Fundacja klasztoru w Villanueva de la Jara.
1. Po założeniu klasztoru sewilskiego, fundacje dalsze przerwały się na przeszło cztery lata. Przyczyną tej przerwy były wielkie prześladowania, jakie nagle i niespodziewanie spadły na Karmelitów i Karmelitanki wznowionej Reguły pierwotnej. Były już i przedtem różne na nas napaści, ale żadna się nie srożyła z taką zapamiętałością, jak ta ostatnia; groziła ona zupełną zagładą naszego dzieła. Jasno się tu okazała i zaciekła złość czarta na te święte początki naszego Zakonu i miłościwa nad nim opieka Pana, który go jako sprawę swoją od grożącego mu zniszczenia ocalił. Srogo ucierpieli Karmelici Bosi, szczególnie przełożeni klasztorów, skutkiem ciężkich oskarżeń, jakie podnieśli przeciw nim Ojcowie Trzewiczkowi.
2. Przeciwnicy niesłusznymi przedstawieniami swymi tak umieli uprzedzić do nich naszego Przewielebnego Ojca Generała, iż ten, choć to był mąż bardzo świątobliwy i sam dał pozwolenie na wszystkie te fundacje (z wyjątkiem jednej tylko fundacji Św. Józefa w Awili, która była pierwsza i na którą miałyśmy pozwolenie od samego Papieża), teraz jednak całą powagą władzy swojej wystąpił przeciw Karmelitom Bosym, chcąc położyć tamę dalszemu ich rozszerzaniu się; dla klasztorów sióstr naszych zawsze jednak pozostawał życzliwy. Do mnie tylko, ponieważ popierałam braci i w zakładaniu klasztorów im pomagałam, umieli go zniechęcić. Było to dla mnie cierpienie najdotkliwsze, jakie miałam w ciągu tych fundacji, a wycierpiałam ich wiele. Zaniechać dalszego współdziałania w szerzeniu rozpoczętej sprawy, w której jasno widziałam i większą chwałę Bożą, i wzrost naszego Zakonu, żadną miarą nie mogłam. Nie zgadzali się na to również mężowie głęboko uczeni i wielcy teologowie, u których się spowiadałam i których rady zasięgałam. Działać zaś wbrew woli zwierzchnika mego, było to dla mnie śmiertelną boleścią, nie tylko dlatego, że miałam obowiązek go słuchać, ale i dlatego, że kochałam go serdecznie, co i ze wszech miar mu się należało. Z tym wszystkim jednak, jakkolwiek bym chciała być mu powolna, w tym razie nie mogłam, bo miałyśmy wizytatorów apostolskich, których bezwarunkowo musiałam słuchać.
3. Umarł w tym czasie nuncjusz, człowiek święty, wielki zwolennik wszelkiej sprawy dobrej, a zatem i Braci Bosych ceniący. Następca jego, snadź umyślnie zesłany od Boga, aby nas ćwiczył w cierpliwości, daleki krewny Papieża, okazał im się przeciwny. Nie wątpię, że jest on godnym sługą Bożym, ale na samym wstępie bardzo stanowczo i silnie stanął po stronie Trzewiczkowych i zupełną dając wiarę nieprzychylnym ich na nas doniesieniom, najmocniej był przekonany, że dobro Kościoła wymaga stłumienia w samym zarodku wszczętej przez nas sprawy przywrócenia Reguły pierwotnej. Począł więc postępować z naszymi z niesłychaną surowością, z góry potępiając i na więzienie lub na wygnanie skazując każdego, kogo posądzał o chęć sprzeciwiania się jego zamiarom i rozporządzeniom.
4. Najsrożej skutkiem tego ucierpieli O. Antoni od Jezusa, ten sam, który dał początek pierwszemu klasztorowi Karmelitów Bosych, O. Hieronim Gracián, którego poprzedni nuncjusz mianował wizytatorem apostolskim Trzewiczkowych, a któremu ten nowy szczególną niełaskę i niechęć okazywał, i O. Mariano od św. Benedykta. O tych trzech ojcach obszernie mówiłam wyżej w tych fundacjach i wykazałam niepospolite ich zalety i wysokie zasługi. Innych jeszcze spomiędzy najpoważniejszych obłożył pokutami, choć mniej surowymi; tamtym zaś trzem wyżej wymienionym, pod zagrożeniem najcięższych kar zabronił bezwarunkowo wszelkiego wdawania się w sprawy Zakonu.
5. Wszystko to widocznie stało się zrządzeniem Opatrzności. Bóg dopuścił na nas to złe, aby wyszło z niego większe dobro, to jest, aby się jawnie okazały cnoty tych ojców, jak też w rzeczy samej było. Wizytatorem klasztorów naszych męskich i żeńskich ustanowił jednego z ojców Reguły złagodzonej, z czego, gdyby rzeczy tak były u nas stały, jak on sobie wyobrażał, ciężkie byłoby dla nas wynikło uciemiężenie. Ale mieliśmy je i tak nielekkie, jak to opowie zdolniejszy ode mnie i lepiej, niżbym ja potrafiła, wszystko to opisze. Ja tu pokrótce tylko o tych przejściach napomykam, aby siostry, które po nas przyjdą, poznały stąd, jak wielki mają obowiązek dążenia do coraz wyższej doskonałości, mając już prostą i równą do niej drogę, której utorowanie tyle kosztowało! Niektóre u nas srogo ucierpiały od rzucanych na nie ciężkich oskarżeń i oszczerstw, i daleko bardziej nad nimi bolałam, niż nad tym, co sama miałam do zniesienia. Własne moje cierpienia wielką raczej były dla mnie pociechą. Mówiłam sobie, że ja sama jestem przyczyną całej tej zawieruchy i że gdyby mię jak Jonasza wrzucono do morza, ustałaby nawałność.
6. Lecz dzięki niechaj będą i uwielbienie Bogu, iż i tu, jak zawsze, okazał się obrońcą prawdy. Przejścia nasze doszły do wiadomości katolickiego króla naszego Filipa, który znając już rodzaj życia i zakonną ścisłość Karmelitów Bosych, wziął w ręce naszą obronę. Nie pozwolił, by Nuncjusz sam jeden rozsądzał naszą sprawę, ale dodał mu do boku czterech pomocników, mężów poważnych i znamienitych, spomiędzy których trzech było zakonników, aby za wspólnym ich sądem wyrok na nas wypadł sprawiedliwy. Jednym z tych trzech był O. Magister Pedro Fernandez, mąż bardzo świątobliwego życia, głębokiej przy tym nauki i niepospolitego rozumu. Był on poprzednio Komisarzem Apostolskim i wizytatorem Karmelitów Trzewiczkowych w Kastylii, i Karmelici Bosi też podlegali jego władzy. Dobrze mu więc był wiadomy istotny stan rzeczy, jakie życie wiedli jedni i drudzy; o to też jedynie nam chodziło i tego jedynie pragnęliśmy, by wiedziano o nas całą i czystą tylko prawdę. Skoro więc dowiedziałam się, że król jego mianował, z góry już byłam pewna, że sprawa nasza wygrana, jak się też stało z łaski i miłosierdzia Bożego, za co niech będą dzięki Panu.
Bo jakkolwiek wielu było biskupów i panów możnych, którzy usiłowali oświecić Nuncjusza, jak rzeczy istotnie się mają, daremne wszakże byłyby wszystkie ich przedstawienia, gdyby nie spodobało się Bogu użyć króla za narzędzie do wyświetlenia prawdy.
7. My wszystkie, siostry, mamy święty obowiązek ustawicznie w modlitwach naszych polecać Bogu króla i tych wszystkich, którzy za przykładem jego poparli sprawę Pańską i sprawę Najświętszej Panny, Pani naszej. Mocno wam ten obowiązek do serca kładę.
Same widzicie, jaka by, bez ich pomocy, pozostała dla nas możność dalszych fundacji. My z naszej strony nic innego uczynić nie mogłyśmy, jeno że wszystkie bezprzestannie w modlitwie i w pokucie błagałyśmy Boga, by dał wzrost rozpoczętemu dziełu, jeśli ono ma być na Jego chwałę.
8. W pierwszych początkach tego srogiego prześladowania (które tak w krótkości opowiedziane może wam się wydać małe, ale w istocie było bardzo ciężkie i długich dla nas cierpień powodem), w roku 1576, gdy wracając z fundacji w Sewilli, zatrzymałam się w Toledo, zgłosił się do mnie pewien duchowny z Villanueva de la Jara, z listem od miejscowej zwierzchniej rady, wzywającym mię do założenia u nich klasztoru naszej Reguły i przyjęcia do niego dziewięciu panien, które na kilka lat przedtem schroniły się do pobliskiej pustelni Św. Anny, i mieszkały razem w małej chacie, przyległej do tej pustelni. Wszystka ludność miejscowa, patrząc na ich życie świątobliwe i całkiem Bogu oddane, pragnęła dopomóc im do tego, co było najgorętszym ich pożądaniem, to jest do zamienienia swej pustelni w klasztor regularny. Pisał do mnie także w tymże przedmiocie Augustin de Ervias, proboszcz miejscowy, mąż uczony i wysoko cnotliwy, za czym i tę sprawę z wszystkich sił swoich popierał.
9. Mnie jednak zgodzenie się na wniesione do mnie żądanie zdawało się rzeczą ze wszech miar niepodobną, mianowicie z następujących czterech powodów. Naprzód, odstraszała mię sama już znaczna liczba aspirantek; obawiałam się, że nawykłym już do swojego sposobu życia, bardzo trudno będzie nałamać się do naszego. Po wtóre, nie posiadały one prawie żadnych środków do utrzymania, a jałmużn, z miejscowości liczącej mało co więcej nad tysiąc mieszkańców, niepodobna było spodziewać się obfitych; choć zaś rada miejska ofiarowała się z gotowością ponoszenia kosztów utrzymania klasztoru, nie zdawało mi się jednak, by obietnica ta dawała stałą rękojmię na przyszłość. Po trzecie, nie miały żadnego domu na pomieszczenie klasztoru. Po czwarte, miejscowość leżała daleko od wszystkich naszych domów. Przy tym, jakkolwiek mię upewniano, że są to osoby bardzo cnotliwe, wszakże nie znając ich z widzenia, nie mogłam nabrać przekonania, czy posiadają one te przymioty, jakich my wymagamy w naszych klasztorach. Z tych wszystkich powodów gotowa byłam dać stanowczą odmowę.
10. Przedtem jednak, mając niezmienny zwyczaj nigdy nie przedsiębrać niczego według mego własnego widzenia, nie zasięgnąwszy pierwej zdania ludzi zaufania godnych, chciałam pomówić o tej sprawie z moim spowiednikiem, którym był w Toledo doktor Velazquez, kanonik katedralny i profesor teologii na uniwersytecie, mąż bardzo uczony i cnotliwy, obecnie wyniesiony na stolicę biskupią Osma. Ten, przeczytawszy list i całą sprawę zważywszy, poradził mi nie odmawiać, ale raczej dać odpowiedź przychylną. Gdy bowiem Bóg, mówił, tyle serc połączył we wspólnym dążeniu do jednego celu, jest to znak, że chce mieć z nich swoją chwałę. Uczyniłam więc według rady spowiednika, nie objawiając ostatecznego zgodzenia się, ale i nie odmawiając stanowczo. Upłynęło tak cztery lata, aż do roku 1580. Ciągle przez ten czas na mnie nalegano i przez różne osoby wpływano, bym już przystąpiła do dzieła. Ja zawsze byłam zdania, że nierozsądkiem byłoby podejmować rzecz podobną; nigdy jednak, w odpowiedziach moich na te nalegania nie mogłam się zdobyć na stanowczą odmowę.
11. Tymczasem zrządzeniem Bożym tak się zdarzyło, że O. Antoni od Jezusa, po rozpędzeniu braci naszych, schronił się, na czas wygnania swego, do klasztoru Najświętszej Panny Wspomożenia Wiernych, odległego tylko o trzy mile od tegoż miasteczka Villanueva, za czym często tam bywał dla przepowiadania słowa Bożego. Podobnież i przeor tego klasztoru, O. Gabriel od Wniebowzięcia, mąż niepospolicie roztropny i gorliwy sługa Boży, częstym w tym mieście był gościem. Obaj przez doktora Erviasa, z którym się przyjaźnili, poznali owe świątobliwe panny i wielce się cnotliwym ich życiem budowali. Podzielając zatem w zupełności życzliwe dla nich usposobienie proboszcza i miejscowej ludności, ujęli się za nimi jakby za sprawą własną i pisywali do mnie, z wielką usilnością wstawiając się za nimi. Co większa, w chwili gdy przebywałam w klasztorze Św. Józefa w Malagónie, choć stamtąd do Villanueva jest przeszło dwadzieścia i sześć mil drogi, O. Przeor sam przyjechał do mnie, dla ustnego w tej sprawie rozmówienia się ze mną. Przedstawił mi, jako założenie tego klasztoru może się dopełnić bez wielkich trudności, zwłaszcza że skoro się założy, doktor Ervias wyznaczy mu, uzyskawszy na to pozwolenie z Rzymu, trzysta dukatów rocznego dochodu z swego probostwa.
12. Mnie ta obietnica wydała się rzeczą niepewną; dochód ofiarowany, dodawszy do niego własny, choć bardzo szczupły fundusik sióstr, wystarczyłby zapewne na ich utrzymanie; ale to, że miał być ustanowiony nie zaraz, jeno dopiero po założeniu klasztoru, słuszną mogło wzbudzać obawę, że tymczasem obietnica pójdzie w niepamięć albo przez zaniedbanie pozostanie bez skutku. Te i inne różne powody, w moim przekonaniu dostateczne, podawałam O. Przeorowi dla przekonania go, że tej fundacji podjąć się nie powinnam. Powiedziałam mu w końcu, by dobrze się nad tym z O. Antonim zastanowił. Ja, przedstawiwszy mu powody, zdaniem moim przekonywające, dla których zgodzić się nie chcę, zdaję całą sprawę na ich sumienie i odpowiedzialność.
13. Na tym jednak nie poprzestając, zaraz po odejściu przełożonego, przypuszczając, że on, w pragnieniu tej fundacji, pewno bądzie nalegał o nią na obecnego zwierzchnika naszego O. Magistra Anioła Salazara, napisałam do tego ostatniego, przedstawiając mu racje moje i błagając go, by pozwolenia swego odmówił. On później odpisał mi, że i tak nie byłby go dał, nie dowiedziawszy się pierwej, czy ja na to się zgadzam.
14. Mniej więcej w półtora miesiąca potem, gdy już sądziłam, że układy ostateczne zerwane, znowu zgłosił się do mnie posłaniec z listem od rady miejskiej i z formalnym tejże zobowiązaniem się do zaopatrywania wszelkich potrzeb przyszłego klasztoru. Był przy tym i list od doktora Erviasa, stwierdzający i ponawiający poprzednią jego obietnicę i listy od obu wielebnych ojców, mocniej jeszcze niż przedtem nalegające o zgodę moją na tę fundację. Ja jednak, nie mogąc się wyzbyć obawy, by przyjęcie tylu naraz obcych sióstr nie pociągnęło za sobą jakich niesnasek w zgromadzeniu, albo, jak to nieraz się zdarza, jawnego ze strony nowo przyjętych oporu przeciw siostrom mającym się do nich udać dla wdrożenia ich w nasz sposób życia, nie widząc przy tym w dawanych mi gołosłownych, żadnym aktem urzędowym nie popartych obietnicach, dostatecznej pewności, zabezpieczającej stałe utrzymanie zamierzonej fundacji, wciąż jeszcze się wahałam. Wielkie potem z tego miałam zawstydzenie, gdy wreszcie poznałam, że to moje wahanie się było sprawą złego ducha, który, choć zwykle z łaski Pana nie brak mi odwagi, taką wówczas na mnie rzucił małoduszność, jak gdybym żadnej już nie miała ufności w Bogu. W końcu przecie modlitwy onych dusz świętych silniejszymi się okazały niż małoduszne moje wątpliwości.
15. Pewnego dnia, po Komunii, polecałam tę sprawę Bogu, jak to po wiele razy czyniłam, błagając o oświecenie, bo wbrew wszelkim uprzedzeniom skłaniała mię do przyzwolenia ta obawa, że odmawiając mogę niejednej duszy stanąć na przeszkodzie do wyższego uświęcenia siebie. (Zawsze tego bowiem pragnę, bym mogła w jakiej bądź mierze przyczynić się do rozszerzenia chwały Pańskiej i choć o jedną duszę pomnożyć liczbę Jego sług). Onego więc dnia po Komunii Pan, surowo mię strofując, przypomniał mi, jakimi to skarbami dokonało się to, czego dotąd dokonałam, bym się zatem nie wahała już przystać na założenie tego domu, bo będzie z niego wielkie pomnożenie Jego służby i pożytek dusz.
16. Taka jest potęga słowa Bożego, iż nie tylko głosem swoim przenika do duszy, ale i umysł oświeca, aby poznał prawdę, i wolę pobudza do ochotnego jej spełnienia. Tak stało się i ze mną po tych słowach Pana. Z rozkoszą gotowa byłam podjąć tę fundację, wyrzucając sobie, że tak długo z nią się ociągałam i tak upornie powodowałam się rozumem i względami ludzkimi, po tylu przewyższających wszelki rozum ludzki cudach, jakie boska wielmożność Pana w oczach moich zdziałała na wzbudzenie i wzrost tego świętego Zakonu.
17. Postanowiwszy już podjąć się tej fundacji, z różnych, jakie mi się nastręczały powodów, uznałam, że sama powinnam odwieźć siostry, które miały osiąść w nowym klasztorze, jakkolwiek ciało bardzo się tego lękało, bo przyjechałam do Malagónu w bardzo złym stanie zdrowia i mocno byłam cierpiąca. Mając jednak na względzie tylko chwałę Bożą, napisałam do przełożonego prosząc, by mi wskazał, co uzna za najlepsze, na co on, przy upoważnieniu do tej nowej fundacji, przysłał mi rozkaz, bym sama zjechała na miejsce i siostry zabrała z sobą. Wybór tych sióstr nie był łatwy i niemałej mi troski przyczynił, z uwagi, że miały żyć wspólnie z tamtymi, jeszcze obcymi. Po gorącym poleceniu Panu tej sprawy, wybrałam wreszcie dwie z klasztoru Św. Józefa w Toledo, z tych jedną na przeoryszę, i inne dwie z klasztoru malagońskiego, z których jedną przeznaczałam na podprzeoryszę. Wybór, dzięki żarliwym modlitwom, okazał się bardzo szczęśliwy. Uważałam to sobie za dowód szczególnej nad nami łaskawości Bożej. Trudność tu bowiem była o wiele większa niż przy innych fundacjach, gdy siostry nasze same bez obcych żywiołów zaczynają; wtedy wszystko od razu łatwo i dobrze się składa.
18. Przyjechali po nas O. Antoni od Jezusa i O. Gabriel od Wniebowzięcia, przywożąc nam wszelkie od miasta zapewnienia. Wyruszyliśmy więc z Malagónu w sobotę przed Wielkim Postem, 13 lutego 1580 r. Spodobało się Bogu dać nam na drogę najpiękniejszą pogodę, a mnie zdrowie tak doskonałe, jak gdybym nigdy nie chorowała. Sama się zdumiewałam nad taką nagłą zmianą i nową stąd brałam sobie naukę, jak wiele na tym zależy, byśmy nigdy nie zważali na żadną słabość zdrowia, ani żadnym nie zrażali się przeciwieństwem, gdy chodzi o spełnienie jasno poznanej woli Boga. On bowiem mocen jest słabych uczynić silnymi i chorych zdrowymi; a gdyby tego nie uczynił i cierpienia nie odjął, znak to, że z samegoż cierpienia będzie większy dla duszy naszej pożytek. A więc, skoro nam objawi wolę swoją, idźmy za nią, patrząc tylko na cześć i służbę Jego, a o samych sobie zapominając. Bo i na cóż nam dane jest życie i zdrowie, jeśli nie na to, byśmy je strawić mogły na służbie tak wielkiego Króla i Pana? Tą drogą idąc, wierzajcie siostry, nigdy nie doznacie szkody, nigdy was nic złego nie spotka.
19. Ja za dawnych lat moich, tak będąc niecnotliwą i słabą, nieraz, wyznaję, poddawałam się wątpliwościom i strachom; ale odkąd Pan mię odział w ten habit Karmelitanki Bosej i już na kilka lat przedtem, nie pamiętam takiego zdarzenia, by mi ten Boski Mistrz nasz, z samego tylko miłosierdzia swego, nie użyczył łaski zwyciężenia tych pokus i rzucenia się całą istnością moją ku temu, w czym uznam większą chwałę Bożą, choćby to była rzecz najtrudniejsza. Wiem dobrze i jasno to rozumiem, że własne moje w tych rzeczach działanie było prawie niczym; ale Bóg niczego więcej od nas nie żąda, prócz takiej ochotnej na Jego wolę gotowości, a gdy ją w nas znajdzie, sam potem zdziała wszystko mocą swoją. – Niech będzie uwielbiony i błogosławiony na wieki, amen.
20. Mając po drodze klasztor Najświętszej Panny Wspomożenia Wiernych, zatrzymaliśmy się w nim dla zawiadomienia o przybyciu naszym tych, którzy czekali nas w Villanueva, o trzy mile tylko od tego klasztoru odległym. Tak było ułożone przez obu ojców, którzy nas przeprowadzili i słusznie im się należało ode mnie zupełne w tym wszystkim posłuszeństwo. Klasztor ten leży w pustym i rozkosznie samotnym ustroniu. Gdyśmy się zbliżali, zakonnicy w pięknym orszaku wyszli na spotkanie swego Przeora. Widok tych pobożnych braci, postępujących boso, w ubogich z grubej sierści swoich płaszczach, głębokim był dla nas wszystkich zbudowaniem. Mnie on szczególnie do głębi serca rozrzewnił, czułam siebie jakby przeniesioną w błogosławione czasy pierwszych świętych Ojców naszego Zakonu. Zdawało mi się, że widzę w nich tyleż białych i wonnych kwiatów, zasadzonych w tym cichym ustroniu i takimi też, sądzę, są oni w oczach Boga, któremu z takim prawdziwym oddaniem siebie i z całą żarliwością służą. Wprowadzili nas do kościoła, śpiewając poważnym i stłumionym głosem Te Deum; sam ten ich śpiew świadczył o wewnętrznym ich umartwieniu. Wchodzi się do tego kościoła gankiem podziemnym, jakby do pieczary, co nam przypominało grotę Ojca naszego Eliasza. Takiej tam doznałam wewnętrznej radości, że ona jedna wynagrodziłaby mi sowicie trudy choćby i dłuższej podróży, lubo z drugiej strony żal głęboki ściskał mi serce, że już nie zastałam przy życiu Świętej, przez którą Pan ten dom założył, a którą gorąco pragnęłam jeszcze ujrzeć, ale tego szczęścia nie byłam godna.
21. Sądzę, że nie będzie to od rzeczy wspomnieć tu nieco obszerniej o jej życiu i dla uwielbienia dziwnych dróg, jakimi Pan raczył przywieść ją do założenia tego klasztoru, który, jak mi mówiono, tak wielki bardzo wielu duszom w całej tej okolicy przyniósł pożytek, i dla naszej, siostry moje, nauki, abyśmy patrząc na przykład jej życia pokutnego poznały, jak daleko za nią w tyle pozostajemy, i nową z niego brały sobie pobudkę do coraz usilniejszej gorliwości w służbie Pana. Nie ma zaiste powodu, byśmy się jej dawały wyprzedzić w zaparciu samych siebie, tym bardziej, że nie jesteśmy z tak wysokiego rodu ani tak wykwintnie wychowane, jak ona. Catalina de Cardona pochodziła z rodu książąt tego nazwiska. Wiem wprawdzie, że wysokie urodzenie nie jest żadną zasługą przed Bogiem, ale wspominam tu o nim dla zaznaczenia, jaki blask światowej okazałości i przepychu otaczał początki jej życia, później tak pokornego i umartwionego. Pisując do mnie dość często, pod pierwszym tylko i drugim listem położyła książęce nazwisko swoje, potem już stale podpisywała się: “Grzesznica”.
22. Życie jej i pierwsze jego początki, gdy jeszcze nie otrzymała tylu nadzwyczajnych łask od Pana i późniejsze jej sprawy, o których jest dużo do powiedzenia, opisze kto inny. Ponieważ jednak opis ten może nie dojść rąk waszych, więc opowiem tu niektóre o niej szczegóły, podane mi przez osoby wiarogodne, które ją znały i z nią obcowały.
23. Już w pierwszej młodości, choć żyła jeszcze wśród wielkich pań i panów dworu książęcego, dbała pilnie o swoją duszę i różne zadawała sobie umartwienia. Czuła w sobie gorącą żądzę, z każdym dniem rosnącą, schronienia się na jakie miejsce samotne, kędy by bez przeszkody mogła cieszyć się rozmową z Bogiem i oddawać się pokucie. Spowiednicy jednak, których się radziła, nie chcieli jej na to pozwolić. Zapewne myśl taka wydawała im się szaleństwem, i nie dziwię się temu, bo tak dzisiaj świat zrobił się roztropny, że poszły w zapomnienie one wielkie łaski, jakich Bóg niegdyś udzielał świętym sługom i służebnicom swoim na puszczy. Ale Pan w boskiej łaskawości swojej nigdy nie odmawia skutecznej pomocy prawdziwemu pragnieniu oddania się Jemu. Tak i Katarzyna, z łaski i zrządzenia Jego, doczekała się wreszcie spowiednika takiego, jakiego jej było potrzeba. Był to O. Francisco de Torres, franciszkanin; znam go dobrze i mam go za świętego. Od wielu lat z wielką gorącością ducha żyjąc w ustawicznej pokucie i modlitwie, różne przy tym znosząc prześladowania, wie on snadź z własnego doświadczenia, jak wielka jest łaska, którą Bóg czyni tym, którzy usiłują stać się jej godni. Więc i Katarzynie, gdy ta mu się zwierzyła z myślą swoją, odpowiedział bez wahania, że powołanie jej jest od Boga, że zatem powinna iść za Jego głosem, nie dając się odwieść od swego zamiaru. Nie wiem, czy te były słowa, które jej powiedział, ale taka musiała być ich treść, jak się to niebawem okazało w skutku.
24. Przystępując od razu do wykonania swego postanowienia, Katarzyna zwierzyła się pewnemu pustelnikowi spod Alkali, prosząc go, by jej służył za przewodnika i nigdy jej przed nikim nie wydał. Tak przyszli na miejsce, gdzie stoi ten klasztor. Katarzyna upatrzyła sobie tu pieczarę, tak ciasną, że ledwo w niej się mogła zmieścić i tu ją opuścił pustelnik. O, jakiż to zapał miłości musiał płonąć w jej sercu, że tak nie troszczyła się zgoła ani o pożywienie, ani o mogące jej tu grozić niebezpieczeństwa, ani o niesławę, która na nią, skutkiem takiego jej zniknięcia, spaść miała! Jakie musiało być upojenie tej duszy, tą jedną tylko myślą i troską zajętej, by nikt jej nie przeszkodził do rozkosznego przestawania z swoim Boskim Oblubieńcem! Jakie męstwo niezłomne, jaka moc postanowienia w tym zerwaniu wszelkiej wspólności ze światem, w tym jej dobrowolnym uchyleniu się od wszystkich jego przyjemności!
25. Zważmy to dobrze, siostry, zważmy zwłaszcza dziwną stanowczość tego zwycięstwa, którym tak od razu, jakby jednym zamachem, wszystko, co jest na świecie, pokonała. Prawda, że i wy nie mniejsze odniosłyście zwycięstwo, gdyście wstąpiły do tego świętego Zakonu, czyniąc Bogu ofiarę z waszej woli i poddając się tak ścisłemu, dozgonnemu zamknięciu. Ale kto wie, czy te pierwsze nasze zapały z czasem w niejednej z nas nie ostygły? Czy w tym lub owym nie wracamy znowu pod stare jarzmo miłości własnej? Daj Boże, by tak nie było; daj nam Boże, byśmy, naśladując tę świętą w zewnętrznym, dobrowolnie obranym odłączeniu się od świata, naśladowały ją jeszcze więcej wewnętrznie, wyrzucając go całkiem za jej przykładem z serc naszych.
26. Wiele słyszałam o niesłychanej surowości jej życia, ale co słyszałam, była to pewno mała tylko cząstka tego, co było w istocie. Tyle bowiem lat sama jedna przebywając na tej pustyni i nikogo nie mając, kto by ją powściągał, przy tej nieugaszonej żądzy, z jaką pragnęła pokuty, straszliwie musiała się obchodzić ze swoim ciałem. Szczegóły, które tu opowiem, znam od osób, które je od niej samej słyszały, między innymi także od sióstr klasztoru Św. Józefa w Toledo, które ona odwiedzała i z którymi otwarcie jak z siostrami rozmawiała, co zresztą i z wszystkimi czyniła, bo wielką miała prostotę, a pewno i pokorę nie mniejszą. Dobrze zatem rozumiejąc, że niczym jest i nic nie ma z samej siebie i daleka od wszelkiej pokusy próżnej chwały, ochotnie i radosnym sercem, w tym jedynie celu opowiadała łaski, jakie jej Bóg czynił, aby za nie było chwalone i uwielbione imię Jego. Dla dusz, które nie doszły do tak wysokiego stanu doskonałości, takie objawienie łask od Boga otrzymanych nie jest rzeczą bezpieczną; co najmniej mają one to uczucie, że chwaląc Boskiego Dawcę, chwalą same siebie. Lecz Katarzynę, pewna jestem, przedziwna jej szczerość i święta prostota broniły od tego niebezpieczeństwa; nigdy też nie słyszałam, by jej kto zarzucał samolubstwo.
27. Opowiadała więc naszym siostrom, że w onej jaskini na puszczy mieszkała osiem lat i że przez długi czas, gdy skończyły się trzy chleby, które jej był pozostawił on pustelnik, żyła samymi tylko ziołami polnymi i korzonkami, aż wreszcie spotkał ją jakiś pasterz i ten odtąd dostarczał jej chleba i mąki, z której ona piekła sobie na ogniu placuszki, i to było jedyne jej pożywienie, którym jeszcze co trzeci dzień tylko się posilała. Później, gdy już się krzątała około założenia klasztoru, wiem o tym ze świadectwa tamtejszych braci, tak już była ciągłymi postami wyniszczona, że gdy czasem zmusili ją spożywać sardynkę albo co podobnego, pokarm ten, miasto posilenia, tylko jej szkodził. Wina, o ile mi wiadomo, nigdy do ust nie wzięła. Biczowanie, które sobie zadawała grubym łańcuchem, trwało nieraz po półtorej i po dwie godziny. Włosiennice nosiła niesłychanie ostre i kolczaste. Pewna niewiasta, która wracając z pielgrzymki wprosiła się do niej na nocleg, opowiadała mi, że w nocy, udając że śpi, podpatrzyła świętą w chwili, gdy zdejmowała włosiennicę dla oczyszczenia jej i z przerażeniem ujrzała tę prawdziwie męczeńską szatę od góry do dołu zlaną krwią. Najwięcej jednak – jak mówiła wspomnianym wyżej siostrom naszym – cierpiała od złych duchów, które jej się ukazywały bądź w postaci ogromnych psów, rzucających się na nią i szarpiących jej plecy, bądź w postaci wężów; ona wszakże zgoła się ich nie bała.
28. Pieczary swojej i wówczas także, gdy już był powstał klasztor przez nią założony, nie opuszczała ani we dnie, ani w nocy. Do klasztoru przychodziła na Oficjum i Mszę św., póki zaś klasztoru nie było, chodziła na Mszę św. do odległego o ćwierć mili kościoła Mercedariuszów, nieraz całą drogę odbywając na klęczkach. Nosiła ciemnego koloru płaszcz sierściowy, a pod nim takąż z grubego wojłoku suknię, w taki sposób uszytą, że wyglądała w niej na mężczyznę.
Po kilku latach takiej zupełnej samotności spodobało się Panu głośną uczynić jej sławę. Od tego czasu lud okoliczny taką począł otaczać ją czcią i tak tłumnie do niej przybiegać, że nie mogła się opędzić natłokowi; mimo to jednak z równą zawsze miłością i dobrocią z każdym rozmawiała. Tłumy cisnące się do niej, z każdym dniem się zwiększały; kto mógł się docisnąć i słowo od niej usłyszeć, za szczęśliwego się poczytywał; ale ją te tłumne hołdy tak męczyły, iż nieraz żaliła się, że chcą ją na śmierć zamęczyć. Zwłaszcza gdy klasztor już stanął i bracia w nim osiedli, bywały takie dni, że całe pole dokoła klasztoru pokrywało się wozami z bliska i z daleka przybyłych. Bracia wtedy, nie widząc innego sposobu uchronienia jej od natarczywości tłumów, sadzali ją na podwyższeniu i tak, górując nad ciżbą zebranych, błogosławiła na wszystkie strony, a rzesze, otrzymawszy jej błogosławieństwo, rozchodziły się uszczęśliwione.
Po ośmiu latach takiego życia w tej jaskini, którą później pielgrzymi do niej się schodzący znacznie rozszerzyli, zapadła na zdrowiu tak ciężko, iż śmierć już zdawała się pewna. Jednak i w takiej groźnej potrzebie nie chciała się rozstać ze swą pieczarą i całą w niej chorobę przebyła.
29. W tymże czasie poczuła w sobie silne natchnienie założenia w tym miejscu klasztoru męskiego; nie wiedząc jednak, jaki Zakon wybrać, wstrzymywała się jakiś czas z wykonaniem tej myśli. Aż pewnego dnia, gdy klęczała na modlitwie przed krzyżem, który miała zawsze przy sobie. Pan ukazał jej płaszcz biały, dając jej zarazem do zrozumienia, że ma założyć klasztor Karmelitów Bosych. Nigdy przedtem nie słyszała, by istniał na świecie taki Zakon, jakoż w istocie dwa dopiero w owym czasie posiadaliśmy klasztory, jeden w Mancerze a drugi w Pastranie. Poczęła więc zasięgać wiadomości, a dowiedziawszy się o klasztorze w Pastranie, mieście należącym do księżnej Eboli, małżonki księcia Ruy Gómeza i dawnej z młodych lat jej przyjaciółki, tam się udała, chcąc przypatrzyć się i obmyśleć na miejscu, w jaki sposób założyć i urządzić tę swoją fundację, której tak gorąco pragnęła.
30. Sama nasamprzód, przy tym klasztorze pastrańskim, w kościele Św. Piotra, przywdziała habit Najświętszej Pani naszej z Karmelu, nie w tej myśli jednak, by chciała złożyć śluby i poddać się Regule zakonnej. Do życia zakonnego nigdy nie miała powołania, bo inną drogą Pan ją prowadził; od związania się ślubami powściągała ją głównie obawa, że przełożeni mogliby jej w imię posłuszeństwa zabronić ukochanych jej umartwień i życia na samotności. Obłóczyny odbyły się w obecności wszystkich braci.
31. Był tam między innymi i O. Mariano – o którym mówiłam wyżej w opisie tych fundacji. Ojciec ten, jak sam mi opowiadał, miał w czasie tego uroczystego obrzędu zachwycenie, z zupełnym zawieszeniem władz zmysłowych. W tym stanie będąc, widział w duchu rzeszę braci i sióstr zabitych, jednych z uciętą głową, drugich z odrąbanymi rękami i nogami, co widocznie zapowiadało zgotowaną wielu z naszych łaskę męczeństwa; o rzeczywistości tego widzenia wątpić niepodobna. O. Mariano nie jest to człowiek, który by mógł za widzenie podawać rzeczy, których nie widzał; zachwycenia też nie są u niego rzeczą zwyczajną, nie tą drogą Bóg go prowadzi. Prośmyż Boga, siostry, by to widzenie się sprawdziło, byśmy zasłużyły jeszcze za życia ujrzeć Zakon nasz przyozdobiony chwałą męczeństwa i same też w liczbie tych szczęśliwych męczenników znaleźć się mogły.
32. Od chwili przybycia swego do Pastrany, święta pokutnica wszczęła starania o założenie klasztoru. W tym celu ukazała się znowu na Dworze, który z taką radością niegdyś porzuciła. Niemała to dla niej musiała być męka. Szemrania też i różnych przykrości na Dworze jej nie szczędzono, a przy tym, ile razy wyszła z domu, nie mogła się opędzić tłumom do niej się cisnącym, co zresztą nie tylko w Pastranie, ale i gdziekolwiek się udała, było nieodstępnym, wszędy za nią idącym utrapieniem. Każdy chciał mieć po niej pamiątkę, jedni po kawałku obcinali jej suknie, drudzy płaszcz. Z Pastrany przeniosła się do Toledo i zamieszkała u naszych sióstr. Wszystkie one upewniały mię, że wydawała z siebie słodką woń, jak relikwie Świętych, woń tak mocną i trwałą, że przenikała i suknię jej i pas, które i potem jeszcze woń wydawały, gdy siostry, wymieniwszy je u świętej na inne, ze czcią je u siebie trzymały. Im bliżej kto do niej przystąpił, tym wyraźniej i silniej czuł tę cudowną woń, choć w przyrodzonym porządku rzeczy, gruby taki habit sierściowy, przy wielkich zwłaszcza, jakie w tej porze panowały upałach, powinien by był raczej wydawać z siebie woń przeciwną. Wszystko to z pobożnym wzruszeniem i dzięki czyniąc Panu za cudowne sprawy Jego, opowiadały mi nasze siostry i pewna jestem, że wszystko to szczera prawda, bo żadna z nich za nic w świecie nie popełniłaby kłamstwa.
33. Zebrawszy u Dworu i z innych stron środki dostateczne, mając także upoważnienie potrzebne, Katarzyna przystąpiła do budowy klasztoru i rychło jej dokonała. Kościół stanął w miejscu jej pieczary; urządzono jej nieopodal drugą, z wyciosanym w niej wyobrażeniem Grobu Pańskiego. Tam odtąd przebywała noce całe i większą część dnia; niedługo już jednak, bo od założenia klasztoru żyła już tylko półszosta roku, choć, przy niesłychanej surowości jej życia, i to może wydawać się cudem, że żyła tak długo. Śmierć jej, jeśli dobrze pamiętam, nastąpiła w roku 1577. Pochowano ją z jak największą czcią i okazałością obrzędów, dzięki, zwłaszcza, szczodrobliwości wielkiego jej wielbiciela, Jana z Leonu, który, jako za życia czcił ją jak świętą, tak chciał ją uczcić po śmierci, biorąc na siebie koszty tak wspaniałego pogrzebu. Ciało jej złożone jest tymczasowo w kaplicy Najświętszej Panny, do której zmarła szczególnie gorące miała nabożeństwo, dopóki w miejsce obecnego szczupłego kościółka bracia nie wzniosą większego, by i w nim, jak słusznie się należy, umieścić te błogosławione zwłoki panieńskie.
34. Klasztor, przez pamięć jej, powszechną jest otoczony czcią ludu pobożnego. Rzekłbyś, że ona jeszcze żyje w tych murach i we wszystkich dokoła miejscach, pobytem jej poświęconych, szczególnie w tej pustelni i w tej jaskini, w której tak długo mieszkała, nim wykonała swój zamiar założenia klasztoru. Opowiadano mi jeszcze o niej, że znużona i strapiona nieustającym natłokiem rzesz do niej się cisnących, chciała opuścić to miejsce i schronić się gdzie indziej, gdzie by mogła się ukryć, nikomu nie znana. W tym celu posyłała po onego pustelnika, który ją przyprowadził, aby przyszedł i zabrał ją stamtąd, ale pustelnik już nie żył. Pan sam tym sposobem powstrzymał ją od zamierzonej ucieczki, aby, wedle woli Jego, stanął ten dom Najświętszej Pani naszej, w którym On taką chwałę i taką wierną służbę odbiera. Patrząc na spokój i pogodę, malującą się na twarzy tych pobożnych braci, łatwo się domyśleć, jaka radość wewnątrz serce ich napełnia i jak się cieszą z tego, że obrali sobie to życie odłączone od świata, a najwięcej sam Przeor, którego Bóg z życia bardzo dostatniego pociągnął do tego twardego habitu, ale któremu hojnie za to odpłacił, uciechy zmysłowe zamieniając mu w rozkosze duchowe.
35. Przyjęli mię najserdeczniej; zaopatrzyli nas z zasobów swoich w naczynia i paramenty kościelne dla przyszłej naszej fundacji. Dzięki bowiem czci głębokiej, w jakiej pamięć błogosławionej Katarzyny żyje u tylu osób możnych, bogate dary spływają na ich klasztor i kościół; mieli więc czym się z nami podzielić. Pobyt mój w tym świętym ustroniu niewypowiedzianą napełnił mię pociechą, ale i zawstydzeniem wielkim, które trwa dotąd. Ta, mówiłam i mówię sobie, która całe życie swoje strawiła w takiej surowej pokucie, niewiastą była jak ja, jako dziecko książęcego rodu wykwintnie chowana i do wygód przywykła więcej niż ja, nie była taką wielką grzesznicą jak ja, nie miała takich łask nadzwyczajnych, jakich Pan mnie użyczył, a z których nie najmniejsza ta, że mnie dotąd jeszcze za wielkie grzechy moje w piekle nie pogrążył, a przecie, jakież moje życie i jaka moja pokuta w porównanu z taką jej pokutą? To jedno mnie pociesza, że pragnę się poprawić i wstępować, ile zdołam, w jej ślady; ale i to pociecha niewielka, bo na pragnieniach całe życie mi schodzi, a uczynków nie ma i nie ma. Niech mi Pan będzie miłościw wedle wielkiego miłosierdzia swego. W Nim jednak pokładałam zawsze i pokładam wszystką ufność moją przez zasługi nieskończone Boskiego Syna Jego i przez przyczynę Najświętszej Panny, Pani naszej, z której łaski i dobroci habit noszę.
36. Któregoś dnia, po przyjęciu Komunii świętej w tym drogim mi kościele, przyszło na mnie głębokie skupienie wewnętrzne, po którym zaraz nastąpiło wielkie zachwycenie z zupełnym zawieszeniem zmysłów. W tym stanie będąc, ujrzałam tę świętą niewiastę, ukazującą mi się w widzeniu duchowym, przyobleczoną w ciało uwielbione, w otoczeniu gromady aniołów i mówiącą do mnie, bym nie ustawała w pracy i zakładała dalej, ile zdołam klasztorów. Zrozumiałam z tych słów, choć wyraźnie tego nie powiedziała, że ona mię wspiera przyczyną swoją u Boga. Powiedziała mi jeszcze drugą rzecz, której tu powtarzać nie widzę potrzeby. Bardzo mię to widzenie pocieszyło i nowy we mnie wzbudziło zapał i pożądanie dalszych w służbie Pana prac i trudów. Ufam też w dobroci Jego, że wsparta modlitwą tak możnej orędowniczki, zdołam jeszcze przyczynić się w czymkolwiek do pomnożenia Jego chwały.
Patrzcież, siostry, i zważcie, jako cierpienia i trudy tej świętej już się skończyły, a chwała, której za nie dostąpiła, będzie bez końca. Usiłujmyż, póki żyjemy, wstępować, dla miłości Pana naszego, w ślady tej siostry naszej; nienawidząc samych siebie tą świętą nienawiścią, jaką ona siebie nienawidziła, pracujmy do końca. Życie prędko upływa i wszystko się kończy, skończy się i praca nasza, a potem zacznie się zapłata, która się nigdy nie skończy.
37. Przybyłyśmy do Villanueva de la Jara w pierwszą niedzielę Postu 1580 roku; był to dzień św. Barbacjana i wigilia Katedry św. Piotra. Tegoż dnia jeszcze, w czasie sumy, odbyło się wprowadzenie Najświętszego Sakramentu do przeznaczonego dla nas kościoła Św. Anny. Cała rada miejska oraz doktor Ervias i inni znaczniejsi obywatele wyszli na nasze spotkanie i wprowadzili nas naprzód do kościoła parafialnego, od którego do Św. Anny odległość jest znaczna. Wielka była radość wszystkiego ludu, a stąd i wielka moja pociecha na widok tak ochotnego przyjęcia Zakonu Najświętszej Panny, Pani naszej. Z daleka już dochodził nas świąteczny odgłos dzwonów. Wszedłszy do kościoła, zaintonowano Te Deum, odśpiewane na przemiany przez chór i na organach. Po skończonym śpiewie, ustawiono Najświętszy Sakrament na noszach i posąg Najświętszej Panny na drugich; krzyże i chorągwie niesiono na przedzie i tak z wielką uroczystością wyruszyła procesja. My, w naszych płaszczach białych, z zasłonami spuszczonymi na twarze, szłyśmy w pośrodku, tuż za Najświętszym Sakramentem, a wkoło nas nasi Bracia Bosi, w znacznej liczbie przybyli z klasztoru, oraz franciszkanie (z miejscowego konwentu) i dominikanin, chwilowo w mieście bawiący, choć był tylko jeden, zawsze jednak przyjemnie mi było widzieć habit i tego Zakonu, występujący w naszym pochodzie. Po drodze, bo jak mówiłam, odległość była znaczna, gęsto były ustawione ołtarze stacyjne, przy których odśpiewywano kantyki na cześć Najświętszej Panny, używane w naszym Zakonie. Z pobożnym wzruszeniem i głębokim zbudowaniem patrzyłyśmy na te rzesze, jednomyślnie wysławiające tego wielkiego Boga, tam w pośrodku nas obecnego, i przyjmowałyśmy tę cześć, którą tam dla miłości Jego nas siedem nędznych maluczkich Karmelitanek Bosych otaczano. Lecz obok tego zbudowania, głębokie także czułam w sobie zawstydzenie na myśl, że i ja idę pospołu z tymi wiernymi służebnicami Bożymi, kiedy przeciwnie, gdyby chciano postąpić ze mną tak, jak na to zasługuję, wszyscy powinni by się przeciw mnie zwrócić.
38. Na to wam, siostry, tak szeroko opisałam to uczczenie, którego w tym dniu doznał habit Najśw. Panny, abyście chwaliły Pana za tę łaskę Jego i błagały Go, aby opieką swoją otaczał i zachował tę nową fundację. Co do mnie, przyznaję, że wolę, gdy założenie nowego klasztoru kosztuje mię wiele trudów i prześladowań i ochotnie także o takich fundacjach wam opowiadam. Prawda, że onym siostrom, które tu na nas z takim upragnieniem czekały, od czasu, jak się schroniły do tej pustelni Św. Anny, to jest od sześciu lat, albo co najmniej od półszosta roku, na trudach i cierpieniach nie zbywało. Żyły tam w największym ubóstwie; tego, co zapracować mogły, ledwo im starczyło na kawałek chleba, a po jałmużnę nigdy ręki wyciągnąć nie chciały (by ich snadź nie posądzano, że po to opuściły swój dom i udały się na samotność, by potem cudzym kosztem się żywić). Ciągłe surowości i pokuty, częste posty, skąpe pożywienie, nędzny barłóg zamiast posłania, ciasne pomieszczenie, które dla ścisłego, na jakie się były skazały zamknięcia, tym dotkliwszym było umartwieniem – takie było ich życie na każdy dzień.
39. Ale niczym jeszcze, mówiły mi, były te umartwienia zewnętrzne w porównaniu z wewnętrznym, jakie cierpiały udręczeniem z powodu opóźniającego się tak długo spełnienia gorącego ich pragnienia przywdziania naszego habitu. Myśl ta i obawa, że nigdy nie dostąpią tej łaski, dręczyła je we dnie i w nocy; wszystka też ich modlitwa, często z gorącymi łzami, była jednym ciągłym do Boga wołaniem, by się nad nimi zmiłował i dał im tego szczęścia doczekać. Za każdym nowym w swych staraniach zawodem martwiły się niepocieszone i zdwajały pokuty. Skąpe zarobki swoje, od ust sobie odejmując, obracały na opłacenie posłańców, których do mnie wyprawiały, albo na wywdzięczenie się wedle miary ubóstwa swego tym, którzy im mogli w czymkolwiek okazać się pomocni. Teraz, gdy je poznałam i widzę, jak święte to dusze, pewna jestem, że one same modlitwami i łzami swymi wyjednały sobie u Boga przyjęcie do naszego Zakonu i mam to przekonanie, że większym bez porównania skarbem te dusze Zakon nasz zbogaciły, siebie tylko jemu oddając, niż gdyby były wniosły najbogatsze posagi. Dobrą też mam otuchę, że dom ten szczęśliwie będzie się rozwijał ku coraz wyższej doskonałości.
40. Gdyśmy wchodziły do domu, który miałyśmy po nich objąć, one wszystkie stały zgromadzone przy furcie wewnętrznej na nasze powitanie. Każda była ubrana po swojemu, w tym samym ubraniu, w jakim opuściły świat; habitu bowiem tak zwanych beatek nie chciały żadną miarą przywdziać, spodziewając się doczekać naszego. Suknie ich, bardzo przyzwoite, świadczyły jeszcze o dawnej wytworności, ale po obecnym zaniedbaniu ich znać było, że te, które je noszą, nie troszczą się o osobę swoją, ani tym bardziej o stroje. Prawie wszystkie były tak blade i wyniszczone, że z samego widoku ich łatwo było się domyśleć, jak surowo pokutne życie wiodły.
41. Powitały nas ze łzami radości, a że radość ta i łzy były szczere, dostatecznie okazało się w ochotnym ich dążeniu do doskonałości, w pokorze ich i posłuszeństwie dla przeoryszy i dla wszystkich sióstr na tę fundację przysłanych i w uprzedzającej skwapliwości ich do spełnienia natychmiast każdego ich życzenia. O to jedno tylko drżały, byśmy snadź ubóstwem ich i ciasnotą pomieszczenia zrażone, nie odjechały na powrót i ich nie porzuciły. Przez cały czas wspólnego ich w tej pustelni pożycia żadna nie chciała się podjąć przełożeństwa nad drugimi; wszystkie, w doskonałej zgodzie siostrzanej, pospołu pracowały, każda wedle możności. Sprawy zewnętrzne w miarę potrzeby załatwiały dwie starsze wiekiem; inne nigdy z nikim obcym nie rozmawiały ani rozmawiać nie chciały. Drzwi domu ich nie zamykały się na klucz, tylko na zasuwę, a żadna nie śmiała do nich się zbliżyć, oprócz najstarszej wiekiem, która z polecenia drugich za wszystkie odpowiadała. Sypiały krótko, chcąc mieć więcej czasu do pracy na chleb i do modlitwy; na rozmyślanie poświęcały po kilka godzin dziennie, a w święta dzień cały. Do kierownictwa duchowego używały pism o. Ludwika z Granady i o. Piotra z Alkantary.
42. Najwięcej czasu kosztowało je odmawianie Oficjum Pańskiego; przychodziło im to z niemałą trudnością, bo z wyjątkiem jednej, biegłej w tej sztuce, żadna z nich nie umiała dobrze czytać. Przy tym i brewiarze miały niezgodne; jedne modliły się na starych brewiarzach rzymskich, darowanych im przez księży, którzy ich już używać nie mogli; inne miały inne wydania, jakie się której dostało. Skutkiem tej niezgodności i słabej wprawy w czytaniu, całymi godzinami męczyły się nad tym odmawianiem. Szczęściem, że zbierały się na to w odległym kącie domu, gdzie nikt obcy ich nie mógł słyszeć, a Pan Bóg przyjął chyba intencję i ciężką ich pracę, bo co do słów, pewno rzadko które udało im się wymówić jak należy. O. Antoni od Jezusa, gdy z nimi się poznał, poradził im, by zaniechawszy tego zbytniego mozołu, poprzestawały na odmawianiu oficjum Najświętszej Panny. Przy tym i ubogi swój dom we wzorowym utrzymywały porządku; same sobie we własnym piecu piekły chleb i wszystko w ogóle tak u nich szło zgodnie i składnie, jak gdyby była nad nimi przełożona, która by tym wszystkim zarządzała.
43. Ja, patrząc na to, dzięki czyniłam Panu i im bliżej je poznawałam, tym bardziej cieszyłam się z mojego do nich przyjazdu. Nigdy bym sobie tego nie darowała, gdybym była pozostawiła te dusze bez pomocy i pociechy, której ode mnie żądały, chociażbym najdalsze drogi i najcięższe trudy dla nich podjąć miała. Siostry także do tej fundacji wyznaczone, choć w pierwszej chwili, jak mi się przyznały, z nakazanego im wspólnego pożycia z osobami obcymi niejaką przykrość czuły, skoro jednak bliżej je poznały i przekonały się, jakie to dusze cnotliwe, bardzo cieszyły się z tego, że mogą z nimi żyć i serdecznie je pokochały. Taka to jest moc świętości i cnoty. Prawdziwie były to dusze, które, choćby im przyszło najsroższe znosić cierpienia i najcięższe walki, ochotnie by za łaską Boga je podjęły i zwycięsko by je przetrwały, bo tego tylko pragnęły, by im dano było cierpieć dla miłości Boskiego Pana swego. Tego i my wszystkie pragnąć powinnyśmy i która by siostra nie czuła w sobie tego pragnienia, ta niechaj się nie łudzi, by była prawdziwą Karmelitanką Bosą. Celem bowiem pożądań naszych ma być nie życie spokojne i wygodne, ale umartwienie i cierpienie, abyśmy przez nie choć z daleka wstępowały w ślady Tego, który jest prawdziwym naszym Oblubieńcem. Niechaj On w boskiej dobroci swojej raczy nam użyczyć łaski ku temu, amen.
44. Co do tej pustelni Św. Anny, w której założyłyśmy nasz klasztor, początek jej był taki. Mieszkał przed laty w Villanueva de la Jara pewien kapłan, rodem z Zamora, który jakiś czas należał do Zakonu Pani naszej z Góry Karmel. Nazywał się Diego de Guadalajara. Był to mąż bardzo cnotliwy i życiu wewnętrznemu oddany, a że miał szczególne nabożeństwo do św. Anny, więc pod jej wezwaniem zbudował sobie przy swoim domu tę pustelnię dla sprawowania w niej Najświętszej Ofiary. Chcąc zaś więcej jeszcze zadośćuczynić swej pobożności dla świętej swojej patronki i cześć jej w tym miejscu uświetnić i rozszerzyć, pojechał umyślnie do Rzymu i uzyskał tam dla tej pustelni czy kaplicy swojej, bullę z nadaniem hojnych odpustów. Wreszcie przed śmiercią rozporządził testamentem, że dom ten i wszystkie przyległości jego mają być użyte na założenie klasztoru Karmelitanek. Dopóki by zaś to się spełnić nie mogło, ma być ustanowiony kapelan z obowiązkiem odprawiania w tej kaplicy Mszy świętej kilka razy na tydzień, który to obowiązek ma ustać, skoro założenie klasztoru przyjdzie do skutku.
45. Tym sposobem zapis ten przez lat przeszło dwadzieścia pozostawał w ręku kapelana, skutkiem czego wartość posesji znacznie się umniejszyła, bo choć potem zamieszkały tu i owe siostry, ale zajmowały sam tylko dom i w ogólnym zarządzie żadnego nie miały udziału. Kapelan mieszkał w drugim domu, do tejże posesji należącym, z którego teraz ustąpi i oba domy, z wszystkim, co do nich należy, przejdą na nas. Bardzo to niewiele; ale miłosierdzie Boga jest wielkie i nie wypuści z opieki swojej tego domu, poświęconego tej chwalebnej Rodzicielce, Matce Jego. Niechajże raczy to sprawić w boskiej łaskawości swojej, by zawsze w tym domu kwitła Jego chwała i niechaj Go wysławia wszystko stworzenie na wieki wieczne, amen.
Fundacja klasztoru w Villanueva de la Jara.
1. Po założeniu klasztoru sewilskiego, fundacje dalsze przerwały się na przeszło cztery lata. Przyczyną tej przerwy były wielkie prześladowania, jakie nagle i niespodziewanie spadły na Karmelitów i Karmelitanki wznowionej Reguły pierwotnej. Były już i przedtem różne na nas napaści, ale żadna się nie srożyła z taką zapamiętałością, jak ta ostatnia; groziła ona zupełną zagładą naszego dzieła. Jasno się tu okazała i zaciekła złość czarta na te święte początki naszego Zakonu i miłościwa nad nim opieka Pana, który go jako sprawę swoją od grożącego mu zniszczenia ocalił. Srogo ucierpieli Karmelici Bosi, szczególnie przełożeni klasztorów, skutkiem ciężkich oskarżeń, jakie podnieśli przeciw nim Ojcowie Trzewiczkowi.
2. Przeciwnicy niesłusznymi przedstawieniami swymi tak umieli uprzedzić do nich naszego Przewielebnego Ojca Generała, iż ten, choć to był mąż bardzo świątobliwy i sam dał pozwolenie na wszystkie te fundacje (z wyjątkiem jednej tylko fundacji Św. Józefa w Awili, która była pierwsza i na którą miałyśmy pozwolenie od samego Papieża), teraz jednak całą powagą władzy swojej wystąpił przeciw Karmelitom Bosym, chcąc położyć tamę dalszemu ich rozszerzaniu się; dla klasztorów sióstr naszych zawsze jednak pozostawał życzliwy. Do mnie tylko, ponieważ popierałam braci i w zakładaniu klasztorów im pomagałam, umieli go zniechęcić. Było to dla mnie cierpienie najdotkliwsze, jakie miałam w ciągu tych fundacji, a wycierpiałam ich wiele. Zaniechać dalszego współdziałania w szerzeniu rozpoczętej sprawy, w której jasno widziałam i większą chwałę Bożą, i wzrost naszego Zakonu, żadną miarą nie mogłam. Nie zgadzali się na to również mężowie głęboko uczeni i wielcy teologowie, u których się spowiadałam i których rady zasięgałam. Działać zaś wbrew woli zwierzchnika mego, było to dla mnie śmiertelną boleścią, nie tylko dlatego, że miałam obowiązek go słuchać, ale i dlatego, że kochałam go serdecznie, co i ze wszech miar mu się należało. Z tym wszystkim jednak, jakkolwiek bym chciała być mu powolna, w tym razie nie mogłam, bo miałyśmy wizytatorów apostolskich, których bezwarunkowo musiałam słuchać.
3. Umarł w tym czasie nuncjusz, człowiek święty, wielki zwolennik wszelkiej sprawy dobrej, a zatem i Braci Bosych ceniący. Następca jego, snadź umyślnie zesłany od Boga, aby nas ćwiczył w cierpliwości, daleki krewny Papieża, okazał im się przeciwny. Nie wątpię, że jest on godnym sługą Bożym, ale na samym wstępie bardzo stanowczo i silnie stanął po stronie Trzewiczkowych i zupełną dając wiarę nieprzychylnym ich na nas doniesieniom, najmocniej był przekonany, że dobro Kościoła wymaga stłumienia w samym zarodku wszczętej przez nas sprawy przywrócenia Reguły pierwotnej. Począł więc postępować z naszymi z niesłychaną surowością, z góry potępiając i na więzienie lub na wygnanie skazując każdego, kogo posądzał o chęć sprzeciwiania się jego zamiarom i rozporządzeniom.
4. Najsrożej skutkiem tego ucierpieli O. Antoni od Jezusa, ten sam, który dał początek pierwszemu klasztorowi Karmelitów Bosych, O. Hieronim Gracián, którego poprzedni nuncjusz mianował wizytatorem apostolskim Trzewiczkowych, a któremu ten nowy szczególną niełaskę i niechęć okazywał, i O. Mariano od św. Benedykta. O tych trzech ojcach obszernie mówiłam wyżej w tych fundacjach i wykazałam niepospolite ich zalety i wysokie zasługi. Innych jeszcze spomiędzy najpoważniejszych obłożył pokutami, choć mniej surowymi; tamtym zaś trzem wyżej wymienionym, pod zagrożeniem najcięższych kar zabronił bezwarunkowo wszelkiego wdawania się w sprawy Zakonu.
5. Wszystko to widocznie stało się zrządzeniem Opatrzności. Bóg dopuścił na nas to złe, aby wyszło z niego większe dobro, to jest, aby się jawnie okazały cnoty tych ojców, jak też w rzeczy samej było. Wizytatorem klasztorów naszych męskich i żeńskich ustanowił jednego z ojców Reguły złagodzonej, z czego, gdyby rzeczy tak były u nas stały, jak on sobie wyobrażał, ciężkie byłoby dla nas wynikło uciemiężenie. Ale mieliśmy je i tak nielekkie, jak to opowie zdolniejszy ode mnie i lepiej, niżbym ja potrafiła, wszystko to opisze. Ja tu pokrótce tylko o tych przejściach napomykam, aby siostry, które po nas przyjdą, poznały stąd, jak wielki mają obowiązek dążenia do coraz wyższej doskonałości, mając już prostą i równą do niej drogę, której utorowanie tyle kosztowało! Niektóre u nas srogo ucierpiały od rzucanych na nie ciężkich oskarżeń i oszczerstw, i daleko bardziej nad nimi bolałam, niż nad tym, co sama miałam do zniesienia. Własne moje cierpienia wielką raczej były dla mnie pociechą. Mówiłam sobie, że ja sama jestem przyczyną całej tej zawieruchy i że gdyby mię jak Jonasza wrzucono do morza, ustałaby nawałność.
6. Lecz dzięki niechaj będą i uwielbienie Bogu, iż i tu, jak zawsze, okazał się obrońcą prawdy. Przejścia nasze doszły do wiadomości katolickiego króla naszego Filipa, który znając już rodzaj życia i zakonną ścisłość Karmelitów Bosych, wziął w ręce naszą obronę. Nie pozwolił, by Nuncjusz sam jeden rozsądzał naszą sprawę, ale dodał mu do boku czterech pomocników, mężów poważnych i znamienitych, spomiędzy których trzech było zakonników, aby za wspólnym ich sądem wyrok na nas wypadł sprawiedliwy. Jednym z tych trzech był O. Magister Pedro Fernandez, mąż bardzo świątobliwego życia, głębokiej przy tym nauki i niepospolitego rozumu. Był on poprzednio Komisarzem Apostolskim i wizytatorem Karmelitów Trzewiczkowych w Kastylii, i Karmelici Bosi też podlegali jego władzy. Dobrze mu więc był wiadomy istotny stan rzeczy, jakie życie wiedli jedni i drudzy; o to też jedynie nam chodziło i tego jedynie pragnęliśmy, by wiedziano o nas całą i czystą tylko prawdę. Skoro więc dowiedziałam się, że król jego mianował, z góry już byłam pewna, że sprawa nasza wygrana, jak się też stało z łaski i miłosierdzia Bożego, za co niech będą dzięki Panu.
Bo jakkolwiek wielu było biskupów i panów możnych, którzy usiłowali oświecić Nuncjusza, jak rzeczy istotnie się mają, daremne wszakże byłyby wszystkie ich przedstawienia, gdyby nie spodobało się Bogu użyć króla za narzędzie do wyświetlenia prawdy.
7. My wszystkie, siostry, mamy święty obowiązek ustawicznie w modlitwach naszych polecać Bogu króla i tych wszystkich, którzy za przykładem jego poparli sprawę Pańską i sprawę Najświętszej Panny, Pani naszej. Mocno wam ten obowiązek do serca kładę.
Same widzicie, jaka by, bez ich pomocy, pozostała dla nas możność dalszych fundacji. My z naszej strony nic innego uczynić nie mogłyśmy, jeno że wszystkie bezprzestannie w modlitwie i w pokucie błagałyśmy Boga, by dał wzrost rozpoczętemu dziełu, jeśli ono ma być na Jego chwałę.
8. W pierwszych początkach tego srogiego prześladowania (które tak w krótkości opowiedziane może wam się wydać małe, ale w istocie było bardzo ciężkie i długich dla nas cierpień powodem), w roku 1576, gdy wracając z fundacji w Sewilli, zatrzymałam się w Toledo, zgłosił się do mnie pewien duchowny z Villanueva de la Jara, z listem od miejscowej zwierzchniej rady, wzywającym mię do założenia u nich klasztoru naszej Reguły i przyjęcia do niego dziewięciu panien, które na kilka lat przedtem schroniły się do pobliskiej pustelni Św. Anny, i mieszkały razem w małej chacie, przyległej do tej pustelni. Wszystka ludność miejscowa, patrząc na ich życie świątobliwe i całkiem Bogu oddane, pragnęła dopomóc im do tego, co było najgorętszym ich pożądaniem, to jest do zamienienia swej pustelni w klasztor regularny. Pisał do mnie także w tymże przedmiocie Augustin de Ervias, proboszcz miejscowy, mąż uczony i wysoko cnotliwy, za czym i tę sprawę z wszystkich sił swoich popierał.
9. Mnie jednak zgodzenie się na wniesione do mnie żądanie zdawało się rzeczą ze wszech miar niepodobną, mianowicie z następujących czterech powodów. Naprzód, odstraszała mię sama już znaczna liczba aspirantek; obawiałam się, że nawykłym już do swojego sposobu życia, bardzo trudno będzie nałamać się do naszego. Po wtóre, nie posiadały one prawie żadnych środków do utrzymania, a jałmużn, z miejscowości liczącej mało co więcej nad tysiąc mieszkańców, niepodobna było spodziewać się obfitych; choć zaś rada miejska ofiarowała się z gotowością ponoszenia kosztów utrzymania klasztoru, nie zdawało mi się jednak, by obietnica ta dawała stałą rękojmię na przyszłość. Po trzecie, nie miały żadnego domu na pomieszczenie klasztoru. Po czwarte, miejscowość leżała daleko od wszystkich naszych domów. Przy tym, jakkolwiek mię upewniano, że są to osoby bardzo cnotliwe, wszakże nie znając ich z widzenia, nie mogłam nabrać przekonania, czy posiadają one te przymioty, jakich my wymagamy w naszych klasztorach. Z tych wszystkich powodów gotowa byłam dać stanowczą odmowę.
10. Przedtem jednak, mając niezmienny zwyczaj nigdy nie przedsiębrać niczego według mego własnego widzenia, nie zasięgnąwszy pierwej zdania ludzi zaufania godnych, chciałam pomówić o tej sprawie z moim spowiednikiem, którym był w Toledo doktor Velazquez, kanonik katedralny i profesor teologii na uniwersytecie, mąż bardzo uczony i cnotliwy, obecnie wyniesiony na stolicę biskupią Osma. Ten, przeczytawszy list i całą sprawę zważywszy, poradził mi nie odmawiać, ale raczej dać odpowiedź przychylną. Gdy bowiem Bóg, mówił, tyle serc połączył we wspólnym dążeniu do jednego celu, jest to znak, że chce mieć z nich swoją chwałę. Uczyniłam więc według rady spowiednika, nie objawiając ostatecznego zgodzenia się, ale i nie odmawiając stanowczo. Upłynęło tak cztery lata, aż do roku 1580. Ciągle przez ten czas na mnie nalegano i przez różne osoby wpływano, bym już przystąpiła do dzieła. Ja zawsze byłam zdania, że nierozsądkiem byłoby podejmować rzecz podobną; nigdy jednak, w odpowiedziach moich na te nalegania nie mogłam się zdobyć na stanowczą odmowę.
11. Tymczasem zrządzeniem Bożym tak się zdarzyło, że O. Antoni od Jezusa, po rozpędzeniu braci naszych, schronił się, na czas wygnania swego, do klasztoru Najświętszej Panny Wspomożenia Wiernych, odległego tylko o trzy mile od tegoż miasteczka Villanueva, za czym często tam bywał dla przepowiadania słowa Bożego. Podobnież i przeor tego klasztoru, O. Gabriel od Wniebowzięcia, mąż niepospolicie roztropny i gorliwy sługa Boży, częstym w tym mieście był gościem. Obaj przez doktora Erviasa, z którym się przyjaźnili, poznali owe świątobliwe panny i wielce się cnotliwym ich życiem budowali. Podzielając zatem w zupełności życzliwe dla nich usposobienie proboszcza i miejscowej ludności, ujęli się za nimi jakby za sprawą własną i pisywali do mnie, z wielką usilnością wstawiając się za nimi. Co większa, w chwili gdy przebywałam w klasztorze Św. Józefa w Malagónie, choć stamtąd do Villanueva jest przeszło dwadzieścia i sześć mil drogi, O. Przeor sam przyjechał do mnie, dla ustnego w tej sprawie rozmówienia się ze mną. Przedstawił mi, jako założenie tego klasztoru może się dopełnić bez wielkich trudności, zwłaszcza że skoro się założy, doktor Ervias wyznaczy mu, uzyskawszy na to pozwolenie z Rzymu, trzysta dukatów rocznego dochodu z swego probostwa.
12. Mnie ta obietnica wydała się rzeczą niepewną; dochód ofiarowany, dodawszy do niego własny, choć bardzo szczupły fundusik sióstr, wystarczyłby zapewne na ich utrzymanie; ale to, że miał być ustanowiony nie zaraz, jeno dopiero po założeniu klasztoru, słuszną mogło wzbudzać obawę, że tymczasem obietnica pójdzie w niepamięć albo przez zaniedbanie pozostanie bez skutku. Te i inne różne powody, w moim przekonaniu dostateczne, podawałam O. Przeorowi dla przekonania go, że tej fundacji podjąć się nie powinnam. Powiedziałam mu w końcu, by dobrze się nad tym z O. Antonim zastanowił. Ja, przedstawiwszy mu powody, zdaniem moim przekonywające, dla których zgodzić się nie chcę, zdaję całą sprawę na ich sumienie i odpowiedzialność.
13. Na tym jednak nie poprzestając, zaraz po odejściu przełożonego, przypuszczając, że on, w pragnieniu tej fundacji, pewno bądzie nalegał o nią na obecnego zwierzchnika naszego O. Magistra Anioła Salazara, napisałam do tego ostatniego, przedstawiając mu racje moje i błagając go, by pozwolenia swego odmówił. On później odpisał mi, że i tak nie byłby go dał, nie dowiedziawszy się pierwej, czy ja na to się zgadzam.
14. Mniej więcej w półtora miesiąca potem, gdy już sądziłam, że układy ostateczne zerwane, znowu zgłosił się do mnie posłaniec z listem od rady miejskiej i z formalnym tejże zobowiązaniem się do zaopatrywania wszelkich potrzeb przyszłego klasztoru. Był przy tym i list od doktora Erviasa, stwierdzający i ponawiający poprzednią jego obietnicę i listy od obu wielebnych ojców, mocniej jeszcze niż przedtem nalegające o zgodę moją na tę fundację. Ja jednak, nie mogąc się wyzbyć obawy, by przyjęcie tylu naraz obcych sióstr nie pociągnęło za sobą jakich niesnasek w zgromadzeniu, albo, jak to nieraz się zdarza, jawnego ze strony nowo przyjętych oporu przeciw siostrom mającym się do nich udać dla wdrożenia ich w nasz sposób życia, nie widząc przy tym w dawanych mi gołosłownych, żadnym aktem urzędowym nie popartych obietnicach, dostatecznej pewności, zabezpieczającej stałe utrzymanie zamierzonej fundacji, wciąż jeszcze się wahałam. Wielkie potem z tego miałam zawstydzenie, gdy wreszcie poznałam, że to moje wahanie się było sprawą złego ducha, który, choć zwykle z łaski Pana nie brak mi odwagi, taką wówczas na mnie rzucił małoduszność, jak gdybym żadnej już nie miała ufności w Bogu. W końcu przecie modlitwy onych dusz świętych silniejszymi się okazały niż małoduszne moje wątpliwości.
15. Pewnego dnia, po Komunii, polecałam tę sprawę Bogu, jak to po wiele razy czyniłam, błagając o oświecenie, bo wbrew wszelkim uprzedzeniom skłaniała mię do przyzwolenia ta obawa, że odmawiając mogę niejednej duszy stanąć na przeszkodzie do wyższego uświęcenia siebie. (Zawsze tego bowiem pragnę, bym mogła w jakiej bądź mierze przyczynić się do rozszerzenia chwały Pańskiej i choć o jedną duszę pomnożyć liczbę Jego sług). Onego więc dnia po Komunii Pan, surowo mię strofując, przypomniał mi, jakimi to skarbami dokonało się to, czego dotąd dokonałam, bym się zatem nie wahała już przystać na założenie tego domu, bo będzie z niego wielkie pomnożenie Jego służby i pożytek dusz.
16. Taka jest potęga słowa Bożego, iż nie tylko głosem swoim przenika do duszy, ale i umysł oświeca, aby poznał prawdę, i wolę pobudza do ochotnego jej spełnienia. Tak stało się i ze mną po tych słowach Pana. Z rozkoszą gotowa byłam podjąć tę fundację, wyrzucając sobie, że tak długo z nią się ociągałam i tak upornie powodowałam się rozumem i względami ludzkimi, po tylu przewyższających wszelki rozum ludzki cudach, jakie boska wielmożność Pana w oczach moich zdziałała na wzbudzenie i wzrost tego świętego Zakonu.
17. Postanowiwszy już podjąć się tej fundacji, z różnych, jakie mi się nastręczały powodów, uznałam, że sama powinnam odwieźć siostry, które miały osiąść w nowym klasztorze, jakkolwiek ciało bardzo się tego lękało, bo przyjechałam do Malagónu w bardzo złym stanie zdrowia i mocno byłam cierpiąca. Mając jednak na względzie tylko chwałę Bożą, napisałam do przełożonego prosząc, by mi wskazał, co uzna za najlepsze, na co on, przy upoważnieniu do tej nowej fundacji, przysłał mi rozkaz, bym sama zjechała na miejsce i siostry zabrała z sobą. Wybór tych sióstr nie był łatwy i niemałej mi troski przyczynił, z uwagi, że miały żyć wspólnie z tamtymi, jeszcze obcymi. Po gorącym poleceniu Panu tej sprawy, wybrałam wreszcie dwie z klasztoru Św. Józefa w Toledo, z tych jedną na przeoryszę, i inne dwie z klasztoru malagońskiego, z których jedną przeznaczałam na podprzeoryszę. Wybór, dzięki żarliwym modlitwom, okazał się bardzo szczęśliwy. Uważałam to sobie za dowód szczególnej nad nami łaskawości Bożej. Trudność tu bowiem była o wiele większa niż przy innych fundacjach, gdy siostry nasze same bez obcych żywiołów zaczynają; wtedy wszystko od razu łatwo i dobrze się składa.
18. Przyjechali po nas O. Antoni od Jezusa i O. Gabriel od Wniebowzięcia, przywożąc nam wszelkie od miasta zapewnienia. Wyruszyliśmy więc z Malagónu w sobotę przed Wielkim Postem, 13 lutego 1580 r. Spodobało się Bogu dać nam na drogę najpiękniejszą pogodę, a mnie zdrowie tak doskonałe, jak gdybym nigdy nie chorowała. Sama się zdumiewałam nad taką nagłą zmianą i nową stąd brałam sobie naukę, jak wiele na tym zależy, byśmy nigdy nie zważali na żadną słabość zdrowia, ani żadnym nie zrażali się przeciwieństwem, gdy chodzi o spełnienie jasno poznanej woli Boga. On bowiem mocen jest słabych uczynić silnymi i chorych zdrowymi; a gdyby tego nie uczynił i cierpienia nie odjął, znak to, że z samegoż cierpienia będzie większy dla duszy naszej pożytek. A więc, skoro nam objawi wolę swoją, idźmy za nią, patrząc tylko na cześć i służbę Jego, a o samych sobie zapominając. Bo i na cóż nam dane jest życie i zdrowie, jeśli nie na to, byśmy je strawić mogły na służbie tak wielkiego Króla i Pana? Tą drogą idąc, wierzajcie siostry, nigdy nie doznacie szkody, nigdy was nic złego nie spotka.
19. Ja za dawnych lat moich, tak będąc niecnotliwą i słabą, nieraz, wyznaję, poddawałam się wątpliwościom i strachom; ale odkąd Pan mię odział w ten habit Karmelitanki Bosej i już na kilka lat przedtem, nie pamiętam takiego zdarzenia, by mi ten Boski Mistrz nasz, z samego tylko miłosierdzia swego, nie użyczył łaski zwyciężenia tych pokus i rzucenia się całą istnością moją ku temu, w czym uznam większą chwałę Bożą, choćby to była rzecz najtrudniejsza. Wiem dobrze i jasno to rozumiem, że własne moje w tych rzeczach działanie było prawie niczym; ale Bóg niczego więcej od nas nie żąda, prócz takiej ochotnej na Jego wolę gotowości, a gdy ją w nas znajdzie, sam potem zdziała wszystko mocą swoją. – Niech będzie uwielbiony i błogosławiony na wieki, amen.
20. Mając po drodze klasztor Najświętszej Panny Wspomożenia Wiernych, zatrzymaliśmy się w nim dla zawiadomienia o przybyciu naszym tych, którzy czekali nas w Villanueva, o trzy mile tylko od tego klasztoru odległym. Tak było ułożone przez obu ojców, którzy nas przeprowadzili i słusznie im się należało ode mnie zupełne w tym wszystkim posłuszeństwo. Klasztor ten leży w pustym i rozkosznie samotnym ustroniu. Gdyśmy się zbliżali, zakonnicy w pięknym orszaku wyszli na spotkanie swego Przeora. Widok tych pobożnych braci, postępujących boso, w ubogich z grubej sierści swoich płaszczach, głębokim był dla nas wszystkich zbudowaniem. Mnie on szczególnie do głębi serca rozrzewnił, czułam siebie jakby przeniesioną w błogosławione czasy pierwszych świętych Ojców naszego Zakonu. Zdawało mi się, że widzę w nich tyleż białych i wonnych kwiatów, zasadzonych w tym cichym ustroniu i takimi też, sądzę, są oni w oczach Boga, któremu z takim prawdziwym oddaniem siebie i z całą żarliwością służą. Wprowadzili nas do kościoła, śpiewając poważnym i stłumionym głosem Te Deum; sam ten ich śpiew świadczył o wewnętrznym ich umartwieniu. Wchodzi się do tego kościoła gankiem podziemnym, jakby do pieczary, co nam przypominało grotę Ojca naszego Eliasza. Takiej tam doznałam wewnętrznej radości, że ona jedna wynagrodziłaby mi sowicie trudy choćby i dłuższej podróży, lubo z drugiej strony żal głęboki ściskał mi serce, że już nie zastałam przy życiu Świętej, przez którą Pan ten dom założył, a którą gorąco pragnęłam jeszcze ujrzeć, ale tego szczęścia nie byłam godna.
21. Sądzę, że nie będzie to od rzeczy wspomnieć tu nieco obszerniej o jej życiu i dla uwielbienia dziwnych dróg, jakimi Pan raczył przywieść ją do założenia tego klasztoru, który, jak mi mówiono, tak wielki bardzo wielu duszom w całej tej okolicy przyniósł pożytek, i dla naszej, siostry moje, nauki, abyśmy patrząc na przykład jej życia pokutnego poznały, jak daleko za nią w tyle pozostajemy, i nową z niego brały sobie pobudkę do coraz usilniejszej gorliwości w służbie Pana. Nie ma zaiste powodu, byśmy się jej dawały wyprzedzić w zaparciu samych siebie, tym bardziej, że nie jesteśmy z tak wysokiego rodu ani tak wykwintnie wychowane, jak ona. Catalina de Cardona pochodziła z rodu książąt tego nazwiska. Wiem wprawdzie, że wysokie urodzenie nie jest żadną zasługą przed Bogiem, ale wspominam tu o nim dla zaznaczenia, jaki blask światowej okazałości i przepychu otaczał początki jej życia, później tak pokornego i umartwionego. Pisując do mnie dość często, pod pierwszym tylko i drugim listem położyła książęce nazwisko swoje, potem już stale podpisywała się: “Grzesznica”.
22. Życie jej i pierwsze jego początki, gdy jeszcze nie otrzymała tylu nadzwyczajnych łask od Pana i późniejsze jej sprawy, o których jest dużo do powiedzenia, opisze kto inny. Ponieważ jednak opis ten może nie dojść rąk waszych, więc opowiem tu niektóre o niej szczegóły, podane mi przez osoby wiarogodne, które ją znały i z nią obcowały.
23. Już w pierwszej młodości, choć żyła jeszcze wśród wielkich pań i panów dworu książęcego, dbała pilnie o swoją duszę i różne zadawała sobie umartwienia. Czuła w sobie gorącą żądzę, z każdym dniem rosnącą, schronienia się na jakie miejsce samotne, kędy by bez przeszkody mogła cieszyć się rozmową z Bogiem i oddawać się pokucie. Spowiednicy jednak, których się radziła, nie chcieli jej na to pozwolić. Zapewne myśl taka wydawała im się szaleństwem, i nie dziwię się temu, bo tak dzisiaj świat zrobił się roztropny, że poszły w zapomnienie one wielkie łaski, jakich Bóg niegdyś udzielał świętym sługom i służebnicom swoim na puszczy. Ale Pan w boskiej łaskawości swojej nigdy nie odmawia skutecznej pomocy prawdziwemu pragnieniu oddania się Jemu. Tak i Katarzyna, z łaski i zrządzenia Jego, doczekała się wreszcie spowiednika takiego, jakiego jej było potrzeba. Był to O. Francisco de Torres, franciszkanin; znam go dobrze i mam go za świętego. Od wielu lat z wielką gorącością ducha żyjąc w ustawicznej pokucie i modlitwie, różne przy tym znosząc prześladowania, wie on snadź z własnego doświadczenia, jak wielka jest łaska, którą Bóg czyni tym, którzy usiłują stać się jej godni. Więc i Katarzynie, gdy ta mu się zwierzyła z myślą swoją, odpowiedział bez wahania, że powołanie jej jest od Boga, że zatem powinna iść za Jego głosem, nie dając się odwieść od swego zamiaru. Nie wiem, czy te były słowa, które jej powiedział, ale taka musiała być ich treść, jak się to niebawem okazało w skutku.
24. Przystępując od razu do wykonania swego postanowienia, Katarzyna zwierzyła się pewnemu pustelnikowi spod Alkali, prosząc go, by jej służył za przewodnika i nigdy jej przed nikim nie wydał. Tak przyszli na miejsce, gdzie stoi ten klasztor. Katarzyna upatrzyła sobie tu pieczarę, tak ciasną, że ledwo w niej się mogła zmieścić i tu ją opuścił pustelnik. O, jakiż to zapał miłości musiał płonąć w jej sercu, że tak nie troszczyła się zgoła ani o pożywienie, ani o mogące jej tu grozić niebezpieczeństwa, ani o niesławę, która na nią, skutkiem takiego jej zniknięcia, spaść miała! Jakie musiało być upojenie tej duszy, tą jedną tylko myślą i troską zajętej, by nikt jej nie przeszkodził do rozkosznego przestawania z swoim Boskim Oblubieńcem! Jakie męstwo niezłomne, jaka moc postanowienia w tym zerwaniu wszelkiej wspólności ze światem, w tym jej dobrowolnym uchyleniu się od wszystkich jego przyjemności!
25. Zważmy to dobrze, siostry, zważmy zwłaszcza dziwną stanowczość tego zwycięstwa, którym tak od razu, jakby jednym zamachem, wszystko, co jest na świecie, pokonała. Prawda, że i wy nie mniejsze odniosłyście zwycięstwo, gdyście wstąpiły do tego świętego Zakonu, czyniąc Bogu ofiarę z waszej woli i poddając się tak ścisłemu, dozgonnemu zamknięciu. Ale kto wie, czy te pierwsze nasze zapały z czasem w niejednej z nas nie ostygły? Czy w tym lub owym nie wracamy znowu pod stare jarzmo miłości własnej? Daj Boże, by tak nie było; daj nam Boże, byśmy, naśladując tę świętą w zewnętrznym, dobrowolnie obranym odłączeniu się od świata, naśladowały ją jeszcze więcej wewnętrznie, wyrzucając go całkiem za jej przykładem z serc naszych.
26. Wiele słyszałam o niesłychanej surowości jej życia, ale co słyszałam, była to pewno mała tylko cząstka tego, co było w istocie. Tyle bowiem lat sama jedna przebywając na tej pustyni i nikogo nie mając, kto by ją powściągał, przy tej nieugaszonej żądzy, z jaką pragnęła pokuty, straszliwie musiała się obchodzić ze swoim ciałem. Szczegóły, które tu opowiem, znam od osób, które je od niej samej słyszały, między innymi także od sióstr klasztoru Św. Józefa w Toledo, które ona odwiedzała i z którymi otwarcie jak z siostrami rozmawiała, co zresztą i z wszystkimi czyniła, bo wielką miała prostotę, a pewno i pokorę nie mniejszą. Dobrze zatem rozumiejąc, że niczym jest i nic nie ma z samej siebie i daleka od wszelkiej pokusy próżnej chwały, ochotnie i radosnym sercem, w tym jedynie celu opowiadała łaski, jakie jej Bóg czynił, aby za nie było chwalone i uwielbione imię Jego. Dla dusz, które nie doszły do tak wysokiego stanu doskonałości, takie objawienie łask od Boga otrzymanych nie jest rzeczą bezpieczną; co najmniej mają one to uczucie, że chwaląc Boskiego Dawcę, chwalą same siebie. Lecz Katarzynę, pewna jestem, przedziwna jej szczerość i święta prostota broniły od tego niebezpieczeństwa; nigdy też nie słyszałam, by jej kto zarzucał samolubstwo.
27. Opowiadała więc naszym siostrom, że w onej jaskini na puszczy mieszkała osiem lat i że przez długi czas, gdy skończyły się trzy chleby, które jej był pozostawił on pustelnik, żyła samymi tylko ziołami polnymi i korzonkami, aż wreszcie spotkał ją jakiś pasterz i ten odtąd dostarczał jej chleba i mąki, z której ona piekła sobie na ogniu placuszki, i to było jedyne jej pożywienie, którym jeszcze co trzeci dzień tylko się posilała. Później, gdy już się krzątała około założenia klasztoru, wiem o tym ze świadectwa tamtejszych braci, tak już była ciągłymi postami wyniszczona, że gdy czasem zmusili ją spożywać sardynkę albo co podobnego, pokarm ten, miasto posilenia, tylko jej szkodził. Wina, o ile mi wiadomo, nigdy do ust nie wzięła. Biczowanie, które sobie zadawała grubym łańcuchem, trwało nieraz po półtorej i po dwie godziny. Włosiennice nosiła niesłychanie ostre i kolczaste. Pewna niewiasta, która wracając z pielgrzymki wprosiła się do niej na nocleg, opowiadała mi, że w nocy, udając że śpi, podpatrzyła świętą w chwili, gdy zdejmowała włosiennicę dla oczyszczenia jej i z przerażeniem ujrzała tę prawdziwie męczeńską szatę od góry do dołu zlaną krwią. Najwięcej jednak – jak mówiła wspomnianym wyżej siostrom naszym – cierpiała od złych duchów, które jej się ukazywały bądź w postaci ogromnych psów, rzucających się na nią i szarpiących jej plecy, bądź w postaci wężów; ona wszakże zgoła się ich nie bała.
28. Pieczary swojej i wówczas także, gdy już był powstał klasztor przez nią założony, nie opuszczała ani we dnie, ani w nocy. Do klasztoru przychodziła na Oficjum i Mszę św., póki zaś klasztoru nie było, chodziła na Mszę św. do odległego o ćwierć mili kościoła Mercedariuszów, nieraz całą drogę odbywając na klęczkach. Nosiła ciemnego koloru płaszcz sierściowy, a pod nim takąż z grubego wojłoku suknię, w taki sposób uszytą, że wyglądała w niej na mężczyznę.
Po kilku latach takiej zupełnej samotności spodobało się Panu głośną uczynić jej sławę. Od tego czasu lud okoliczny taką począł otaczać ją czcią i tak tłumnie do niej przybiegać, że nie mogła się opędzić natłokowi; mimo to jednak z równą zawsze miłością i dobrocią z każdym rozmawiała. Tłumy cisnące się do niej, z każdym dniem się zwiększały; kto mógł się docisnąć i słowo od niej usłyszeć, za szczęśliwego się poczytywał; ale ją te tłumne hołdy tak męczyły, iż nieraz żaliła się, że chcą ją na śmierć zamęczyć. Zwłaszcza gdy klasztor już stanął i bracia w nim osiedli, bywały takie dni, że całe pole dokoła klasztoru pokrywało się wozami z bliska i z daleka przybyłych. Bracia wtedy, nie widząc innego sposobu uchronienia jej od natarczywości tłumów, sadzali ją na podwyższeniu i tak, górując nad ciżbą zebranych, błogosławiła na wszystkie strony, a rzesze, otrzymawszy jej błogosławieństwo, rozchodziły się uszczęśliwione.
Po ośmiu latach takiego życia w tej jaskini, którą później pielgrzymi do niej się schodzący znacznie rozszerzyli, zapadła na zdrowiu tak ciężko, iż śmierć już zdawała się pewna. Jednak i w takiej groźnej potrzebie nie chciała się rozstać ze swą pieczarą i całą w niej chorobę przebyła.
29. W tymże czasie poczuła w sobie silne natchnienie założenia w tym miejscu klasztoru męskiego; nie wiedząc jednak, jaki Zakon wybrać, wstrzymywała się jakiś czas z wykonaniem tej myśli. Aż pewnego dnia, gdy klęczała na modlitwie przed krzyżem, który miała zawsze przy sobie. Pan ukazał jej płaszcz biały, dając jej zarazem do zrozumienia, że ma założyć klasztor Karmelitów Bosych. Nigdy przedtem nie słyszała, by istniał na świecie taki Zakon, jakoż w istocie dwa dopiero w owym czasie posiadaliśmy klasztory, jeden w Mancerze a drugi w Pastranie. Poczęła więc zasięgać wiadomości, a dowiedziawszy się o klasztorze w Pastranie, mieście należącym do księżnej Eboli, małżonki księcia Ruy Gómeza i dawnej z młodych lat jej przyjaciółki, tam się udała, chcąc przypatrzyć się i obmyśleć na miejscu, w jaki sposób założyć i urządzić tę swoją fundację, której tak gorąco pragnęła.
30. Sama nasamprzód, przy tym klasztorze pastrańskim, w kościele Św. Piotra, przywdziała habit Najświętszej Pani naszej z Karmelu, nie w tej myśli jednak, by chciała złożyć śluby i poddać się Regule zakonnej. Do życia zakonnego nigdy nie miała powołania, bo inną drogą Pan ją prowadził; od związania się ślubami powściągała ją głównie obawa, że przełożeni mogliby jej w imię posłuszeństwa zabronić ukochanych jej umartwień i życia na samotności. Obłóczyny odbyły się w obecności wszystkich braci.
31. Był tam między innymi i O. Mariano – o którym mówiłam wyżej w opisie tych fundacji. Ojciec ten, jak sam mi opowiadał, miał w czasie tego uroczystego obrzędu zachwycenie, z zupełnym zawieszeniem władz zmysłowych. W tym stanie będąc, widział w duchu rzeszę braci i sióstr zabitych, jednych z uciętą głową, drugich z odrąbanymi rękami i nogami, co widocznie zapowiadało zgotowaną wielu z naszych łaskę męczeństwa; o rzeczywistości tego widzenia wątpić niepodobna. O. Mariano nie jest to człowiek, który by mógł za widzenie podawać rzeczy, których nie widzał; zachwycenia też nie są u niego rzeczą zwyczajną, nie tą drogą Bóg go prowadzi. Prośmyż Boga, siostry, by to widzenie się sprawdziło, byśmy zasłużyły jeszcze za życia ujrzeć Zakon nasz przyozdobiony chwałą męczeństwa i same też w liczbie tych szczęśliwych męczenników znaleźć się mogły.
32. Od chwili przybycia swego do Pastrany, święta pokutnica wszczęła starania o założenie klasztoru. W tym celu ukazała się znowu na Dworze, który z taką radością niegdyś porzuciła. Niemała to dla niej musiała być męka. Szemrania też i różnych przykrości na Dworze jej nie szczędzono, a przy tym, ile razy wyszła z domu, nie mogła się opędzić tłumom do niej się cisnącym, co zresztą nie tylko w Pastranie, ale i gdziekolwiek się udała, było nieodstępnym, wszędy za nią idącym utrapieniem. Każdy chciał mieć po niej pamiątkę, jedni po kawałku obcinali jej suknie, drudzy płaszcz. Z Pastrany przeniosła się do Toledo i zamieszkała u naszych sióstr. Wszystkie one upewniały mię, że wydawała z siebie słodką woń, jak relikwie Świętych, woń tak mocną i trwałą, że przenikała i suknię jej i pas, które i potem jeszcze woń wydawały, gdy siostry, wymieniwszy je u świętej na inne, ze czcią je u siebie trzymały. Im bliżej kto do niej przystąpił, tym wyraźniej i silniej czuł tę cudowną woń, choć w przyrodzonym porządku rzeczy, gruby taki habit sierściowy, przy wielkich zwłaszcza, jakie w tej porze panowały upałach, powinien by był raczej wydawać z siebie woń przeciwną. Wszystko to z pobożnym wzruszeniem i dzięki czyniąc Panu za cudowne sprawy Jego, opowiadały mi nasze siostry i pewna jestem, że wszystko to szczera prawda, bo żadna z nich za nic w świecie nie popełniłaby kłamstwa.
33. Zebrawszy u Dworu i z innych stron środki dostateczne, mając także upoważnienie potrzebne, Katarzyna przystąpiła do budowy klasztoru i rychło jej dokonała. Kościół stanął w miejscu jej pieczary; urządzono jej nieopodal drugą, z wyciosanym w niej wyobrażeniem Grobu Pańskiego. Tam odtąd przebywała noce całe i większą część dnia; niedługo już jednak, bo od założenia klasztoru żyła już tylko półszosta roku, choć, przy niesłychanej surowości jej życia, i to może wydawać się cudem, że żyła tak długo. Śmierć jej, jeśli dobrze pamiętam, nastąpiła w roku 1577. Pochowano ją z jak największą czcią i okazałością obrzędów, dzięki, zwłaszcza, szczodrobliwości wielkiego jej wielbiciela, Jana z Leonu, który, jako za życia czcił ją jak świętą, tak chciał ją uczcić po śmierci, biorąc na siebie koszty tak wspaniałego pogrzebu. Ciało jej złożone jest tymczasowo w kaplicy Najświętszej Panny, do której zmarła szczególnie gorące miała nabożeństwo, dopóki w miejsce obecnego szczupłego kościółka bracia nie wzniosą większego, by i w nim, jak słusznie się należy, umieścić te błogosławione zwłoki panieńskie.
34. Klasztor, przez pamięć jej, powszechną jest otoczony czcią ludu pobożnego. Rzekłbyś, że ona jeszcze żyje w tych murach i we wszystkich dokoła miejscach, pobytem jej poświęconych, szczególnie w tej pustelni i w tej jaskini, w której tak długo mieszkała, nim wykonała swój zamiar założenia klasztoru. Opowiadano mi jeszcze o niej, że znużona i strapiona nieustającym natłokiem rzesz do niej się cisnących, chciała opuścić to miejsce i schronić się gdzie indziej, gdzie by mogła się ukryć, nikomu nie znana. W tym celu posyłała po onego pustelnika, który ją przyprowadził, aby przyszedł i zabrał ją stamtąd, ale pustelnik już nie żył. Pan sam tym sposobem powstrzymał ją od zamierzonej ucieczki, aby, wedle woli Jego, stanął ten dom Najświętszej Pani naszej, w którym On taką chwałę i taką wierną służbę odbiera. Patrząc na spokój i pogodę, malującą się na twarzy tych pobożnych braci, łatwo się domyśleć, jaka radość wewnątrz serce ich napełnia i jak się cieszą z tego, że obrali sobie to życie odłączone od świata, a najwięcej sam Przeor, którego Bóg z życia bardzo dostatniego pociągnął do tego twardego habitu, ale któremu hojnie za to odpłacił, uciechy zmysłowe zamieniając mu w rozkosze duchowe.
35. Przyjęli mię najserdeczniej; zaopatrzyli nas z zasobów swoich w naczynia i paramenty kościelne dla przyszłej naszej fundacji. Dzięki bowiem czci głębokiej, w jakiej pamięć błogosławionej Katarzyny żyje u tylu osób możnych, bogate dary spływają na ich klasztor i kościół; mieli więc czym się z nami podzielić. Pobyt mój w tym świętym ustroniu niewypowiedzianą napełnił mię pociechą, ale i zawstydzeniem wielkim, które trwa dotąd. Ta, mówiłam i mówię sobie, która całe życie swoje strawiła w takiej surowej pokucie, niewiastą była jak ja, jako dziecko książęcego rodu wykwintnie chowana i do wygód przywykła więcej niż ja, nie była taką wielką grzesznicą jak ja, nie miała takich łask nadzwyczajnych, jakich Pan mnie użyczył, a z których nie najmniejsza ta, że mnie dotąd jeszcze za wielkie grzechy moje w piekle nie pogrążył, a przecie, jakież moje życie i jaka moja pokuta w porównanu z taką jej pokutą? To jedno mnie pociesza, że pragnę się poprawić i wstępować, ile zdołam, w jej ślady; ale i to pociecha niewielka, bo na pragnieniach całe życie mi schodzi, a uczynków nie ma i nie ma. Niech mi Pan będzie miłościw wedle wielkiego miłosierdzia swego. W Nim jednak pokładałam zawsze i pokładam wszystką ufność moją przez zasługi nieskończone Boskiego Syna Jego i przez przyczynę Najświętszej Panny, Pani naszej, z której łaski i dobroci habit noszę.
36. Któregoś dnia, po przyjęciu Komunii świętej w tym drogim mi kościele, przyszło na mnie głębokie skupienie wewnętrzne, po którym zaraz nastąpiło wielkie zachwycenie z zupełnym zawieszeniem zmysłów. W tym stanie będąc, ujrzałam tę świętą niewiastę, ukazującą mi się w widzeniu duchowym, przyobleczoną w ciało uwielbione, w otoczeniu gromady aniołów i mówiącą do mnie, bym nie ustawała w pracy i zakładała dalej, ile zdołam klasztorów. Zrozumiałam z tych słów, choć wyraźnie tego nie powiedziała, że ona mię wspiera przyczyną swoją u Boga. Powiedziała mi jeszcze drugą rzecz, której tu powtarzać nie widzę potrzeby. Bardzo mię to widzenie pocieszyło i nowy we mnie wzbudziło zapał i pożądanie dalszych w służbie Pana prac i trudów. Ufam też w dobroci Jego, że wsparta modlitwą tak możnej orędowniczki, zdołam jeszcze przyczynić się w czymkolwiek do pomnożenia Jego chwały.
Patrzcież, siostry, i zważcie, jako cierpienia i trudy tej świętej już się skończyły, a chwała, której za nie dostąpiła, będzie bez końca. Usiłujmyż, póki żyjemy, wstępować, dla miłości Pana naszego, w ślady tej siostry naszej; nienawidząc samych siebie tą świętą nienawiścią, jaką ona siebie nienawidziła, pracujmy do końca. Życie prędko upływa i wszystko się kończy, skończy się i praca nasza, a potem zacznie się zapłata, która się nigdy nie skończy.
37. Przybyłyśmy do Villanueva de la Jara w pierwszą niedzielę Postu 1580 roku; był to dzień św. Barbacjana i wigilia Katedry św. Piotra. Tegoż dnia jeszcze, w czasie sumy, odbyło się wprowadzenie Najświętszego Sakramentu do przeznaczonego dla nas kościoła Św. Anny. Cała rada miejska oraz doktor Ervias i inni znaczniejsi obywatele wyszli na nasze spotkanie i wprowadzili nas naprzód do kościoła parafialnego, od którego do Św. Anny odległość jest znaczna. Wielka była radość wszystkiego ludu, a stąd i wielka moja pociecha na widok tak ochotnego przyjęcia Zakonu Najświętszej Panny, Pani naszej. Z daleka już dochodził nas świąteczny odgłos dzwonów. Wszedłszy do kościoła, zaintonowano Te Deum, odśpiewane na przemiany przez chór i na organach. Po skończonym śpiewie, ustawiono Najświętszy Sakrament na noszach i posąg Najświętszej Panny na drugich; krzyże i chorągwie niesiono na przedzie i tak z wielką uroczystością wyruszyła procesja. My, w naszych płaszczach białych, z zasłonami spuszczonymi na twarze, szłyśmy w pośrodku, tuż za Najświętszym Sakramentem, a wkoło nas nasi Bracia Bosi, w znacznej liczbie przybyli z klasztoru, oraz franciszkanie (z miejscowego konwentu) i dominikanin, chwilowo w mieście bawiący, choć był tylko jeden, zawsze jednak przyjemnie mi było widzieć habit i tego Zakonu, występujący w naszym pochodzie. Po drodze, bo jak mówiłam, odległość była znaczna, gęsto były ustawione ołtarze stacyjne, przy których odśpiewywano kantyki na cześć Najświętszej Panny, używane w naszym Zakonie. Z pobożnym wzruszeniem i głębokim zbudowaniem patrzyłyśmy na te rzesze, jednomyślnie wysławiające tego wielkiego Boga, tam w pośrodku nas obecnego, i przyjmowałyśmy tę cześć, którą tam dla miłości Jego nas siedem nędznych maluczkich Karmelitanek Bosych otaczano. Lecz obok tego zbudowania, głębokie także czułam w sobie zawstydzenie na myśl, że i ja idę pospołu z tymi wiernymi służebnicami Bożymi, kiedy przeciwnie, gdyby chciano postąpić ze mną tak, jak na to zasługuję, wszyscy powinni by się przeciw mnie zwrócić.
38. Na to wam, siostry, tak szeroko opisałam to uczczenie, którego w tym dniu doznał habit Najśw. Panny, abyście chwaliły Pana za tę łaskę Jego i błagały Go, aby opieką swoją otaczał i zachował tę nową fundację. Co do mnie, przyznaję, że wolę, gdy założenie nowego klasztoru kosztuje mię wiele trudów i prześladowań i ochotnie także o takich fundacjach wam opowiadam. Prawda, że onym siostrom, które tu na nas z takim upragnieniem czekały, od czasu, jak się schroniły do tej pustelni Św. Anny, to jest od sześciu lat, albo co najmniej od półszosta roku, na trudach i cierpieniach nie zbywało. Żyły tam w największym ubóstwie; tego, co zapracować mogły, ledwo im starczyło na kawałek chleba, a po jałmużnę nigdy ręki wyciągnąć nie chciały (by ich snadź nie posądzano, że po to opuściły swój dom i udały się na samotność, by potem cudzym kosztem się żywić). Ciągłe surowości i pokuty, częste posty, skąpe pożywienie, nędzny barłóg zamiast posłania, ciasne pomieszczenie, które dla ścisłego, na jakie się były skazały zamknięcia, tym dotkliwszym było umartwieniem – takie było ich życie na każdy dzień.
39. Ale niczym jeszcze, mówiły mi, były te umartwienia zewnętrzne w porównaniu z wewnętrznym, jakie cierpiały udręczeniem z powodu opóźniającego się tak długo spełnienia gorącego ich pragnienia przywdziania naszego habitu. Myśl ta i obawa, że nigdy nie dostąpią tej łaski, dręczyła je we dnie i w nocy; wszystka też ich modlitwa, często z gorącymi łzami, była jednym ciągłym do Boga wołaniem, by się nad nimi zmiłował i dał im tego szczęścia doczekać. Za każdym nowym w swych staraniach zawodem martwiły się niepocieszone i zdwajały pokuty. Skąpe zarobki swoje, od ust sobie odejmując, obracały na opłacenie posłańców, których do mnie wyprawiały, albo na wywdzięczenie się wedle miary ubóstwa swego tym, którzy im mogli w czymkolwiek okazać się pomocni. Teraz, gdy je poznałam i widzę, jak święte to dusze, pewna jestem, że one same modlitwami i łzami swymi wyjednały sobie u Boga przyjęcie do naszego Zakonu i mam to przekonanie, że większym bez porównania skarbem te dusze Zakon nasz zbogaciły, siebie tylko jemu oddając, niż gdyby były wniosły najbogatsze posagi. Dobrą też mam otuchę, że dom ten szczęśliwie będzie się rozwijał ku coraz wyższej doskonałości.
40. Gdyśmy wchodziły do domu, który miałyśmy po nich objąć, one wszystkie stały zgromadzone przy furcie wewnętrznej na nasze powitanie. Każda była ubrana po swojemu, w tym samym ubraniu, w jakim opuściły świat; habitu bowiem tak zwanych beatek nie chciały żadną miarą przywdziać, spodziewając się doczekać naszego. Suknie ich, bardzo przyzwoite, świadczyły jeszcze o dawnej wytworności, ale po obecnym zaniedbaniu ich znać było, że te, które je noszą, nie troszczą się o osobę swoją, ani tym bardziej o stroje. Prawie wszystkie były tak blade i wyniszczone, że z samego widoku ich łatwo było się domyśleć, jak surowo pokutne życie wiodły.
41. Powitały nas ze łzami radości, a że radość ta i łzy były szczere, dostatecznie okazało się w ochotnym ich dążeniu do doskonałości, w pokorze ich i posłuszeństwie dla przeoryszy i dla wszystkich sióstr na tę fundację przysłanych i w uprzedzającej skwapliwości ich do spełnienia natychmiast każdego ich życzenia. O to jedno tylko drżały, byśmy snadź ubóstwem ich i ciasnotą pomieszczenia zrażone, nie odjechały na powrót i ich nie porzuciły. Przez cały czas wspólnego ich w tej pustelni pożycia żadna nie chciała się podjąć przełożeństwa nad drugimi; wszystkie, w doskonałej zgodzie siostrzanej, pospołu pracowały, każda wedle możności. Sprawy zewnętrzne w miarę potrzeby załatwiały dwie starsze wiekiem; inne nigdy z nikim obcym nie rozmawiały ani rozmawiać nie chciały. Drzwi domu ich nie zamykały się na klucz, tylko na zasuwę, a żadna nie śmiała do nich się zbliżyć, oprócz najstarszej wiekiem, która z polecenia drugich za wszystkie odpowiadała. Sypiały krótko, chcąc mieć więcej czasu do pracy na chleb i do modlitwy; na rozmyślanie poświęcały po kilka godzin dziennie, a w święta dzień cały. Do kierownictwa duchowego używały pism o. Ludwika z Granady i o. Piotra z Alkantary.
42. Najwięcej czasu kosztowało je odmawianie Oficjum Pańskiego; przychodziło im to z niemałą trudnością, bo z wyjątkiem jednej, biegłej w tej sztuce, żadna z nich nie umiała dobrze czytać. Przy tym i brewiarze miały niezgodne; jedne modliły się na starych brewiarzach rzymskich, darowanych im przez księży, którzy ich już używać nie mogli; inne miały inne wydania, jakie się której dostało. Skutkiem tej niezgodności i słabej wprawy w czytaniu, całymi godzinami męczyły się nad tym odmawianiem. Szczęściem, że zbierały się na to w odległym kącie domu, gdzie nikt obcy ich nie mógł słyszeć, a Pan Bóg przyjął chyba intencję i ciężką ich pracę, bo co do słów, pewno rzadko które udało im się wymówić jak należy. O. Antoni od Jezusa, gdy z nimi się poznał, poradził im, by zaniechawszy tego zbytniego mozołu, poprzestawały na odmawianiu oficjum Najświętszej Panny. Przy tym i ubogi swój dom we wzorowym utrzymywały porządku; same sobie we własnym piecu piekły chleb i wszystko w ogóle tak u nich szło zgodnie i składnie, jak gdyby była nad nimi przełożona, która by tym wszystkim zarządzała.
43. Ja, patrząc na to, dzięki czyniłam Panu i im bliżej je poznawałam, tym bardziej cieszyłam się z mojego do nich przyjazdu. Nigdy bym sobie tego nie darowała, gdybym była pozostawiła te dusze bez pomocy i pociechy, której ode mnie żądały, chociażbym najdalsze drogi i najcięższe trudy dla nich podjąć miała. Siostry także do tej fundacji wyznaczone, choć w pierwszej chwili, jak mi się przyznały, z nakazanego im wspólnego pożycia z osobami obcymi niejaką przykrość czuły, skoro jednak bliżej je poznały i przekonały się, jakie to dusze cnotliwe, bardzo cieszyły się z tego, że mogą z nimi żyć i serdecznie je pokochały. Taka to jest moc świętości i cnoty. Prawdziwie były to dusze, które, choćby im przyszło najsroższe znosić cierpienia i najcięższe walki, ochotnie by za łaską Boga je podjęły i zwycięsko by je przetrwały, bo tego tylko pragnęły, by im dano było cierpieć dla miłości Boskiego Pana swego. Tego i my wszystkie pragnąć powinnyśmy i która by siostra nie czuła w sobie tego pragnienia, ta niechaj się nie łudzi, by była prawdziwą Karmelitanką Bosą. Celem bowiem pożądań naszych ma być nie życie spokojne i wygodne, ale umartwienie i cierpienie, abyśmy przez nie choć z daleka wstępowały w ślady Tego, który jest prawdziwym naszym Oblubieńcem. Niechaj On w boskiej dobroci swojej raczy nam użyczyć łaski ku temu, amen.
44. Co do tej pustelni Św. Anny, w której założyłyśmy nasz klasztor, początek jej był taki. Mieszkał przed laty w Villanueva de la Jara pewien kapłan, rodem z Zamora, który jakiś czas należał do Zakonu Pani naszej z Góry Karmel. Nazywał się Diego de Guadalajara. Był to mąż bardzo cnotliwy i życiu wewnętrznemu oddany, a że miał szczególne nabożeństwo do św. Anny, więc pod jej wezwaniem zbudował sobie przy swoim domu tę pustelnię dla sprawowania w niej Najświętszej Ofiary. Chcąc zaś więcej jeszcze zadośćuczynić swej pobożności dla świętej swojej patronki i cześć jej w tym miejscu uświetnić i rozszerzyć, pojechał umyślnie do Rzymu i uzyskał tam dla tej pustelni czy kaplicy swojej, bullę z nadaniem hojnych odpustów. Wreszcie przed śmiercią rozporządził testamentem, że dom ten i wszystkie przyległości jego mają być użyte na założenie klasztoru Karmelitanek. Dopóki by zaś to się spełnić nie mogło, ma być ustanowiony kapelan z obowiązkiem odprawiania w tej kaplicy Mszy świętej kilka razy na tydzień, który to obowiązek ma ustać, skoro założenie klasztoru przyjdzie do skutku.
45. Tym sposobem zapis ten przez lat przeszło dwadzieścia pozostawał w ręku kapelana, skutkiem czego wartość posesji znacznie się umniejszyła, bo choć potem zamieszkały tu i owe siostry, ale zajmowały sam tylko dom i w ogólnym zarządzie żadnego nie miały udziału. Kapelan mieszkał w drugim domu, do tejże posesji należącym, z którego teraz ustąpi i oba domy, z wszystkim, co do nich należy, przejdą na nas. Bardzo to niewiele; ale miłosierdzie Boga jest wielkie i nie wypuści z opieki swojej tego domu, poświęconego tej chwalebnej Rodzicielce, Matce Jego. Niechajże raczy to sprawić w boskiej łaskawości swojej, by zawsze w tym domu kwitła Jego chwała i niechaj Go wysławia wszystko stworzenie na wieki wieczne, amen.