez pytania go o zgodę, gdyż tamto łatwiej mogłoby narazić się Jego Ekscelencję na możliwe spory. Snadź przeczuwałam zawczasu, jak słabe znalazłabym u niego poparcie, skoroby zamiar nasz napotkał na jego opór, a napotkałby najpewniej, gdybym była podjęła starania o to pozwolenie, którego uzyskanie z góry widziałam, jak byłoby trudne dla zwykłej w takich razach różności zdań.
Jednocześnie napisałam do Biskupa Palencji, prosząc go, by zgodził się na chwilowe zawieszenie tej sprawy ze względu na podkopane moje zdrowie, z którym w tak późnej już porze roku trudno mi narażać się na pobyt w Burgos, gdzie takie silne chłody panują. O wątpliwościach moich co do Arcybiskupa nic mu nie wspominałam, nie chcąc go więcej jeszcze martwić, kiedy i tak już był zmartwiony onym jego listem, w którym, po takich zapewnieniach o dobrej swojej woli, jakoby się cofał i wynajdywał trudności. Bałam się także, dotykając tej kwestii, dać im jaki powód do niezgody, kiedy dotąd w najlepszej z sobą żyli przyjaźni. W taki sposób wytłumaczywszy się przed obu, uważałam siebie za zwolnioną do czasu i ani myśląc o prędkim wybraniu się do Burgos, z Sorii udałam się do naszego domu Św. Józefa w Awili, gdzie różne interesy wymagały koniecznie mojej obecności.
8. Mieszkała wówczas w mieście Burgos pewna wdowa świątobliwa, rodem z Biskai, nazywała się Catalina de Tolosa. Nieprędko skończyłabym, gdybym chciała tu opisywać wszystkie jej cnoty: jej życie umartwione i ducha modlitwy, wielkie jej jałmużny i uczynki miłosierne, bystry jej umysł i wspaniałość serca. Dwie córki swoje, na cztery lata przedtem, o ile pamiętam, oddała do naszego klasztoru Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Panny w Valladolid. Z oddaniem drugich dwu czekała na otworzenie domu naszego w Palencji i zaraz po dokonaniu tej fundacji, nim jeszcze stamtąd odjechałam, sama mi je przywiozła.
9. Wszystkie cztery okazują się córkami godnymi takiej matki, są to, rzec mogę, dusze anielskie. Dała im posag znaczny i hojną wyprawę, bo hojną ona jest we wszystkim, co robi, i ma z czego, posiadając bardzo duży majątek. W czasie pobytu jej u mnie w Palencji, będąc zupełnie spokojna co do pozwolenia Arcybiskupa, tak mi się ono wydawało rzeczą pewną, prosiłam tę pobożną panią, by wyszukała nam w Burgos jaki dom i by urządziła w nim kratę i koło, w którym byśmy tymczasowo mogły zacząć i objąć fundację w posiadanie. Wydatki na to potrzebne prosiłam, by zaliczyła na mój rachunek, bo ani myślałam o tym, by ona miała jeszcze obarczać siebie tym kosztem. Ona gorąco pragnęła tej fundacji i bardzo się tym martwiła, że skutkiem nieprzewidzianych, o których wyżej wspomniałam, trudności — rzecz ma pójść w odwłokę. Jakoż, gdy odjechałam do Awili, nie myśląc, jak mówiłam, o dalszym na teraz traktowaniu tej sprawy, ona jej nie zaniechała i w przekonaniu, że bez pozwolenia miasta nie będzie podobna nic zrobić, nie wspomniawszy mi o tym, wszczęła starania o uzyskanie zgody.
10. Miała dwie znajome, panie znacznego rodu, a bardzo pobożne, matkę i córkę; obie one również bardzo pragnęły tej fundacji. Matka nazywała się dońa Maria Manrique; synowi, który należał do zarządu miasta, było na imię don Alonso de Santo Domingo Manrique, córce dońa Catalina. Obie więc, i matka i córka, poczęły nalegać na don Alonsa, aby wystąpił w zarządzie miejskim z wnioskiem wydania onego pozwolenia. Alonso udał się naprzód do Cataliny de Tolosa z zapytaniem, jaką ma dać wnioskowi swemu podstawę, to jest jaką przedstawić rękojmię co do utrzymania zamierzonej fundacji, bo bez takiej rękojmi, rzecz pewna, że pozwolenia odmówią. Na to oświadczyła, że obowiązuje się, jak tego i dopełniła, dać nam dom, jeślibyśmy go skądinąd nie miały, i zapewnić nam pożywienie. Ułożono podanie z wymienieniem tych zobowiązań, ona je podpisała, a don Alonso z tym dokumentem w ręku tak zręcznie i pomyślnie pokierował sprawą, że wszyscy członkowie zarządu zgodzili się na dopuszczenie naszej fundacji, po czym udał się do Arcybiskupa i doręczył mu to pozwolenie na piśmie. Zaraz po wszczęciu tych rokowań uprzedziła mnie listownie o krokach przez nią uczynionych. Ja wzięłam to za żarty; wiedziałam dobrze z własnego doświadczenia, jak trudno jest uzyskać od miast pozwolenie na klasztor utrzymujący się z jałmużny, byłam więc pewna, że i w tym razie rzeczy łatwo nie pójdą, a nie powstało mi w myśli, żeby ona tak prędko załatwiła sprawę, tak wielkie i hojne biorąc na siebie zobowiązania.
11. Z tym wszystkim jednak któregoś dnia, zdaje mi się w oktawę św. Marcina, polecając tę sprawę Panu, zastanowiłam się, co pocznę, jeśli, wbrew oczekiwaniu mojemu, zgodzenie się miasta rychło nastąpi. Zdawało mi się, że przy tylu różnych i ciężkich cierpieniach moich o podróży do Burgos myśleć mi niepodobna, że byłoby to nierozsądnym narażaniem zdrowia, gdybym po świeżo przebytej, tak ciężkiej – jak wyżej opowiedziałam – jeździe do Sorii, zaraz znowu puszczała się w taką daleką drogę, tym więcej, że jestem bardzo wrażliwa na zimno. Prowincjał też pewno by na to nie pozwolił. Wreszcie, skoro tam nie grożą żadne szczególne trudności, obecność moja nie będzie tam potrzebna i przeorysza bardzo dobrze mię może zastąpić.
Wśród takich myśli, gdy już postanowiłam sobie, że nie pojadę, Pan rzekł do mnie te słowa, z których poznałam, że pozwolenie już jest uzyskane: Nie bój się tego zimna. Ja jestem żarem prawdziwym. Diabeł wszystkie siły swoje wytęża, aby przeszkodzić tej fundacji, ty dla Mnie wytęż twoje, aby przyszła do skutku. Nie wahaj się pojechać tam sama; wielki będzie z tego pożytek.
12. Słowa te zmieniły w jednej chwili moje postanowienie. Choć bowiem natura nieraz się wzdryga wobec grożącego jej cierpienia, nigdy jednak nie ulega zmianie chęć i gotowość do cierpienia dla miłości tak wielkiego Pana i Boga mego. Tak też Jemu mówię w chwilach podobnej pokusy, by nie zważał na te wstręty mojej ułomności, ale kazał, co chce, abym czyniła dla Jego chwały, a ja bez ociągania się spełnię, co każe. Choć w tej porze padały śniegi, nie tyle przecie to mię odstraszało od jazdy do Burgos, ile raczej wzgląd na złe moje zdrowie; gdybym je miała dobre, pewno bym na śniegi i mrozy ani na nic nie zważała. Cierpienia moje w czasie tej fundacji mocno mi dolegały, jak zwykle; ale zimno było tak nieznaczne, czy też ja tak mało je czułam, że prawdziwie powiedzieć mogę, iż nie więcej od niego cierpiałam, niż gdybym była choćby w Toledo. Wiernie co do tego dotrzymał Pan obietnicy, jaką mi dał w onych swoich słowach.
13. W kilka dni po tych słowach Pana nadesłano mi pozwolenie od miasta wraz z listami od Cataliny de Tolosa i od przyjaciółki jej dońi Manrique. Obie nalegały na mnie, bym przyśpieszyła swój przyjazd, z obawy, by nie zaszła jaka przeszkoda, bo świeżo byli się tam zjawili Bracia Wiktoryni z zamiarem założenia klasztoru, a przed nimi jeszcze, od dość dawna już, o takież upoważnienie do fundacji starali się Karmelici Trzewiczkowi; później, w takimże celu, zjawili się jeszcze Bazylianie. Takie jednoczesne zgłoszenie się tylu zakonów mogło rzeczywiście stać się poważną dla nas przeszkodą; tym bardziej więc jest czego dziękować Panu za wielką dobroć i miłość tego miasta, które je chętnie dopuściło wszystkie, choć zamożność jego nie jest dzisiaj tak wielka, jaka była dawniej. Zawsze słyszałam pochwały miasta Burgos za miłosierdzie jego chrześcijańskie, ale przyznaję, że nie spodziewałam się, by ono umiało się zdobyć na taką szerokość i hojność. Mnogość i rozmaitość zakonów była raczej dla pobożnej tej ludności zachętą. Jedni wedle pociągu swego wspierali ten, inni woleli świadczyć dobrodziejstwa drugiemu. Arcybiskup jednak nie chciał zrazu tych nowo przybywających dopuścić, przewidując z ich osiedlenia się niepożądane następstwa, by mianowicie istniejące już w mieście klasztory żebrzące, z sąsiedztwa tych nowych nie miały szkody, to jest umniejszenia jałmużn, bez których by utrzymać się nie mogły. Może być, że samiż ci zakonnicy taką mu obawę podali, a może też wzniecił ją diabeł, chcąc przeszkodzić wielkim korzyściom duchowym, jakie sprawia znaczniejsza liczba klasztorów w jednymże miejscu istniejących; a czy ich jest mniej, czy więcej, Bóg zarówno mocen jest dać im pożywienie.
14. Zważając na wielką usilność, z jaką te świątobliwe panie nalegały na mnie w swoich listach, abym przyśpieszyła mój przyjazd, chciałabym była wyjechać natychmiast, tylko że niektóre pilne sprawy jeszcze mię w Awili zatrzymywały. Wobec pobożnej skwapliwości tych pań, które, choć obce, tak żywo brały do serca tę sprawę, czułam dobrze, że mnie tym bardziej nie wypada ociągać się i jestem obowiązana spiesznie korzystać z pomyślnych okoliczności, by ich z własnej winy nie stracić.
Słowa, które słyszałam zapowiadały wielkie przeciwności, choć nie mogłam odgadnąć, skąd i od kogo by one przyjść miały. W liście bowiem Cataliny de Tolosa miałam zapewnienie, że własny dom jej gotów jest na przyjęcie nasze i na wstępne przez nas objęcie fundacji, że miasto się zgadza i Arcybiskup także. Nie mogłam więc żadną miarą dojść, kto by jeszcze miał być sprawcą tego przeciwieństwa, które nam diabeł miał wzniecić, choć mając na to słowo Pańskie, nic wątpiłam, że tak będzie.
15. Zwykle większe w boskiej mądrości swojej Pan daje światło przełożonym. Napisałam więc do Ojca Prowincjała, zdając mu sprawę i z uprzedniego usposobienia mego i z tego, co potem słyszałam od Pana. On odpowiedział, że jechać mi nie zabrania, tylko zapytuje, czy mam na piśmie pozwolenie od Arcybiskupa. Odpisałam mu, że według listów, jakie otrzymałam z Burgos, mówiono z nim w tej sprawie, uprzedzając go, że proszono miasto o pozwolenie i że on ten krok pochwalił; że zatem, wobec tego wszystkiego i wobec poprzednich jego w tej kwestii oświadczeń, zdaje się, że o pozwoleniu jego nie ma co wątpić.
16. Ojciec Prowincjał postanowił towarzyszyć nam w podróży na tę fundację, po części dlatego, że skończywszy już kazania adwentowe, miał czas swobodny; po części dla odwiedzenia, z małym zboczeniem z drogi, klasztoru naszego w Sorii, którego od czasu założenia jego jeszcze nie wizytował; po części także, widząc mię taką starą i schorzałą, a sądząc, że życie moje jeszcze się na co przydać może, chciał czuwać nad moim zdrowiem, w tej jeździe po drogach niegodziwych i w najgorszej porze roku. Stało się to rzeczywiście miłościwym zrządzeniem Pańskim, bo drogi tak były złe i wody tak wezbrane, że niełatwo byłybyśmy z nich wyszły bez pomocy jego samego i jego towarzyszów. Po wiele razy przyszło im wysiadać dla odszukania drogi albo dla dobywania wozów z kałuż, w których się raz w raz nurzały. Zwłaszcza między Palencją a Burgos tak było źle, że odważenie się na taką przeprawę istotnie mogło się wydawać zuchwalstwem. Prawda, że na ubezpieczenie się miałam słowo Pana, który rzekł do mnie, byśmy się nie bali jechać dalej, bo On będzie z nami, Ojcu Prowincjałowi jednak na razie nie mówiłam o tych słowach. Wielkie natomiast z nich miałam uspokojenie i pociechę w tych bardzo poważnych niebezpieczeństwach i cierpieniach, na jakie byliśmy wystawieni. W jednej szczególnie miejscowości pod Burgos, zwanej pontones, bardzo było groźnie; wody w tym miejscu tak wezbrały, że sameż mosty prawie wszędzie pod nimi znikały; drogi zupełnie nie było widać, tylko jak daleko okiem sięgnąć, wszędzie woda i woda, a po obu stronach mostów i drogi toń niezgłębiona. Puszczanie się w taką drogę równało się zuchwalstwu, zwłaszcza jeszcze wozami, które za najmniejszym zboczeniem niechybnie zsunęłyby się w przepaść; jakoż z jednym z wozów naszych o mało że tak się nie stało.
17. Wzięliśmy wprawdzie z gospody położonej nie opodal przewodnika, znającego dobrze to przejście; ale i z najlepszym przewodnikiem niebezpieczeństwo jest wielkie. A jakie zajazdy miewaliśmy po drodze, o tym lepiej nie mówić. Przy takich złych drogach nie mogliśmy ani stawać na popas czy na nocleg, gdzie byśmy chcieli, ani tyle ujechać, ile by w ciągu dnia należało. Wozy nasze raz w raz grzęzły w błocie i trzeba było nieraz wyprzęgać muły z jednego, aby wyciągnąć drugi. Ojcowie nam towarzyszący wielkie z tym mieli utrudzenie, zwłaszcza że woźnice, jacy się nam dostali, byli to ludzie młodzi i niedoświadczeni, a przy tym i niedbali. Towarzystwo Ojca Prowincjała dużo mi dodawało otuchy; sam się zajmował wszystkim; z takim niewzruszonym spokojem znosił wszystkie te kłopoty, jak gdyby dla niego były niczym; największe nawet trudności tak spokojnie załatwiał, jak gdyby to były bagatele. Raz tylko, w czasie onej przeprawy przez mosty, mimo woli uległ silnemu wrażeniu przestrachu. I ja też, gdy się wówczas znalazłam wśród onej bezbrzeżnej topieli, nie widząc ani śladu drogi, kędy by przejechać, ani łodzi, którą by przepłynąć, mimo całej odwagi, jakiej mi dodawała otrzymana od Pana obietnica, nie zdołałam się oprzeć silnemu lękowi na myśl, co się stanie z moimi towarzyszkami. Miałam ich osiem w tej drodze: dwie z nich miały ze mną powrócić, drugie pięć, z których cztery chórowe a jedna konwerska, były wyznaczone na pozostanie w Burgos. Jeszcze, zdaje mi się, nie powiedziałam, kto był ówczesnym naszym Prowincjałem. Był to Ojciec Hieronim Gracián od Matki Bożej, o którym niejednokrotnie już w innych miejscach mówiłam. Co do mnie, odbywałam tę podróż z bardzo silnym bólem gardła, który mi przyszedł w drodze, jeszcze przed dojechaniem do Valladolid; gorączka przy tym ani na chwilę mnie nie opuszczała. Cierpiałam więc mocno, skutkiem czego i nie byłam zdolna cieszyć się tak, jak by należało, szczęśliwie przebytymi niebezpieczeństwami i słodkością najłaskawszej opieki, jaką nas Pan w tej drodze otaczał. Ból ten mam dotąd, choć to już koniec czerwca; nie jest on już tak gwałtowny, zawsze jednak mocno mi dolega. Siostry po tych przeprawach były uszczęśliwione. Miło też jest rozmawiać o niebezpieczeństwach przebytych, kiedy już miną; ale milszą jeszcze i większą rzeczą jest cierpieć z posłuszeństwa, zwłaszcza dla dusz tak tę cnotę kochających i pełniących, jak owe siostry.
18. Po takiej fatalnej podróży, jeszcze pod samym miastem przebywszy bajora, stanęliśmy wreszcie w Burgos, w piątek, nazajutrz po Nawróceniu św. Pawła, dnia 26 stycznia. Stosownie do żądania Ojca Prowincjała, zatrzymaliśmy się naprzód u świętego Krzyża, dla polecenia jemu naszej sprawy, a także dla doczekania tam zmroku, bo jeszcze było widno. Mieliśmy zamiar i postanowienie zaraz bez odkładania przystąpić do fundacji. Byłam zaopatrzona w listy od kanonika Salinas (tego samego, który, jak opowiedziałam w swoim miejscu, tak skutecznie nas wspomagał przy fundacji w Palencji i tutaj również najusilniej był nam pomocny) i od kilku osób znaczniejszych, gorąco nas polecających krewnym i przyjaciołom swoim w Burgos, aby poparli naszą sprawę swoim wpływem.
19. Wszyscy oni uczynili zadość temu wezwaniu i zaraz nazajutrz przyszli mię odwiedzić. Podobnież i członkowie zarządu miasta przyszli do mnie z upewnieniem, że słowa nam danego wcale nie żałują, że owszem, bardzo się cieszą z mojego przybycia i radzi będą, w czym zechcę, mi usłużyć. Oświadczenie to zupełnie nas uspokoiło, bo ponieważ jedyna obawa, jaką miałyśmy, była o to, by nam miasto nie robiło trudności, więc wobec takiej uprzejmości radnych byłyśmy pewne, że żadnej już przeszkody nie będzie. W chwili naszego przyjazdu chciałyśmy natychmiast, zanim ktoś się o nas dowie, zawiadomić Arcybiskupa i prosić go, aby pierwsza Msza święta u nas mogła być zaraz nazajutrz; tego bowiem zawsze we wszystkich prawie fundacjach przestrzegałyśmy. Z powodu jednak deszczu ulewnego, w jaki zajechałyśmy do domu kochanej naszej Cataliny de Tolosa, trzeba było wstrzymać się z tym zawiadomieniem do rana.
20. Noc tę miałyśmy spokojną i doskonały po trudach podróży odpoczynek, dzięki serdecznie gościnnemu przyjęciu, jakie nam zgotowała ta pobożna pani. Ja jednak tej nocy dużo ucierpiałam; dla osuszenia przemokłej mojej odzieży mocno w pokoju napalono, a ogień ten, choć kominkowy, tak mi zaszkodził, że nazajutrz głowy podnieść nie mogłam. Przychodzących do mnie zmuszona byłam przyjmować leżąc w łóżku i przez zakratowane okienko, zasłoną okryte, z nimi rozmawiać. Bardzo to dla mnie uciążliwe, ale wobec konieczności traktowania o interesach fundacji, niepodobna mi było od tych rozmów się uchylić.
21. Nazajutrz wcześnie O. Prowincjał poszedł do Ekscelencji, prosić go o błogosławieństwo, bo niczego już więcej, zdawało nam się, nie było potrzeba. Ale ten przyjął go bardzo zachmurzony i rozgniewany, objawiając mu wielkie swoje niezadowolenie, że przyjechaliśmy bez jego pozwolenia, jak gdyby sam nie był kazał nam przyjechać i jak gdyby nigdy nie było mowy z nim o naszej fundacji. Ostrymi więc wyrzutami obsypywał O. Prowincjała, mocne zwłaszcza na mnie okazując zagniewanie. Wprawdzie musiał przyznać w końcu, że sam mi kazał przyjechać, ale to było tylko w tej myśli, dodawał, abym rozpatrzyła się na miejscu i układy wszczęła, a nie bym od razu tyle mniszek przywoziła… Niech nas Bóg strzeże od takich przykrości! Na próżno przedstawiał mu, że układ z miastem, według żądania jego, już stanął, że zatem już nie o układy chodzi, jeno o dopełnienie przyznanej już fundacji; że przed wyjazdem zapytywałam Biskupa Palencji i otrzymałam od niego zapewnienie, że powinnam zaraz jechać (bez uprzedniego porozumiewania się jeszcze z Jego Ekscelencją), że nawet trudzenie księdza Arcybiskupa nowym jeszcze z mojej strony uprzednim zapytaniem, byłoby rzeczą zbyteczną i niewłaściwą, skoro on już oświadczył, że pragnie naszego przybycia. Wszystkie te racje nie zdołały go przekonać ani zmienić nieprzychylnego dla nas jego usposobienia. Widocznie Bóg sam, chcąc tej fundacji, zrządził ten nagły, bez zapytywania, nasz przyjazd. Gdybyśmy były postąpiły inaczej, fundacja z pewnością nie przyszłaby do skutku. Arcybiskup bowiem, jak potem sam to przyznał, w razie nowej do niego prośby naszej byłby dał odpowiedź odmowną i przyjazdu nam zabronił. Ostatecznie oświadczył O. Prowincjałowi i z tym go odprawił, że jeśli nie wykażemy się ze stałego dochodu na utrzymanie naszego klasztoru i z posiadania własnego domu, pozwolenia od niego żadną miarą nie otrzymamy i możemy sobie odjechać, skąd przyjechałyśmy. Odjechać! Piękne to były właśnie do odjazdu drogi i czas na podróż prześliczny.
22. O Panie mój, jaka to prawda, że kto Tobie odda jaką usługę, temu Ty zaraz odpłacasz jakim dotkliwym strapieniem! I jakże drogą byłaby taka zapłata dla duszy prawdziwie Ciebie miłującej, gdybyśmy umieli od razu poznać się na jej cenie! My jednak w onej chwili tego zysku wcale sobie nie życzyliśmy. Widzieliśmy tylko to jedno, że stawiane warunki grożą nam zupełną niemożnością wykonania naszego zamiaru. Nie dość bowiem, że wymagał, byśmy miały zapewniony stały dochód i nabyty własny dom, ale nadto jeszcze zabronił, by funduszu na to potrzebnego użyto z posagu sióstr. Znalezienie zaś innego źródła na sumę tak znaczną, przy najusilniejszym nawet szukaniu i obmyślaniu, było widocznym niepodobieństwem. Mimo to wszystko nie zachwiałam się ani na chwilę w mej ufności; zupełnie byłam pewna, że wszystkie te przeciwności zrządzone są dla większego naszego dobra, że jakkolwiek diabeł kładzie nam w drogę przeszkody dla udaremnienia naszej fundacji, Bóg przecie w końcu zwycięży i sprawę swoją do pomyślnego skutku przywiedzie. Snadź O. Prowincjał podzielał tę ufność moją, bo odpowiedzią zgoła się nie trapił i z pogodnym uśmiechem mi ją powtórzył. Bóg łaskawy tak go dobrze usposobił, aby się nie gniewał na mnie i nie robił mi wymówek, żem nie postarała się z samego początku dostać pozwolenie na piśmie, jak on wówczas radził.
23. Dowiedziawszy się o tym stanie rzeczy, przyszło zaraz do mnie kilku z przyjaciół i krewnych kanonika Salinas, do których tenże – jak mówiłam – dał nam listy. Wszyscy oni byli zdania, że trzeba prosić Arcybiskupa o pozwolenie, byśmy mogły mieć Mszę świętą w domu i nie potrzebowały wychodzić na ulice, w tej porze pełne błota, po którym nie wypadało nam chodzić boso. W domu była sala bardzo przyzwoita, która ojcom Towarzystwa Jezusowego, od chwili przybycia ich do Burgos, przez dziesięć lat służyła za kaplicę; nie byłoby więc w tym, zdawało się nam, żadnej trudności, byśmy w tejże kaplicy odbyły tymczasowe objęcie w posiadanie, nimbyśmy zdołały nabyć dom własny i do niego na stałe mieszkanie się przenieść. Ale Arcybiskup żadną miarą nie chciał pozwolić na odprawianie Mszy świętej w tej sali, choć dwóch kanoników usilnie go o to prosiło. Tyle tylko zdołali uzyskać, że skoro będziemy miały dochód zapewniony, on zgodzi się na rozpoczęcie fundacji w tym domu, do czasu nabycia własnego. Żądał jednak, byśmy przyrzekły, że dom własny kupimy i stawimy na to poręczycieli. Szczęściem poręczycieli zaraz znalazłyśmy: przyjaciele kanonika Salinas sami się nam z poręką ofiarowali, a Catalina de Tolosa zobowiązała się zapewnić nam dochód, bez którego fundacji rozpoczynać nam broniono.
24. Na tych wszystkich pertraktacjach i obmyślaniach, jak i skąd zaradzić tylu kłopotom, upłynęły nam ze trzy tygodnie, w ciągu których byłyśmy bez Mszy świętej, z wyjątkiem świąt, a ja do tego byłam mocno chora i wciąż trawiona gorączką. Ale Catalina de Tolosa z całą troskliwością pamiętała o wszystkich moich potrzebach i wygodach. Dała nam na mieszkanie całą część swego domu, gdzie byłyśmy zupełnie same; przez cały miesiąc z taką serdecznością nas żywiła, jak gdyby nam wszystkim była matką. O. Prowincjał z towarzyszami swymi mieszkał u przyjaciela i dawnego swego kolegi szkolnego, niejakiego doktora Manso, kanonika i teologa katedralnego. Bardzo był nierad tym zwłokom, które go tak długo w Burgos zatrzymywały, a nie miał serca opuścić nas przed ostatecznym załatwieniem naszej sprawy.
25. Arcybiskup, na przedstawienie nasze, że mamy już żądanych poręczycieli i zapewnione utrzymanie klasztoru, odesłał nas do swego oficjała, aby zaraz co należy zarządził. Ale i do niego diabeł trafić nie zaniechał. Bo oto, gdyśmy sądzili, że już żadnej nie może być przyczepki, że Arcybiskup po całomiesięcznych staraniach naszych poprzestanie wreszcie na tym, cośmy według żądania jego spełnili, nowa zaszła przeszkoda. Oficjał po długim zastanowieniu się, przysłał mi reskrypt z oznajmieniem, że pozwolenia dla nas nie będzie, póki nie będziemy miały własnego domu; że na rozpoczęcie fundacji w tym domu, w którym stałyśmy, Arcybiskup już się nie zgadza, bo wielka w nim wilgoć i ciągły hałas z ulicy. Przy tym i co do zabezpieczenia stałych dochodów klasztoru podnosił nie wiem już jakie zarzuty i mnóstwo innych robił trudności, jakby sprawa, od miesiąca wlokąca się, teraz dopiero się zaczynała. Wreszcie kończąc oświadczył, że o tej sprawie więcej nie ma co mówić, póki nie będzie domu takiego, który by się spodobał Arcybiskupowi.
26. Wielkie było oburzenie Ojca Prowincjała i wszystkich po otrzymaniu tego dziwnego poselstwa. Boć na znalezienie takiego domu, który by się zdał na klasztor, każdy to widzi, że potrzeba czasu. A przy tym Prowincjał już nie mógł dłużej patrzyć na to, że zmuszone byłyśmy wychodzić na miasto dla słuchania Mszy świętej; i choć kościół był niedaleko i miałyśmy w nim osobną kaplicę, gdzie nikt nas nie widział, zawsze jednak przedłużenie, jakby umyślne, takiego stanu rzeczy bardzo ciężką było i dla Jego Przewielebności, i dla nas przykrością. Poważnie już wówczas myślał, jak sądzę, kazać nam odjechać. Na to jednak ja nie mogłam się zgodzić. Pomnąc na słowa, jakie usłyszałam od Pana i na zalecenie Jego, bym za Niego broniła tej Jego sprawy, tak byłam pewna pomyślnego jej skutku, że wszystkich tych przykrości jakby wcale nie czułam. To jedno tylko mię martwiło, że O.Prowincjał tyle z naszego powodu cierpi nieprzyjemności. Żałowałam, że z nami przyjechał, nie przewidując wówczas, jak wielką i skuteczną przyjaciele jego mieli nam być pomocą, jak się to z dalszego opowiadania mego okaże. Towarzyszki moje także mocno były strapione, ale o nic nie tyle się frasowałam, ile o Prowincjała. Wśród tego powszechnego strapienia któregoś dnia, choć w tej chwili nie byłam na modlitwie. Pan rzekł do mnie te słowa: Teraz, Tereso, bądź mężna! Słowa te nowej dodały mi odwagi; nie wahałam się już prosić O. Prowincjała (do czego zapewne i Pan sam wewnętrznie go skłonił), by, nie czekając dłużej, zostawił nas same i wrócił do domu, tym bardziej, że zbliżał się już czas Wielkiego Postu, a kazania postne w jego kościele klasztornym z obowiązku na niego przypadały.
27. Przed odjazdem z Burgos, wspólnie z przyjaciółmi swymi, wystarał się nam o pomieszczenie w szpitalu Niepokalanego Poczęcia, gdzie przynajmniej miałyśmy Najświętszy Sakrament i codziennie Mszę świętą. Było to dla nas ulgą, a dla niego niejaką pociechą; ale uzyskanie dla nas tego mieszkania niemało go kosztowało. Pewna bowiem wdowa miała w tymże szpitalu wynajęty dla siebie obszerny pokój i nie tylko odstąpić go nam nie chciała (choć sama miała go zająć dopiero za pół roku), ale nadto jeszcze bardzo się gniewała, że nam dano parę pokoi na górze pod dachem, z których jeden miał wejście na jej pokój. Mało jej było zamknąć na klucz to przejście, ale jeszcze je od środka zatarasowała drągami. Z drugiej strony znowu, członkowie bractwa, zawiadującego szpitalem, wyobrazili sobie, że na to do niego się wprowadzamy, aby go zabrać dla siebie; obawa ta nie miała sensu, ale dla większej zasługi naszej Bóg dopuścił na nas i to utrapienie. Kazali nam tedy, Ojcu Prowincjałowi i mnie, złożyć przed notariuszem przyrzeczenie, że na pierwsze ich żądanie natychmiast się wyniesiemy.
28. Warunek ten wydawał mi się szczególnie niebezpieczny i groźny, bo wdowa ta była bogata i możnych miała krewnych, mogłaby więc każdej chwili, skoroby jej przyszła fantazja, wyrzucić nas na ulicę. Ale Ojciec Prowincjał, roztropniejszy ode mnie, uznał, że potrzeba nam zgodzić się na wszelkie stawiane nam warunki, aby tylko prędzej zająć to mieszkanie. Dano nam tylko dwa pokoje i kuchnię; ale ochmistrz szpitalny, niejaki Hernando de Matanza, wielki sługa Boży, dodał nam drugie dwa, z których jeden nam służył za rozmównicę. Nadto i w codziennych potrzebach naszych dobry ten człowiek, pełen miłosierdzia dla bliźnich i wielki jałmużnik, hojnie nas wspierał. Również wiele dobrego nam świadczył poczmistrz miejscowy, Francisco de Cuevas, czynny bardzo i gorliwy opiekun tego szpitala; w każdej, ile razy się zdarzyła, potrzebie zawsze gotową u niego znajdowałyśmy pomoc.
29. Na to wymieniam tu tylu dobroczyńców, którzy tak wspierali nas w pierwszych naszych w Burgos początkach, aby siostry – i te, które teraz są, i te, które później nastaną – pamiętały o nich, jako słuszna, w modlitwach swoich. Wszakże więcej jeszcze pamięć i modlitwa należy się od nas fundatorom. Nie było zrazu zamiarem moim i ani mi to nawet na myśl nie przyszło, by Catalina de Tolosa miała zostać fundatorką tego naszego klasztoru. Ona jednak życiem swoim świętym zasłużyła sobie na tę łaskę u Pana, który Opatrznością swoją tak wszystko zrządził, iż niepodobna jej tego chwalebnego tytułu zaprzeczyć. To jedno już, że ona dała fundusz na kupienie domu, na co my same nigdy nie byłybyśmy się zdobyły, niewątpliwie jej zapewnia prawo do tytułu fundatorki; ale więcej jeszcze nań zasłużyła tym, że niewypowiedzianie bolały ją wszystkie one z Arcybiskupem nieporozumienia i sama myśl, że zamiar nasz może spełznąć na niczym, dojmującym przejmowała ją smutkiem. Niestrudzona też była w świadczeniu nam coraz nowych dobrodziejstw.
30. Choć szpital, w którym mieszkałyśmy, w znacznej od jej domu leżał odległości, ona przecie prawie co dzień z największą serdecznością nas odwiedzała i przysyłała nam, czego nam było potrzeba, nie zważając na szemrania i obelgi, jakimi ją za to ścigano, a wobec których serce mniej odważne, niż ona je miała, byłoby się z pewnością ulękło albo zniechęciło. Przykrości te, które ona z naszego powodu cierpiała, wielkim były dla niej zmartwieniem. Najczęściej wprawdzie ukrywała je przede mną, ale bywały chwile, że nie mogła ich zataić, zwłaszcza takie, które dotykały ją w sumieniu. Sumienie bowiem miała tak czyste i prawe, że jakkolwiek nieraz silne jej dawano powody do żalu i urazy, nigdy przecie z ust jej nie słyszałam słowa, które by było z obrazą Boga i miłości bliźniego. Wymyślano jej na wszelki sposób: że idzie prostą drogą do piekła, że to wstyd, by niewiasta uczciwa i mająca dzieci trwoniła tak majątek jak ona. A przecież ona nic nie robiła, w czym by pierwej nie zasięgnęła rady i zgodzenia się światłych i uczonych teologów. Ja też, gdyby ta szczodrobliwość jej nie była w zgodzie z innymi jej obowiązkami, za nic na świecie, jakkolwiek by o to nastawała, nie przyjęłabym jej daru, choćbym za to miała się wyrzec założenia, nie jednego, ale tysiąca klasztorów. Zresztą sprawa ta toczyła się całkiem między nami, i nikt z postronnych nie wiedział, jak rzeczy stoją istotnie; nie dziw więc, że więcej się domyślano niż było rzeczywiście. Ona na wszystkie te napaści odpowiadała z chrześcijańską, jaką w wysokim stopniu posiada, roztropnością i cierpliwością niezachwianą. Snadź Bóg sam uczył jej umiejętności łagodzenia jednych, znoszenia drugich i darzył ją męstwem wyższym nad wszelkie cierpienia i przeciwności. O, jakże wysoko w tej odwadze do czynienia wielkich rzeczy i znoszenia wielkich cierpień prawdziwi słudzy Boży przewyższają możnych tego świata, o ile w nich, obok świetności znakomitego rodu, nie ma tej prawdziwej wyższości ducha, którą daje tylko miłość Boga! Catalinie de Tolosa ani na jednym, ani na drugim nie zbywało, bo i duszę miała czystą i była córką wielkiego rodu.
31. Ojciec Prowincjał, jak mówiłam, umieściwszy nas w tym szpitalu, gdzie i Mszę świętą miałyśmy, i mogłyśmy zachowywać klauzurę, łatwiej już zdobył się na odwagę opuszczenia nas i udania się do Valladolid, gdzie miał opowiadać słowo Boże. Odjeżdżał jednak mocno zgryziony tym, że ze strony Arcybiskupa żadnego nie było widoku, byśmy miały otrzymać potrzebne nam pozwolenie. Dodawałam mu otuchy, jak mogłam, ale daremnie; nie dawał wiary moim słowom i trzeba przyznać, że bardzo poważne miał do smutnych przewidywań swoich powody, nad którymi nie mam potrzeby tutaj się rozwodzić. Dość, ze mało miał nadziei, a przyjaciele jego jeszcze mniej, co tym bardziej jeszcze utwierdzało go w zwątpieniu.
Odjazd jego wielką mi przyniósł ulgę, bo – jak już mówiłam – największym zmartwieniem moim było to, że on tak się martwił. Odjeżdżając, zalecał nam, byśmy się na wszelki sposób starały o nabycie domu, abyśmy przynajmniej już były we własnym mieszkaniu. Ale było to zadanie trudne; dotychczas, pomimo usilnego szukania, żaden jeszcze dom się nie znalazł, który byśmy mogły kupić. Życzliwi nam, zwłaszcza przyjaciele Ojca Prowincjała, po odjeździe jego gorliwiej jeszcze niż przedtem zajmowali się sprawą naszą. Wszyscy oni byli zdania, że Arcybiskupowi, dopóki nie będziemy miały domu, ani słowem już o nas wspominać nie będą. Ten jednak wciąż powtarzał, że więcej od innych pragnie tej fundacji naszej, i chcę wierzyć temu, boć taki dobry chrześcijanin, jak on, nie kłamałby przecie. Ale w czynach to pragnienie jego nie bardzo się okazywało, skoro żądał od nas takich rzeczy, których spełnienie widocznym dla nas było niepodobieństwem. Takie to zdrady knuł diabeł, aby zamiar nasz nie przyszedł do skutku. Lecz jakże jawnie, o Panie, okazała się i w tym zdarzeniu wszechmocność Twoja, kiedy z tych właśnie podstępów, które nieprzyjaciel wynajdywał na zdławienie tego dzieła Twego, Ty wyprowadziłeś tym świetniejsze jego dokonanie. Bądź za to błogosławiony na wieki.
32. Już blisko miesiąc, od wigilii św. Macieja do wigilii św. Józefa, mieszkałyśmy w tym szpitalu, wciąż szukając domu. Wszystkie jednak, które nam ofiarowano na sprzedaż, tyle różnych przedstawiały niedogodności, że żadnego z nich nie mogłyśmy wybrać. Mówiono mi o domu jakiegoś pana, od dłuższego już czasu wystawionym na sprzedaż. Dziwnym zrządzeniem Bożym stało się, że choć tyle naraz Zakonów w tymże czasie, jak mówiłam wyżej, szukało domu dla siebie, ten żadnemu z nich się nie spodobał, czemu dzisiaj wszyscy się dziwią, a niektórzy nawet i żałują. Słyszałam o tym domu od dwóch znajomych, ale wobec niekorzystnego o nim zdania wielu innych, miałam go za całkiem dla nas nieprzydatny i już o nim wcale nie myślałam.
33. Pewnego razu, w ciągu rozmowy z doktorem Aguiar, przyjacielem, jak mówiłam, naszego Ojca, w której tenże oznajmił mi ze smutkiem, że na próżno wiele domów oglądał i w całym mieście nic nie znalazł i prawie już zwątpił, czy będzie podobna co znaleźć, nagle mi się przypomniał on dom zapomniany. Przyszła mi też myśl, że chociażby ten dom był tak niedogodny, jak go nam przedstawiano, zawsze jednak, z uwagi na naglącą potrzebę, w jakiej jesteśmy, możemy w nim znaleźć choć tymczasowe schronienie, a potem go odsprzedać. Wyjawiłam to doktorowi Aguiar, prosząc go, by raczył potrudzić się jeszcze i dom ten obejrzeć.
34. Spodobał mu się mój pomysł, a że domu tego nie znał, więc, nie zważając na przykrą tego dnia niepogodę, zaraz tam poszedł. Lokator, w tym domu mieszkający i zamierzonej sprzedaży jego przeciwny, nie chciał go wpuścić do środka; ale położenie domu i całe, o ile je mógł z zewnątrz osądzić, urządzenie jego bardzo się doktorowi spodobało. Stąd też na słowo jego postanowiliśmy wejść w układy o kupno. Właściciel nie był obecny w mieście, ale pełnomocnictwo do sprzedaży domu pozostawił pewnemu pobożnemu kapłanowi, który z łaski Boga najżyczliwszą ożywiony chęcią ułatwienia nam tego kupna, w całym toku układów z wielką postąpił z nami szczerością.
35. Umówiliśmy się, że naprzód sama dom ten obejrzę. Pojechałam więc na miejsce i tak go znalazłam dla nas dogodnym, że chociażby dwakroć tyle zań żądano, za ile nam go ofiarowano, jeszcze by mi się zdawało, że to bardzo tanio. Nie przesadzam bynajmniej, czego najlepszym dowodem to, że dwa lata przedtem rzeczywiście ofiarowano właścicielowi cenę w dwójnasób wyższą, a on jej nie chciał przyjąć. Zaraz nazajutrz przyszedł do mnie ten kapłan razem z doktorem, który również zdziwiony, że właściciel na tak umiarkowanej cenie poprzestaje, od razu chciał zawrzeć umowę. Zrobiłam mu uwagę, że niektórzy z przyjaciół naszych, których się radziłam, znajdują, że cena żądana jest o pięćset dukatów za wysoka; ale on, obstając przy swoim, upewniał mię, że choć zapłacę co do grosza tyle, ile właściciel żąda, zawsze to będzie tanio. Ja też zupełnie podzielałam jego zdanie, owszem, zdawało mi się, że to prawie za darmo i gdyby tylko o mnie chodziło, nie wahałabym się ani chwili z dobiciem targu. Ponieważ jednak należność miała być zapłacona z funduszów Zakonu, uważałam sobie za obowiązek starać się o uzyskanie ceny jak najniższej. Było to w wigilię św. Józefa, jeszcze przed Mszą świętą; uprosiłam ich więc, by po Mszy do mnie wrócili, dla ukończenia sprawy.
36. Doktor, człowiek rozumny i bystry, nalegał o pośpiech, dobrze to widząc, że gdyby rzecz się przewlekła i stała się głośną, wypadłoby nam zapłacić dużo drożej, albo może i samoż kupno już by nie przyszło do skutku. Wziął więc od tego kapłana słowo, że niezawodnie zaraz po Mszy znowu do mnie się zgłosi. My tymczasem poszłyśmy na Mszę świętą, polecając sprawę naszą Bogu, a Pan rzekł do mnie: Troską o pieniądze dajesz się wstrzymywać. Dał mi w ten sposób do zrozumienia, że dom ten będzie dla nas odpowiedni i że powinnyśmy go nabyć. Siostry już przedtem gorąco prosiły świętego Józefa, by na dzień swój święty dał im dom i święty nasz Ojciec wysłuchał ich prośby, choć gdy ją zanosiły, nie było jeszcze ani widoku, by tak prędko spełnić się mogła. Wszystkie one nalegały na mnie o rychłe zawarcie umowy i stało się zadość ich żądaniu. Doktor, wracając do nas, we drzwiach spotkał notariusza, jakby go Pan umyślnie dla nas na tę chwilę przysłał. Zaraz go zabrał z sobą i do nas wprowadził, oznajmując mi, że trzeba kończyć bez straty czasu. Sprowadził świadków i zamknął drzwi od sali, bojąc się, by nas kto obcy nie podsłuchał. I tak, dzięki niestrudzonej i rozumnej gorliwości tego zacnego przyjaciela, w wigilię św. Józefa, jak mówiłam, akt sprzedaży i kupna naszego domu spisany i podpisany został według wszelkich wymagań prawa.
37. Na mieście, skoro wieść o tym się rozeszła, wielkie powstało zdziwienie, że dom ten dostał się nam tak tanio. Zjawili się ochotnicy do kupienia go; mówiono głośno, że pełnomocnik zmarnował mienie właściciela, że trzeba zerwać kontrakt, że stało się jawne oszustwo. Niemało dobry nasz kapłan miał do zniesienia z tego powodu. Doniesiono zaraz o tym, co zaszło, właścicielom, to jest temu panu możnemu – o którym mówiłam – i jego żonie, również ze znacznego rodu pochodzącej. Jednak oboje ci państwo nie tylko nie chcieli podnosić żadnego zarzutu przeciw umowie z nami zawartej, ale raczej ucieszyli się bardzo, że dom ich zamieni się w klasztor i bez żadnych trudności, które zresztą nic by już nie pomogły, zgodzili się na wszystko. Zaraz nazajutrz nastąpiła wymiana kontraktów; złożyliśmy trzecią część należności z niejaką jeszcze nad umowę nadwyżką, czym choć byłyśmy nieco poszkodowane, wszakże dla miłości tego poczciwego kapłana, który nas o to prosił, przystałyśmy na to jego żądanie.
38. Może to się komu wyda niewłaściwe, że tak szeroko i z takimi szczegółami rozwodzę się nad kupnem tego domu. Ale wszystkim, prawdziwie rzec mogę, którzy na tę sprawę z bliska patrzyli, cały jej przebieg wydawał się jakby cudowny: i ta dziwnie niska cena, i to dziwniejsze jeszcze zaślepienie tylu różnych osób zakonnych, które wszystkie ten dom oglądały i żadna go dla zgromadzenia swego wziąć nie chciała, i samychże mieszkańców miasta Burgos, którzy nigdy przedtem na ten budynek, jak gdyby go nie było, uwagi nie zwracali. Aż dopiero teraz ze zdziwieniem spostrzegli, jaki to dobry i wygodny dom, i wytykali niebaczność i nierozum tym, którzy go łatwo dostać mogli, a nie chcieli. Było między nimi jedno zgromadzenie żeńskie, szukające schronienia dla siebie, i drugie dwa (jedno tylko co założone, drugie przybyłe z dalszych stron, skutkiem pożaru, w którym klasztor jego był spłonął), i jakaś pani bogata, która, chcąc założyć klasztor, na krótko przed nami ten dom oglądała i nie znalazła go odpowiednim. Wszyscy oni teraz bardzo nieuwagi swojej żałują.
39. Wrzawa niesłychana, jaką to kupno nasze sprawiło w całym mieście, pokazała nam jasno, jak wielką miał słuszność zacny nasz doktor Aguiar, że tak nastawał o to, by rzecz się zrobiła potajemnie a prędko. Jemu, po Bogu, prawdziwie rzec mogę, dom nasz zawdzięczamy. Umysł dojrzały i poważny wielką jest pomocą do wszystkiego, doktor nasz posiadał go w wysokim stopniu, więc przy serdecznej, jaką mu Bóg dał dla nas życzliwości, szczęśliwie za łaską Jego dokonał tej sprawy. Potem jeszcze przeszło miesiąc trudził się dla nas, pomagając nam w urządzeniu domu i podając myśli i wskazówki, aby wszystko zrobiło się dobrze i tanio. Widocznie Pan zachowywał ten dom dla siebie, abyśmy Go w nim chwaliły, tak przedziwnie położenie i cały jego rozkład, jakby umyślnie dla nas przygotowany, odpowiadał wszelkim potrzebom naszym. Gdym go w tak krótkim czasie ujrzała gotowym na nasze przyjęcie, prawdziwie zdawało mi się, że to sen. Zaiste, sowicie Pan wynagrodził nam za to, cośmy przecierpiały, dając nam klasztor z takim ogrodem, z taką obfitością wody i z takim pięknym widokiem, że prawdziwie rozkosz w nim mieszkać. Niech Mu będzie chwała i dziękczynienie na wieki, amen.
40. Arcybiskup, uwiadomiony o wszystkim, ucieszył się bardzo, że nam się tak szczęśliwie powiodło, przypisując pomyślny ten skutek swojemu względem nas uporowi, w czym miał wielką słuszność. Napisałam do niego, wyrażając mu radość moją, iżem zdołała go zadowolić i zapewniając go, że postaram się jak najspieszniej doprowadzić dom nasz do porządku, dla otrzymania już wreszcie od niego łaski upragnionej. Ale i bez tego pilno mi było przenieść się, zwłaszcza gdy mię ostrzeżono, że do czasu spisania jakichś tam dokumentów chcą nas jeszcze w dawnym mieszkaniu zatrzymać. Choć więc lokator, zajmujący ten dom, jeszcze nie ustąpił i nieco jeszcze czasu upłynęło, nim zdołałyśmy go skłonić do usunięcia się, my jednak nie czekając przeniosłyśmy się, zajmując tymczasowo jedną część domu, dla nas opróżnioną. Arcybiskup, jak mi zaraz doniesiono, mocno był nierad z tego mego pośpiechu. Postarałam się, jak mogłam, uspokoić go, i udobruchał się, bo dobre ma serce i, choć łatwo zagniewa się, gniew jego prędko przemija. Potem znowu gniewał się, gdy mu doniesiono, że urządziłyśmy sobie kratę i koło; zdawało mu się, że to postępek samowolny, jakobym chciała usadowić się, nie czekając upoważnienia od niego. Napisałam znowu, tłumacząc mu, że wcale nie miałam tego zamiaru, o który mię posądza, że kratę i koło urządziłam, bo żaden klasztor żeński bez nich być nie może; ale że zresztą krzyża nawet nad domem umieścić nie śmiałam, aby się nie zdawało, że chcę działać własną powagą, bez niego, i tak było istotnie. Mimo wszelką życzliwość, jaką nam okazywał, z wydaniem jednak pożądanego od tak dawna pozwolenia wciąż jeszcze się ociągał, i nie było sposobu wydobyć go od niego.
41. Przyjechał wreszcie zwiedzić nasz dom, który bardzo mu się spodobał, okazał nam wiele łaskawości, ale pozwolenia nie dał. Zrobił nam tylko nieco większą nadzieję, że je otrzymamy, jak tylko załatwią się nie wiem jakie jeszcze układy z Cataliną de Tolosa i odpowiednie dokumenty zostaną spisane. Wielka była obawa, by go w końcu całkiem nie odmówił. Na szczęście doktor Manso, drugi on, o którym mówiłam wyżej, przyjaciel O. Prowincjała, nie wypuszczał nas z swej opieki i korzystając ze swojej z nim zażyłości, przy każdej sposobności przypominał mu naszą prośbę i nalegał nań, aby jej wreszcie zadośćuczynił. Bardzo go to bolało, że i tu znowu zmuszone byłyśmy szukać Mszy świętej na mieście. Choć bowiem była w domu kaplica, w której dla uprzednich właścicieli sprawowała się Najświętsza Ofiara, i która nigdy do innego użytku nie służyła, nam jednak za nic nie chciał pozwolić, byśmy w niej miały Mszę świętą, i tak musiałyśmy co niedzielę i święto chodzić na nabożeństwo do kościoła. Szczęściem, że przynajmniej miałyśmy go blisko. Taki stan rzeczy trwał bez zmiany od dnia naszego przeniesienia się do tego domu, aż do chwili ostatecznego w nim dokonania fundacji, to jest mniej więcej cały miesiąc. Wszyscy teologowie zgadzali się na to, że nie ma żadnej racji, aby Msza święta nie mogła się odprawiać w tej kaplicy, jak odprawiała się przedtem i Arcybiskup, sam wielki teolog, tak samo to uznawał jak i inni. Snadź więc odmowa jego nie miała innej przyczyny, jeno tę, że Pan chciał, byśmy cierpiały. Co do mnie, dość łatwo znosiłam tę próbę; ale między siostrami była jedna, którą ta konieczność wystawiania się na widok publiczny tak głęboko przejmowała, że wychodząc na ulicę, cała się trzęsła ze wzruszenia.
42. Dopełnienie wymaganych formalności niemało nas biedy kosztowało; raz zgadzano się przyjąć od nas porękę, drugi raz znowu żądano gotowych pieniędzy i wiele innych robiono nam trudności. Nie tyle temu był winien Arcybiskup, ile raczej jego oficjał; ten jawną i zawziętą toczył z nami wojnę i gdyby go Pan nie sprowadził w porę z tej drogi i nie skierował na lepszą, sprawa nasza nigdy pewnie nie byłaby doszła do końca. O, ileż w tych przejściach wycierpiała Catalina de Tolosa! Niepodobna tego i wypowiedzieć. Ale wszystko to znosiła z taką cierpliwością, że się nad nią zdumiewałam, a przy tym wciąż z niestrudzoną troskliwością pamiętała o nas i naszych potrzebach. Dała nam zupełną wyprawę na urządzenie się w domu, łóżka i sprzęty, i wszelkie inne rzeczy potrzebne. Dom jej zamożny sowicie był w to wszystko zaopatrzony, ale hojność, z jaką nam tych rzeczy dostarczała, jawnie świadczyła o jej dla nas poświęceniu, iż wolałaby raczej, by u niej czego zabrakło, niż gdybyśmy miały w czymkolwiek cierpieć niedostatek. Niejedną miałyśmy fundatorkę i niejedna na założenie nam klasztoru dużo więcej wydała pieniędzy; ale takiej, która by poniosła choćby dziesiątą część tych przykrości i utrapień, jakie dla nas wycierpiała, nie było żadnej. Gdyby nie to, że miała dzieci, na które musiała się oglądać, cały swój majątek byłaby nam oddała, a tak gorąco pragnęła szczęśliwego dokonania tej naszej fundacji, że wszelkie jej w tym celu i ofiary, i trudy wydawały się jej jakby niczym.
43. Widząc, że temu zwlekaniu nie ma końca, napisałam do Biskupa Palencji, prosząc go, by znowu wstawił się za nami do Arcybiskupa. Biskup był mocno rozżalony na niego, całe jego postępowanie z nami za osobistą sobie poczytując obrazę. Przeciwnie Arcybiskup, ku wielkiemu naszemu zdziwieniu, nigdy najmniejszym znakiem nie okazał, by poczuwał się do tego, że nam czyni krzywdę. Prosiłam go więc, by jeszcze raz napisał do niego, przedstawiając mu, że kiedy już mamy dom i spełniłyśmy wszystko, czego żądał, jemu też należałoby już dotrzymać tego, co obiecał. Wskutek tej prośby mojej przysłał mi do niego list otwarty, ale pisany w formie tak stanowczej, że oddanie jego byłoby zepsuło całą sprawę. Jakoż i doktor Manso, u którego się spowiadałam i którego zdania we wszystkim zasięgałam, nie radził mi go oddawać; bo choć w wyrazach owszem bardzo umiarkowanych nic nie było ubliżającego, w treści swojej jednak list ten wypowiadał pewne prawdy, którymi Arcybiskup, taki już mając charakter, łatwo mógł się obrazić. Już i bez tego rozżalony był na niego za niektóre uwagi, jakie mu tenże przysłał, choć do tego czasu w najlepszej z sobą żyli przyjaźni. Winę tego poróżnienia mnie przypisywał i w tej myśli powiedział mi kiedyś, że jak przez Mękę Pana naszego przyjaciółmi się stali ci, którzy przedtem byli sobie nieprzyjaciółmi, tak przeciwnie przeze mnie dawna przyjaźń jego zamieniła się w nieprzyjaźń. Na to odpowiedziałam mu tylko, że może się z tego przekonać, jaka ja jestem. Zdaje mi się jednak, że wszelkiego z mojej strony dokładałam starania, aby poróżnieniu między nimi zapobiec.
44. W tym też celu na nowo udałam się do Biskupa z błagalną prośbą, popierając ją wszelkimi racjami, na jakie zdobyć się mogłam, i stawiając mu przed oczy, że chodzi tu o chwałę Bożą, aby drugi, jak najprzyjaźniejszy list napisał. Spełnił prośbę moją, choć nie bez wielkiej trudności; ale mając przede wszystkim na względzie chwałę Bożą i chcąc mnie dogodzić, jak to niezmiennie przez całe życie swoje czynił, przezwyciężył siebie i napisał tak, jak prosiłam, oznajmiając mi jednak przy tym, że wszystko, cokolwiek dla Zakonu naszego uczynił, nie tyle go kosztowało, ile napisanie tego listu. Bądź co bądź list ten trafił wreszcie do jego serca, a doktor Manso dokonał reszty, popierając go życzliwymi dla nas uwagami i usilnymi przedstawieniami swymi. Tak więc dał na koniec pozwolenie i posłał z nim do nas zacnego Hernanda de Matanza, który je nam przyniósł z niemałą radością. Właśnie tego dnia siostry więcej niż kiedy bądź były zgnębione i kochana nasza Catalina de Tolosa tak już upadała na duchu, że nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. Ja sama też, choć cały ten czas nie zachwiałam się w mojej ufności, ostatniej nocy zaczynałam tracić nadzieję. Tak to snadź Pan chciał nas przygotować do radości, którą miał niebawem nam zesłać, dopuszczając na nas na chwilę przedtem cięższe strapienie. Niech będzie pochwalone i błogosławione Imię Jego na wieki wieczne amen.
45. Doktorowi Manso dał upoważnienie do odprawienia u nas nazajutrz Mszy świętej i wprowadzenia Najświętszego Sakramentu. On więc pierwszy w kaplicy naszej spełnił Najświętszą Ofiarę. Po nim, z wielką uroczystością i z udziałem muzykantów, którzy nie wzywani sami się zgłosili, odprawił sumę O. Przeor z konwentu Św. Pawła (z Zakonu Dominikańskiego, któremu to Zakonowi równie jak i Towarzystwu Jezusowemu, bardzo wiele zawdzięczamy)…
Wszyscy przyjaciele nasi byli rozradowani, cieszyło się z nimi, rzec można, prawie całe miasto, bo powszechnie nas żałowano, widząc nas w takiej poniewierce, i ostro przymawiano Arcybiskupowi za jego z nami postępowanie tak, iż nieraz to, co przy mnie na niego wygadywano, więcej mię bolało, niż to, co sama cierpiałam. Radość niezmierna dobrej naszej Cataliny de Tolosa i wszystkich sióstr prawdziwym była dla mnie zbudowaniem. “Panie, wołałam, czegóż więcej pragną te służebnice Twoje, jeno tego, by mogły Tobie służyć i być, i pozostać więźniami dla miłości Twojej w tym świętym zamknięciu, którego już nigdy nie opuszczą?”
46. Nikt nie zrozumie, kto sam tego nie doświadczył, jak wielkie jest nasze uszczęśliwienie, gdy za dokonaniem takiej fundacji ujrzymy się wreszcie za klauzurą, za którą nie może mieć wstępu żadna osoba świecka. Jakkolwiek miłujemy wszystkich, którzy żyją w świecie, nigdy jednak towarzystwo ich nie zdoła nam zastąpić tej wielkiej pociechy, jaką nam daje samotność. Jako ryba pojmana w sieci i wyciągnięta z wody żyć nie chce, chyba że puszczą ją na powrót do wody, tak jest, rzec mogę, i z duszą powołaną do tego, by żyła zanurzona w zdrojach Oblubieńca swego. Zarzuć na nią sieci, wyciągnij ją z tej toni Bożej i każ jej patrzeć na rzeczy tego świata, a zobaczysz, że życie prawdziwe już dla niej nie jest życiem, dopóki jej nie będzie dano wrócić do swego żywiołu. O tym się przekonywam na każdy dzień, patrząc na wszystkie, ile ich jest, nasze siostry, o tym mię przekonywa i własne doświadczenie. Która by zaś czuła w sobie tęsknotę do wychodzenia między ludzi świeckich albo do częstych z nimi rozmów, taka słusznie się bać o siebie powinna; snadź nie zakosztowała nigdy owej wody żywej, o której Pan mówił w swej boskiej rozmowie z Samarytanką. Snadź ukrył się przed nią Oblubieniec i sprawiedliwie, skoro jej mało tego, że wolno jej się cieszyć Jego towarzystwem. Ja przynajmniej boję się o taką duszę i dwojaki do tego widzę powód: albo ona obrała sobie ten stan nie dla czystej jedynie Jego miłości, albo też, obrawszy go sobie, nie zrozumie tej wielkiej łaski, jaką Pan jej uczynił, iż raczył ją wybrać dla siebie i uchronił ją od poddaństwa pod władzą męża, pod którą niejedną czeka utrata zdrowia i życia, a dałby Bóg, by nie utrata i duszy.
47. O prawdziwy Człowiecze i prawdziwy Boże, Oblubieńcze mój! Czy mała to łaska i czy godzi się ją lekceważyć? Chwalmy Go, siostry moje, iż nam tę łaskę uczynił. Bezustannie wysławiajmy tego wielkiego Pana i Króla, iż za trochę cierpienia i trudu, który nam osładza tysiącem pociech, a który skończy się jutro, zgotował nam królestwo, które się nigdy nie skończy. Niechaj będzie błogosławiony na wieki, amen, amen.
48. W kilka dni po założeniu naszego domu, naradziwszy się z O.Prowincjałem, przyszliśmy, on i ja, do wniosku, że fundusz darowany przez Catalinę de Tolosa, czyli dochód roczny na utrzymanie tego klasztoru, przedstawia pewne niedogodności, że może dać powód do jakiego procesu i tym samym sprowadzić na nią jakie nieprzyjemności. Uznaliśmy zatem, że lepiej nam zdać się z ufnością na Opatrzność Boską, niżby ona miała z naszego powodu doznawać przykrości. W tej myśli, nie mówiąc już o innych jeszcze względach, które nas do tego skłaniały, na ogólnym zgromadzeniu wszystkich sióstr i z upoważnienia Ojca Prowincjała, zrzekłyśmy się przed notariuszem dochodu, przez nią nam darowanego i wszystkie dokumenty jej zwróciłyśmy. Odbyło się to w największym sekrecie, aby Arcybiskup nie dowiedział się o tym naszym kroku i nie wziął go nam za złe, choć w rzeczy samej krok ten dla nas tylko i dla tego domu był uciążliwy. O klasztor, o którym wiadomo, że żadnych nie ma dochodów i utrzymuje się tylko z jałmużny, nie ma co się obawiać, bo każdy go wspomoże. – Gdy jednak jest o nim powszechne mniemanie, że ma dostateczne uposażenie, choć w istocie go nie ma, jak to było z tym naszym, taki klasztor łatwo może być narażony na głód. Naszemu właśnie, jak mogło się zdawać, groziło to niebezpieczeństwo, na razie przynajmniej, bo na przyszłość Catalina de Tolosa obmyśliła już dla niego sposób, aby po jej śmierci miał zapewnione utrzymanie. Dwie jej córki, które w tym roku miały złożyć profesję w klasztorze naszym w Palencji, zrzekły się majętności swoich na rzecz matki. Otóż ona unieważniła to zrzeczenie się na jej imię i dała je przepisać na rzecz tego domu naszego w Burgos. Prócz tego, trzecia jej córka, która postanowiła wstąpić do nas tutaj, zapisała klasztorowi część przypadającą na nią po ojcu i po matce; dwa te zapisy razem stanowiły sumę, równającą się dochodowi wyznaczonemu nam pierwotnie. W tym tylko trudność, że klasztor nie może zaraz wejść w ich używalność. Mimo to jednak miałam zawsze i mam tę ufność, że siostry nie będą tu cierpiały niedostatku. Jak innym klasztorom, założonym bez stałych dochodów. Pan zsyła jałmużny potrzebne, tak i tu wzbudzi serca litościwe, które domowi temu przyjdą w pomoc, albo też innym jakim sposobem potrzebom jego zaradzi. Nie przeczę wszakże, że wyjątkowe to położenie jego, bo żadna jeszcze z fundacji naszych nie powstawała w takich jak ta warunkach, nasuwało mi niekiedy pewne o dalszy byt jego obawy. W takich chwilach uciekałam się do Pana z błagalną modlitwą, aby jako sam chciał założenia tego klasztoru, tak też sam raczył zrządzić, co potrzeba, aby dzieło Jego istnieć mogło i nie cierpiało niedostatku rzeczy do utrzymania jego niezbędnych. Z tego też powodu zwlekałam z wyjazdem, nie chcąc nowego domu tego opuścić, pókiby się nie nadarzyła jaka aspirantka z posagiem.
49. Aż pewnego dnia, gdy po Komunii znowu byłam zajęta tymi myślami. Pan rzekł do mnie: Czemu się smucisz? Już wszystko załatwione, możesz spokojnie odjechać, dając mi do zrozumienia, że siostry będą miały z czego żyć i że nie zabraknie im rzeczy potrzebnych. Słowa te tak mię uspokoiły, że gdybym widziała gotowe dla sióstr i zapewnione najobfitsze dochody, nie opuszczałabym ich z większym o utrzymanie ich spokojem. Zaraz też zabrałam się do odjazdu, bo w tym domu zdawało mi się, że już nie mam co robić, że tylko wczasu i rozkoszy używam, bo było mi tam bardzo dobrze, gdy przeciwnie w innych klasztorach, choć mię tam czekało więcej pracy i trudu, obecność moja mogła się jeszcze na co przydać.
Arcybiskup Burgos i Biskup Palencji od tego czasu pozostali serdecznymi przyjaciółmi. Dla nas też Arcybiskup stale odtąd okazywał się bardzo łaskawy. Sam osobiście dał habit córce Cataliny de Tolosa i drugiej siostrze, która wraz z nią do tego klasztoru naszego wstąpiła. Znalazło się także kilka osób miłosiernych, które dotąd hojnie ubóstwo nasze wspierają. Z pewnością i nadal Pan nie dopuści, by oblubienice Jego głód cierpiały, jeśli jeno one wiernie Mu służyć będą, jak to jest ich obowiązkiem. Niechaj On raczy użyczyć im łaski ku temu wedle wielkiego miłosierdzia swego i nieskończonej swojej dobroci.