Dokończenie poprzedniej myśli. Jak wreszcie podjęta sprawa doszła do skutku i stanął ten klasztor świętego Józefa. Jak wielkie przeciwieństwa i prześladowania powstały przeciw siostrom gdy włożyły habit. Jakie sama przeszła niezmierne cierpienia i pokusy, i jak z tego wszystkiego Pan ją zwycięsko wyprowadził na swoją cześć i chwałę.
1. Opuściwszy miasto, wracałam do swojego domu z wielkim weselem ducha, z całego serca i z ochotną wolą gotowa na wszystko, cokolwiek się spodoba Panu na mnie dopuścić. Ledwo wróciłam do domu, tego samego wieczoru nadeszło pozwolenie na fundację naszego klasztoru i Brewe rzymskie. Mocno byłam zdumiona tym dziwnym zbiegiem rzeczy. Wszyscy też, którym wiadomo było, w jaki naglący sposób Pan skłonił mnie do powrotu, nie mniej ode mnie się zdumiewali, przekonawszy się, jak koniecznie potrzebny był mój przyjazd i jak w pomyślnej chwili Pan mnie do domu sprowadził. Zastałam bowiem Biskupa, świętego ojca Piotra z Alkantary i pana bardzo pobożnego, który gościł u siebie tego świętego męża, bo dom jego dla sług Bożych zawsze stał otworem, dając im schronienie i opiekę.
2. Obaj podjęli starania u Biskupa o przyjęcie nowego klasztoru pod władzę i jego opiekę. Niemała to była łaska ze względu na zupełne ubóstwo fundacji, nie mającej posiadać żadnych dochodów, ale Biskup tak był przychylnie usposobiony dla dusz pragnących i gotowych bez podziału służyć Panu, że i nam od razu okazał wielką życzliwość. Odtąd zawsze klasztor nasz otaczał łaską i swoją opieką. Wszystko to i uzyskanie aprobaty biskupiej dla naszej fundacji, i zapewnienie jej poparcia i pomocy od różnych osób przez niego przychylnie dla nas usposobionych, było, mogę powiedzieć, dziełem tego świętego starca. Gdybym nie przyjechała na tę pomyślną chwilę, nie wiem – powtarzam -jak to wszystko byłoby doszło do skutku. Bo mąż ten święty krótko przebywał w mieście, niecały tydzień, o ile pamiętam. Do tego jeszcze wciąż był słaby i niezadługo potem Pan go zabrał do siebie. Na to tylko, mogłoby się zdawać, Pan w swojej boskiej łaskawości o tyle jeszcze przedłużył mu życie, ażeby doprowadził do końca tę sprawę. Bo już od dawna – przeszło od dwóch lat, jeśli się nie mylę – stan jego zdrowia był bardzo groźny.
3. Wszystko to robiło się w wielkim sekrecie, bo inaczej nic by się nie zrobiło, z powodu bardzo nieprzychylnego dla nas, jak się następnie okazało, usposobienia miasta. Zrządzeniem Bożym zachorował w tym czasie jeden z moich powinowatych. Żona jego była nieobecna, skutkiem czego chory w takim pozostawał opuszczeniu, że pozwolono mi przenieść się do niego i pielęgnować go. Ta moja nieobecność w klasztorze zakryła kroki i moje zachody wokół naszej sprawy i nikt w domu o nich się nie dowiedział. Ta i owa wprawdzie czegoś się domyślała, ale podejrzeniom tym nie dawano wiary. Rzecz dziwna, krewny mój tak długo chorował, ile było potrzeba dla załatwienia sprawy, a skoro było potrzeba, aby już był zdrów, to jest kiedy mnie było potrzeba być już wolną od posługi przy nim, a jemu dom opuścić i dla nas opróżnić, Pan natychmiast mu zdrowie przywrócił, tak iż sam nie mógł się nadziwić tak nagłemu swemu wyzdrowieniu.
4. Trudu i zachodu w tym czasie użyłam niemało. Musiałam jednocześnie doglądać chorego, biegać od jednego do drugiego dla otrzymania zatwierdzenia i robotników pilnować i naglić, aby prędzej kończyli urządzenie domu i przerobienie go na klasztor, bo w chwili mego przyjazdu wiele jeszcze brakowało do końca. Przyjaciółka moja nie była ze mną. Zdawało nam się, że lepiej, aby jej tu nie było, aby obecność jej przy tych robotach nie zwróciła na nie uwagi nieprzychylnych. Czułam, że wszystko zależy na jak największym pośpiechu z wielu różnych względów, a szczególnie dlatego, że w każdej chwili mogli mnie wezwać do klasztoru. Tak wielkie z tym wszystkim miałam utrapienia, że już myślałam, że to jest ten krzyż, zapowiedziany mi od Pana. Choć jednak zdawał mi się małym w porównaniu z tym wielkim, jakiego się po słowach Pańskich spodziewałam.
5. Gdy wreszcie wszystko już było gotowe, w sam dzień św. Bartłomieja, z łaski miłosierdzia Pańskiego, kilka wstępujących przywdziało habit. Najświętszy Sakrament został wprowadzony do naszego kościoła i klasztor ten, pod wezwaniem najchwalebniejszego naszego ojca, świętego Józefa, prawomocnie i z wszelkimi upoważnieniami władzy kościelnej został ustanowiony w roku tysiąc pięćset sześćdziesiątym drugim. Włożenia habitów ja dokonałam w obecności dwu sióstr z tamtego naszego domu chwilowo pozostających poza murami klasztoru. Dom, w którym urządziłyśmy nasz klasztor, kupiony był – jak mówiłam, dla lepszego ukrycia rzeczy – na imię mojego powinowatego. W nim on mieszkał w czasie swojej choroby i ja za upoważnieniem przy nim mieszkałam. W tym wszystkim jednak, nie chcąc ani w najmniejszym punkcie rozminąć się z posłuszeństwem, nie zrobiłam jednego kroku, nie zasięgnąwszy najpierw zdania uczonych teologów i w całej tej sprawie polegałam na ich zapewnieniu, że zamierzona fundacja wielki przyniesie pożytek całemu Zakonowi, a zatem choć zmuszona jestem działać potajemnie, ukrywać się przed swoimi przełożonymi, mogę przecież bezpiecznie robić co do mnie należy dla jej uskutecznienia. Gdyby mi powiedzieli, że jest w tym moim zamiarze choćby najmniejsza niedoskonałość, nie raz, ale tysiąc razy byłabym się wyrzekła tego klasztoru. Zdaje mi się, że mogę tak twierdzić z wszelką pewnością. Chociaż pragnęłam założenia tego klasztoru dla zupełnego odłączenia się od świata i jak najdoskonalsze zrealizowanie swojego powołania w ściślejszej klauzurze, zawsze jednak pragnęłam go z tym zastrzeżeniem, że gdybym się przekonała, iż byłoby większą chwałą Bożą wyrzec się go zupełnie, natychmiast wyrzekłabym się – jak to w innym zdarzeniu uczyniłam z zupełnym spokojem i swobodą ducha.
6. Teraz już czułam w sobie jakby zadatek chwały i radości niebieskiej, gdy widziałam Pana w Najświętszym Sakramencie wśród nas mieszkającego i te cztery ubogie sieroty, ale wielkie służebnice Boże, którym (przyjęłam je bez posagu) wstęp do tego świętego schronienia otworzyłam. Bo tego od początku chciałam i głównie miałam na myśli, by pierwsze zwłaszcza do tego domu wstępujące, były takiego ducha, iżby swoim przykładem założyły jakby fundament, na którym by się zbudowało to życie wysokiej doskonałości i modlitwy, które sobie za cel zakładałyśmy, i aby przez nie dokonało się takie dzieło, jakim rozumiałam dobrze, że dom ten być powinien, na większa chwałę Pańską, na godne uczczenie świętego szkaplerza chwalebnej Jego Matki. To było, powtarzam, najgorętsze moje pragnienie i dlatego radowałam się jego spełnieniem, widząc tak szczęśliwe jego początki. I to także wielką było dla mnie pociechą, że zdołałam wykonać to, co Pan szczególnie mi zalecił, że wzniosłam w tym mieście kościół pod wezwaniem chwalebnego świętego Józefa, jakiego tu przedtem nie było. Nie, iżbym sądziła, bym sama w tej sprawie cokolwiek zrobiła. Tej myśli nigdy nie miałam i nie mam, bo wiem, że wszystko to Pan czyni. Co w tej sprawie było mojego, to miało w sobie tyle niedoskonałości, że raczej, widzę to dobrze, jest tu o co mnie obwiniać, niż za co mi dziękować. Ale wielką przecież miałam z tego radość, że boska łaskawość mojego Pana raczyła mnie – choć tak grzeszną – użyć za narzędzie do tak wielkiej sprawy. I tak się czułam uszczęśliwiona, że w wielkim zachwyceniu modlitewnym jakbym od siebie odeszła.
7. Gdy już wszystko się skończyło, w trzy czy cztery godziny po dopełnieniu obrzędu, diabeł wydał mi walkę wewnętrzną, jak ją tu opowiem. Nasunął mi na myśl czy nie było to grzechem, co ja zrobiłam. Czy nie zgrzeszyłam przeciwko posłuszeństwu, podejmując tę fundację bez zgody i rozkazu Prowincjała, który, dobrze czułam, mógł się tym obrazić, że nie uprzedziwszy go, oddałam klasztor pod władzę Ordynariusza. Choć z drugiej strony, skoro sam odmówił uznania naszej fundacji, nie powinien, zdawało mi się, gniewać się o to, tym bardziej, że ja, co do siebie, nie zmieniałam uległości. I czy te zakonnice, które tu żyć mają, będą zadowolone z takiej ciasnoty i z tak ściślej klauzury? Czy nie zabraknie im chleba i pierwszych potrzeb do życia? Czy to nie szaleństwo z mojej strony, że wdałam się w taką sprawę, kiedy mogłam spokojnie żyć w swoim klasztorze? – Wielokrotne wyraźne rozkazy, jakie miałam od Pana, tyle zdań przychylnych i zachęt ze strony ludzi poważnych i uczonych, których rady zasięgałam, i tyle na ten cel prawie nieustannych, bo ponad dwa lata modlitw dusz pobożnych, wszystko to w tej chwili tak mi wyszło z pamięci, jak gdyby nigdy nie istniało. Pamiętam tylko, że ja tak chciałam i że tak mi się zdawało dobrze. Wszystkie cnoty i sama nawet wiara w zupełnym zostawały we mnie zawieszeniu. Nie miałam siły zdobyć się na żaden akt miłości czy nadziei na odparcie tylu ciosów nieprzyjaciela.
8. Jakże chcesz, szeptał mi jeszcze kusiciel, taka chora mieszkać w takiej ciasnocie? Skąd weźmiesz siły na taką surową pokutę? Na co było ci porzucać tamten dom, taki obszerny i wygodny, gdzie ci było tak dobrze, gdzie tyle miałaś dusz przyjaznych i życzliwych? A te, z którymi tutaj masz żyć, kto wie, czy będzie ci odpowiadało ich towarzystwo? Widocznie porwałaś się na rzecz ponad swoje siły, a teraz tylko rozpacz cię czeka. Diabeł sam do tego cię namówił, abyś straciła pokój i swobodę ducha, i w tej rozterce wewnętrznej stała się niezdolną do modlitwy i zatraciła swoją duszę. Takie i tym podobne podszepty diabelskie nieustannie cisnęły mi się do głowy, tak iż nie mogłam myśleć o czym innym. A przy tym w duszy smutek, zamęt i takie ciemności, że nie ma wyrazów na ich opisanie. Widząc siebie w takim stanie, poszłam nawiedzić Najświętszy Sakrament, chociaż i tam modlić się nie mogłam. Był to taki ucisk wewnętrzny, że śmiało go mogę porównać z konaniem śmiertelnym. Mówić o tym i zwierzyć się ze swojej męki nikomu nie śmiałam, bo jeszcze nie miałyśmy wyznaczonego dla nas spowiednika.
9. O Boże wielki, jakaż to nędza tego życia! Nie ma w nim trwałej pociechy, wszystko podlega odmianie. Przed chwilą jeszcze takie czułam uszczęśliwienie, że nie oddałabym go za żadne pociechy tej ziemi, a teraz to samo, co było przyczyną mojej radości, zamieniło się w taką mękę, iż nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. O, gdybyśmy chcieli z należną uwagą zastanowić się nad odmianami i przygodami tego życia, każdy nauczyłby się z własnego doświadczenia nie zwracać uwagi na wszelkie pociechy czy doczesne smutki. Śmiem twierdzić, że była to jedna z najboleśniejszych chwil, jakie przebyłam w swym życiu. Duch mój przeczuwał wszystkie cierpienia, jakie mnie jeszcze czekały, choć żadne z nich nie dorównałoby temu, które wówczas czułam, gdyby ono dłużej potrwało. Ale Pan nie dopuścił tego, by zbytnio przedłużyło się cierpienie biednej Jego służebnicy i jak nigdy w żadnym utrapieniu moim nie zostawił mnie samej, tak i w tym przybył mi na ratunek. Promieniem swojej światłości oświecił mnie i dał mi ujrzeć prawdę, iż cały ten niepokój był sprawą złego ducha, który mnie takimi swymi mamidłami chciał przerazić. Wtedy, zbierając w myśli wielkie te postanowienia służenia Panu i pragnienie cierpienia dla Niego powiedziałam sobie, że chcąc te postanowienia wykonać, nie powinnam szukać dla siebie spokoju. Ile poniosę trudu i mozołu, tyle też będę miała zasługi, a wszelkie cierpienia i strapienia wewnętrzne, gdy je przetrwam dla służby Bożej, posłużą mi za czyściec. Słowem, czego miałam się lękać? Wszak pragnęłam krzyża, czemuż więc go nie przyjąć, kiedy się pojawia taki dobry, kiedy im mocniej się sprzeciwia naturze, tym większy zysk z niego? Jakże więc miałoby mi zabraknąć odwagi do służenia Temu, któremu tyle jestem winna? Takimi i tym podobnymi myślami dodawszy sobie ducha i zadając sobie wielki gwałt, złożyłam przed Najświętszym Sakramentem przyrzeczenie, iż uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy, aby otrzymać pozwolenie przeniesienia się do tego domu, że i skoro będę mogła to uczynić z bezpiecznym sumieniem, ślubem się zobowiążę do klauzury.
10. Zaledwie wymówiłam te słowa, tejże chwili diabeł odszedł, pozostawiając mnie w spokoju i zadowoleniu wewnętrznym, które odtąd nigdy już mnie nie opuściły. Wszelkie surowości, jakie się zachowuje w tym domu, klauzura, praktyki pokutne i wszelkie inne umartwienia mają dla mnie słodycz niewypowiedzianą i wydają mi się lekkie. Takie tu niezmierne czuję uszczęśliwienie, że nieraz zapytuję siebie, gdzie na całym świecie mogłabym mieć rozkoszniejszy rodzaj życia. Nie wiem, czy to skutkiem tego wewnętrznego zadowolenia zdrowie teraz mam lepsze niż kiedykolwiek, czy też Pan – ze względu na to, że potrzeba i słuszność tego wymaga, bym się nie wyróżniała od innych – raczy to sprawiać na moją pociechę, że mogę, choć z trudnością, znosić na równi ze wszystkimi wszelkie zachowywane u nas umartwienia. Dość, że wszyscy, którym wiadome są z dawnych czasów ciągłe moje niemoce, nie mogą się nadziwić, skąd na to biorę siły. Chwała niech będzie Temu, który wszystko to sprawia i którego mocą nasza niemoc wszystko może!
11. Choć zmęczona przebytą walką, śmiałam się z diabła, gdy jasno się przekonałam, że była to jego sprawa. Na to Pan dopuścił na mnie to przejście, abym z niego poznała, jak wielką mi w tym łaskę uczynił i od jakiej mnie męki zachował, że od czasu jak jestem zakonnica, a jestem nią od dwudziestu ośmiu lat, nigdy ani na chwilę nie doznałam na sobie, co to znaczy niezadowolenie ze swego powołania, i na to także, abym za dostrzeżeniem u którejś ze swoich sióstr podobnej pokusy, nie gorszyła się z niej, ale umiała nad nią się ulitować i ją pocieszyć. Gdy już ta burza minęła, sadziłam, że będę mogła się nieco posilić i pójść na spoczynek, gdyż bardzo go potrzebowałam, bo prawie całą noc oka nie zmrużyłam. Kilka nocy poprzednich także zeszło mi na różnych kłopotach i troskach, a i we dnie również mocno byłam strudzona przez różne prace, ale mi odpocząć nie dano. Skoro rozeszła się wieść o tym, co u nas się stało, wielkie w całym mieście i w naszym klasztorze powstało wrzenie i jak już wyżej wspomniałam, słuszne poniekąd były ku temu powody. Natychmiast Przeorysza przysłała mi rozkaz, bym się natychmiast stawiła w klasztorze. Jak tylko otrzymałam tę wiadomość, bez zwłoki pożegnałam swoje siostry mocno zasmucone, i poszłam. Wiedziałam dobrze, że czeka mnie nie lada utrapienia. Rzecz jednak była już zrobiona, więc mało się troszczyłam o resztę. Pomodliłam się, wzywając Pana na pomoc, błagając mojego ojca, świętego Józefa, by mnie przyprowadził z powrotem do swego domu, i ofiarując jemu wszystko, co będę miała do zniesienia, bardzo uradowana, że mi się nadarza sposobność cierpienia dla Pana i Jego służby. Byłam pewna, że skoro się zjawię, będę wrzucona do karceru, z czego przyznaję, byłabym bardzo zadowolona, gdyż nie potrzebowałabym z nikim rozmawiać i mogłabym nieco odpocząć na samotności, jak tego wielką czułam potrzebę po takim strudzeniu różnymi sprawami i ludźmi.
12. Przełożona wszakże, gdy przyszłam i zdałam jej sprawę o sobie, nieco złagodniała. Zgromadzenie jednak wezwało Prowincjała, pozostawiając sprawę do jego rozeznania. Gdy przyszedł, zostałam wezwana na sąd, z wielkim rozradowaniem wewnętrznym, iż dane mi jest nieco cierpieć dla miłości Pana, skoro czułam, że w tej sprawie nic nie zawiniłam przeciw Jego Boskiemu Majestatowi ani przeciw Zakonowi, któremu owszem, tak byłam oddana, że dla niego ochotnie i śmierć poniosłabym. O wzrost jego starałam się ze wszystkich swoich sił i niczego goręcej nie pragnęłam nad to, by zakwitnął znowu w całej swej pierwotnej doskonałości. Przypomniałam sobie sąd, któremu poddał się Pan Jezus, i czułam dobrze, jak wobec niego ten mój sąd jest niczym. Upokorzyłam się, jak gdybym w istocie była bardzo winną, bo i taką się wydawałam tym, którzy nie znali powodów i całego sposobu mego postępowania. Prowincjał dał mi surowe napomnienie, choć nie tak surowe jak na nie zasługiwał rzekomy mój występek i jak tego spodziewać się mogłam po ciężkich, jakie do niego zaniesiono na mnie oskarżeniach. Ja nie powiedziałam ani słowa na uniewinnienie siebie, bo takie z góry miałam postanowienie. Prosiłam go tylko o przebaczenie, pokutę i żeby się na mnie nie gniewał.
13. W niektórych rzeczach widziałam jasno, że obwiniają mnie niesłusznie, na przykład, że zrobiłam to wszystko przez próżność, dla pokazania się, rozgłosu i tym podobne rzeczy. Ale w innych za to punktach nie mogłam nie uznać słuszności czynionych mi zarzutów, mianowicie: że jestem gorsza od innych; że kiedy nie umiałam zachowywać wiernie reguły w tym klasztorze, gdzie ona w tak wielkim jest poszanowaniu, jakże teraz śmiem przechodzić do innego domu, pod surowszą regułę? że daję zgorszenie ludowi; że zaprowadzam nowości. Wszystko to nie sprawowało mi najmniejszego zamieszania ani żalu, chociaż starałam się zachować postawę skruszoną, aby się nie zdawało, że słowa ich lekceważę. Na koniec kazał mi wytłumaczyć się przed zgromadzeniem z mego postępowania. Musiałam więc posłuchać.
14. Mając w duszy zupełny spokój, przy pomocy Pańskiej w taki sposób zdałam sprawę ze wszystkiego, że ani Prowincjał ani zgromadzone siostry nie znaleźli nic za co mogliby mnie potępić. Później jeszcze na osobności tłumaczyłam się przed nim dokładniej. Tak go zadowoliły moje objaśnienia, że obiecał mi, iż da mi pozwolenie przejścia do nowego klasztoru, skoro tylko miasto się uspokoi, bo w tej chwili wzburzenie w całym mieście było wielkie, jak zaraz opowiem.
15. Trzeciego czy czwartego dnia po tych wypadkach, zwierzchnik i kilku radnych miasta oraz kilku członków kapituły zebrali się na radę i zgodnie uchwalili, że nowy klasztor pod żadnym warunkiem nie może być cierpiany. Widoczna grozi z jego powodu szkoda miastu, dlatego trzeba usunąć Najświętszy Sakrament i na wszelki sposób położyć koniec istnieniu nowej fundacji. Zwołali następnie wszystkie Zakony, po dwóch teologów z każdego, aby każdy wypowiedział swoje zdanie. Jedni milczeli, inni nas potępiali, potem wszyscy uchwalili, że klasztor powinien być bezzwłocznie zburzony. Jeden tylko teolog z Zakonu św. Dominika, choć także nam był przeciwny – wprawdzie nie samemu założeniu klasztoru, ale pozostawieniu go bez dochodów – wystąpił w naszej obronie. Przedstawiał, że nie jest to rzecz, którą by się godziło tak od razu potępiać i niszczyć, że trzeba tu dojrzalszego zastanowienia, że nic nie nagli, że zresztą sprawa ta należy do sądu Biskupa. Tymi i tym podobnymi słowami znacznie uspokoił wzburzone umysły. W pierwszej chwili taka była powszechna zapamiętałość, że prawdziwie dziwić się można, jakim sposobem nie wykonali natychmiast swojego zamiaru na zgubę naszej fundacji. W końcu stało się to, co się stać miało i co się Panu podobało, gdyż przeciwko Jego woli niczego nie mogli uczynić nasi przeciwnicy. Zapewne, w tym, co czynili, nie było z ich strony obrazy Bożej, bo zdawało im się, że powody mają słuszne i chwalebne, gdyż powodowali się gorliwością. Ale ja przez nich dużo wycierpiałam i wraz ze mną wszyscy ci, którzy mi sprzyjali, choć ich było niewielu, a którzy dotkliwe z tego powodu mieli do zniesienia prześladowanie.
16. Tak wielkie było wrzenie wśród ludzi, że o niczym innym nie mówiono, tylko o nas. Wszyscy potępiali mnie i nachodzili Prowincjała i moją przełożoną, aby mnie ukarali. To, co na mnie mówiono, tak mało mnie obchodziło, jak gdyby nic nie mówiono, owszem, raczej zdaje mi się, cieszyłam się z tej swojej niesławy. Bałam się tylko o dom, żeby nie został zburzony i nad tym bardzo cierpiałam, jak niemniej i nad tym, że ci, którzy mnie popierali, tak są przez ludzi szarpani i z mojego powodu przechodzą utrapienia. Gdybym miała nieco żywej wiary, nie zakłóciłoby mi to wszystko spokoju wewnętrznego. Ale wystarczyło małe uchybienie przeciw jednej cnocie, aby tym samym i inne osłabły, i jakby posnęły. Byłam więc w wielkim smutku przez te dwa dni, w które się odbywały te publiczne zgromadzenia. Aż oto w tym swoim strapieniu usłyszałam Pana, mówiącego do mnie te słowa: Czego się lękasz? czy nie wiesz, że jestem wszechmogący? I dał mi zapewnienie, że dom nie będzie zburzony. Wielka więc była moja radość. Miasto wniosło sprawę ze swoimi zarzutami przed Radę Królewską. Skutkiem tego przyszedł stamtąd rozkaz zarządzenia ścisłego badania, co i jak się stało.
17. Wszczął się wielki proces. Miasto wysłało swoich przedstawicieli na dwór królewski. Również nasz klasztor powinien był wystać swoich, ale nie miałam za co i nie wiedziałam, co robić. Pan zaradził potrzebie. Prowincjał nie zabronił mi zajmować się tą sprawą. Jako mąż pobożny i sprzyjający wszystkiemu, co dobre, choć nie popierał jej, nie chciał jej przecież przeszkadzać, a że zwlekał z upoważnieniem mnie do przeniesienia się do nowego domu, nie było to przez niechęć, tylko dlatego że chciał doczekać, aż się wszystko uspokoi i ułoży. Tymczasem tamte służebnice Boże pozostawały same, i więcej modlitwami swymi przyczyniały się do pomyślnego obrotu sprawy, niż ja wszystkimi rokowaniami, choć one mnie dużo zachodu kosztowały. Chwilami zdawało się, że wszystko przepadło. Raz mianowicie podczas nieobecności Prowincjała i na dzień przed jego przyjazdem Przeorysza zakazała mi wszelkich dalszych starań, co znaczyło porzucić wszystko. Zaniosłam wtedy błaganie do Boga i powiedziałam Mu: Panie, to nie mój dom, ale dla Ciebie jest założony, teraz więc kiedy nie ma kto starać się o niego, Ty, Panie, nim się zajmij. Po tej modlitwie tak mi było spokojnie i wesoło na sercu, jak gdybym cały świat miała na swoje usługi do pilnowania tej sprawy. Pewna byłam pomyślnego jej skutku.
18. Pewien kapłan, wielki sługa Boży, gorliwy zwolennik wszystkiego, co ma związek z doskonałością chrześcijańską, który i przedtem zawsze mnie popierał, udał się na dwór dla doglądania naszej sprawy i wiele czasu jej poświęcił. Podobnie i ten świątobliwy pan – o którym już kilkakrotnie mówiłam – bardzo gorliwie zajmował się naszą sprawą i na wszelki sposób jej bronił, nie zważając na wielkie, jakie z tego powodu musiał znosić kłopoty i prześladowania. Zawsze i we wszystkim miałam w nim prawdziwego ojca i mam dotąd. Taką w tych naszych rzecznikach Pan wzbudzał w tej sprawie gorliwość, że każdy uznawał ją za własną, jakby chodziło w niej o własne ich życie lub honor. W istocie zaś o nic innego im nie chodziło, tylko o to, że broniąc tej sprawy widzieli obronę służby i chwały Pańskiej. Podobnie i tego kapłana, o którym było wyżej, a który także był jednym z tych, co nam sprzyjali, Pan Bóg bardzo widocznie wspierał w tym, co czynił w naszej obronie. Biskup posłał go od siebie na jedno wielkie zgromadzenie, na którym radzono o naszym klasztorze. Był tam sam jeden przeciw wszystkim, a jednak za pomocą pewnych zręcznych sposobów, których użył w swojej mowie, zdołał ich w końcu na chwilę ułagodzić i tym sposobem – choć ani on, ani nikt inny nie potrafiłby wówczas na długo uśmierzyć tej zapamiętałości, z jaką wciąż na nowo domagali się zburzenia klasztoru – przynajmniej zyskało się na czasie. Był to ten sam sługa Boży, który dawał siostrom habity i wprowadzał do nas Najświętszy Sakrament, za co niemałe wycierpiał prześladowanie. Wojna ta trwała blisko pół roku. Wszystkie utrapienia, przez jakie przeszło się w tym czasie, po szczególe opowiadać byłoby za długo.
19. Dziwiłam się tej zawziętości, z jaka diabeł tak wszystkie swoje siły wytężał przeciwko garstce słabych kobiet i jakim sposobem większość mogła dojść do wniosku, że dwanaście zakonnic z Przeorysza, bo nigdy ich nie ma być więcej – mówię to do tych, którzy się temu postanowieniu sprzeciwiali – i to prowadzących tak surowe i ukryte życie, mogą całemu miastu wyrządzić tak wielką szkodą. Czy dla nich w tym szkoda czy zysk, to już ich własna sprawa. Ale żeby przynosiły szkodę miastu, na to, zdawałoby się, trudno wynaleźć rozsądny dowód. Oni jednak tyle ich wynaleźli, że z dobrym sumieniem taką nam wojnę wytaczali. W końcu jednak zrobili ustępstwo. Zgadzali się na ustanowienie i dalsze istnienie klasztoru, ale pod warunkiem, że będzie miał dochody. Ja tak już byłam znękana tą ciągła targanina, a więcej jeszcze widokiem przykrości, jakie z tego powodu ponosili nasi rzecznicy, że raczej dla ich spokoju niż dla naszego, zdawało mi się, że nie będzie w tym nic złego, gdy tymczasowo póki się to wzburzenie nie uspokoi, przyjmiemy dochody, a po jakimś czasie upatrzywszy właściwą porę, ich się pozbędziemy. Chwilami nawet, będąc tak nędzną i niedoskonałą, wmawiałam w siebie, że taką musi być wola Pana, skoro bez tego nie można dojść do pomyślnego końca. Dlatego skłaniałam się już do przyjęcia tego warunku.
20. Lecz w noc poprzedzającą dzień, w którym miało się ostatecznie omówić i przyjąć ugodę, która już była przygotowana przez obie strony, gdy byłam na modlitwie, Pan powiedział do mnie, bym tego nie czyniła, bo gdy raz zgodzimy się na posiadanie dochodów, potem już nam nie pozwolą się z tego wycofać. Dodał przy tym jeszcze inne przestrogi. Tego samego wieczoru ukazał mi się święty Piotr z Alkantary, który już nie żył. Przed śmiercią jeszcze dowiedziawszy się o wielkich przeciwieństwach i prześladowaniach, jakie znosimy, napisał do mnie, że cieszy się bardzo, iż nowa fundacja takie napotyka trudności i przeszkody. Gdyż jest to znak, iż Pan będzie miał z tego klasztoru bardzo wielką chwałę, skoro diabeł tak zawzięcie stara się wstrzymać jego założenie. Tylko bym żadną miarą nie zgodziła się na posiadanie dochodów. Przestrogę tę dwa czy trzy razy jeszcze w tym liście powtarzał, zapewniając mnie, że jeśli tylko tego dotrzymam, wszystko się skończy pomyślnie. Po śmierci widziałam go już dwa razy, jaśniejącego niewypowiedzianą chwałą. Widok jego nie miał dla mnie nic przerażającego, przeciwnie, wielką mnie napełnił radością, bo ukazywał mi się w ciele chwalebnym, otoczony jasnością niebieską, od której mnie samej dziwnie jasno się zrobiło w duszy. Za pierwszym swoim ukazaniem się pamiętam, jak między innymi opisując mi wielką swoją szczęśliwość powiedział, że szczęśliwa pokuta, za którą takiej chwały dostąpił.
21. Mówiłam już o tym, zdaje mi się, na innym miejscu, więc tu powtarzać nie będę. To tylko powiem, że za trzecim razem ukazał mi się z twarzą surową i tylko te słowa mi powiedział, abym w żaden sposób nie przyjmowała dochodów i dlaczego nie chcę posłuchać jego rady? – to powiedziawszy znikł. Mocno mnie przeraziło to widzenie i następnego dnia opowiedziałam wszystko temu pobożnemu panu – bo do niego zawsze najpierw się udawałam, gdyż najbardziej ze wszystkich nami się zajmował – dodając, że pod żadnym warunkiem nie powinnyśmy zgodzić się na dochody. Niech raczej proces toczy się dalej. On miał silniejsze w tym punkcie postanowienie niż ja i bardzo się z tego, co mu powiedziałam ucieszył. Później też przyznał mi, że bardzo niechętnie prowadził rozmowy, co do tego warunku.
22. Gdy już sprawa wracała na właściwe tory, wtedy znowu weszła jej w drogę pewna osoba bardzo poważna. W najlepszej intencji wystąpiła z wnioskiem, by o tej kwestii zadecydowali teologowie. Stąd nowe dla mnie niepokoje, bo kilku z tych, którzy nas popierali, zgodziło się na ten wniosek. Ze wszystkich zawikłań, jakimi diabeł krzyżował moje zamiary, przyznaję, że to było mi najtrudniejsze do strawienia, ale i tym razie, jak we wszystkich poprzednich trudnościach, Pan przyszedł mi w pomoc. Trudno mi w tym treściwym opowiadaniu dokładnie zdać sprawę ze wszystkich utrapień, jakie wycierpiałam w ciągu tych dwóch lat, od pierwszych początków naszego klasztoru aż do jego ukończenia. Najtrudniejsze było pierwsze i ostatnie pół roku.
23. Gdy tymczasem miasto już się nieco uspokoiło, teolog, który od początku nas popierał, dominikanin, choć nieobecny, zręcznym swoim za nami pośrednictwem wspaniałą oddał nam przysługę. Przedtem Pan go sprowadził do nas w chwili, kiedy jego pomoc bardzo nam była potrzebna i bardzo też okazała się skuteczna. Prawie mogłoby się zdawać, że Opatrzność Boża po to jedynie do nas go przyprowadziła, bo jak potem sam mi mówił, żadnego nie miał w naszym mieście interesu, a o potrzebie naszej dowiedział się tylko przypadkiem. Pozostał w mieście tyle czasu, jak długo był nam potrzebny, potem odjechał. Odjeżdżając, potrafił różnymi drogami przekonać naszego Ojca Prowincjała, aby dał pozwolenie dla mnie i kilku siostrom, choć tak szybkie wydanie tego pozwolenia wydawało się rzecze niemożliwą, by mi wolno było wreszcie przenieść się do nowego domu, dla utrzymania chóru i nauczania sióstr już tam mieszkających. Była to dla mnie chwila nieopisanej radości, gdy na koniec znalazłam się w tym błogosławionym domu Świętego Józefa.
24. Zanim przekroczyłam próg klasztoru, weszłam do kościoła na modlitwę. Tam wpadłszy jakby w zachwycenie, ujrzałam Chrystusa Pana, jak z wielką miłością mnie witał, wkładając mi koronę na głowę i dziękując mi za to, co uczyniłam dla Jego Matki. Innym razem, gdy po Komplecie byłyśmy wszystkie w chórze na modlitwie, ukazała mi się Najświętsza Panna, jaśniejąca chwalą niebieską, odziana w biały płaszcz, którym nas wszystkie okrywała. Objawiła mi wysoki stopień chwały, do którego Pan podniesie dusze, służące Jemu w tym domu.
25. Wraz z zaprowadzeniem nabożeństwa w naszym kościele, lud z wielką pobożnością zaczął się do niego garnąć. Przyjęłyśmy nowe siostry. Powoli też Pan odmieniał serca tych, którzy nas prześladowali, iż zaczęli gorliwie nas popierać i znosić nam jałmużnę. W taki sposób pochwalając to, co przedtem tak potępiali. Z czasem wszyscy zaniechali dalszego prowadzenia procesu, przyznając, że ten nasz dom musi być dziełem Bożym, gdyż mimo tak gwałtownego oporu, jednak z woli Boskiego Majestatu Jego przyszedł do skutku. I rzecz pewna, że dziś nie ma już nikogo, kto by sądził, że roztropniej byłybyśmy postąpiły, gdybyśmy zaniechały naszego zamiaru. Zewsząd, z największą troskliwością o nasze potrzeby, nadsyłają nam jałmużnę. Nie chodzimy po kweście, nikogo o nic nie prosimy. Pan pobudza litościwe serca, tak iż z własnej woli nas wspierają i nigdy nie cierpimy niedostatku. Mam nadzieję w Panu, iż tak będzie zawsze. Liczba sióstr w każdym klasztorze zawsze będzie niewielka, wiec jeśli tylko wiernie będą czyniły co powinny, jak to czynią te dzisiejsze z łaski i miłosierdzia Pańskiego, pewna jestem, że nie będzie im niczego co potrzebne brakować. Nie będą nikomu naprzykrzać się ani też nie będą ciężarem. Pan sam będzie się o nie starał, jak to czyni dotąd.
26. Niewypowiedzianą jest dla mnie pociechą, to że dane mi jest mieszkać w tym domu pośród dusz tak oderwanych od świata. Nie znają one innej troski tylko tę, jak czynić coraz wyższe postępy w służbie Bożej. Samotność jest dla nich rozkoszą. Odwiedziny, chociażby najbliższych, sprawują im przykrość, chyba że znajdą w nich pobudkę do coraz gorętszej miłości Boskiego Oblubieńca. Nikt też nie odwiedza tego domu, tylko tacy, którzy sami, jak one, płoną ogniem Bożej miłości i pomnożenia jej w sobie pragną. Inaczej ani przyjemności im nie zrobią, ani jej tu dla siebie nie znajda. Innego przedmiotu rozmowy te święte dusze nie znają tylko o Bogu. Kto by mówił im o czym innym, tego one nie zrozumieją ani on ich nie zrozumie. Trzymamy się Reguły Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel, całej i nie złagodzonej, jak ją uporządkował kardynał Hugo tytułu świętej Sabiny, a Papież Innocenty IV zatwierdził w roku 1248, w piątym roku swego pontyfikatu.
27. Sądzę, że wszystkie utrapienia, jakie wycierpiałyśmy, dobrze się opłaciły. Prawda, że obecny nasz rodzaj życia ma w sobie pewną surowość. Nigdy nie jemy mięsa, chyba w koniecznej potrzebie. Osiem miesięcy w roku zachowujemy ścisły post i inne surowości, jak je przepisuje Reguła pierwotna. Ale siostry uważają, że tego jeszcze mało, dlatego innym jeszcze oddają się umartwieniom, potrzebnym, jak nam się zdawało, do doskonalszego wypełnienia samej Reguły. Ufam w Panu, że da tym początkom wzrost i pomnożenie, jak mi to sam w boskiej swojej dobroci obiecał.
28. Drugi dom zamierzony przez tą świętą służebnicę Bożą, o której mówiłam, również znalazł łaskę u Pana i stanął szczęśliwie w mieście Alkala. Nie brakowało i jemu wielkich przeciwności, a jego założyciele ciężkie wycierpieli utrapienia. Wiem, że zachowuje się w nim ścisłą obserwę, według tej naszej pierwotnej Reguły. Niech Pan sprawi, aby wszystko to było na cześć i chwałę Jego i Najświętszej Maryi Panny, której szkaplerz nosimy, amen.
29. Boję się, czy nie znudziłam waszej miłości, tak szeroko opisując historię powstania naszego klasztoru. W porównaniu jednak z mnóstwem utrapień, które towarzyszyły jego założeniu i dziwnych w przeprowadzeniu tej sprawy zrządzeń Pańskich, opis mój jest raczej za krótki. Wielu świadków na to wszystko patrzyło i może je potwierdzić pod przysięga. Dlatego też na miłość Boga proszę, jeśli wasza miłość będzie uważał za właściwe, podrzeć wszystko co tu napisałam, to proszę zachować wszystko, co dotyczy tego klasztoru. Gdy umrę, daj to siostrom, które po mnie będą. Wszystkim, ile ich w następnych czasach tu przyjdzie, doda to wielkiej odwagi w służbie Bożej i pobudzi je do gorliwej pracy, aby nie upadło to, co się tak szczęśliwie zaczęło, ale coraz wyżej rosło, gdy z tego pisania dowiedzą się, jak wielkie rzeczy boska łaskawość Pana w tych początkach uczyniła za sprawą takiej, jaką ja jestem, nędznej i grzesznej istoty. I kiedy Pan w założeniu tego klasztoru taką okazał szczególną i widoczną łaskę i swoją opiekę, że ciężko zgrzeszyłaby każda i surową ściągnęłaby na siebie karę Bożą, gdyby zaczęła opuszczać się w tej doskonałości, której Pan sam tutaj taki dał początek. On sprawił to, cudowną swoją łaską, że dusze poddane dzisiaj tej Regule, tak ochotnie ją pełnią i dają widoczny dowód, że można nosić to jarzmo nie tylko bez utrudzenia, ale i ze słodyczą. Dusza znajdzie tu pomoc do życia i postępu duchowego, pragnąca w oderwaniu od świata i na samotności cieszyć się samym tylko Oblubieńcem Chrystusem. Bo to jest, czego nasze siostry powinny nade wszystko pragnąć, by zawsze były same z Nim samym. Niechaj pamiętają, by ich nigdy nie było więcej w jednym domu niż trzynaście. Zdaniem wielu, których się radziłam, ta liczba jest najwłaściwsza. Sama też z własnego doświadczenia przekonałam się, że inaczej trudno jest zachować w zgromadzeniu ducha naszego Zakonu i żyć z jałmużny, nie naprzykrzając się nikomu. Niechaj wierzą tej, która z wielkim trudem i wsparta modlitwami wielu starała się wszystko urządzić tak, aby było jak najlepiej. A że tak jest najlepiej, o tym przekonać może to, że przez te kilka lat, odkąd zamieszkałyśmy w tym domu, w takim tu żyjemy wszystkie zadowoleniu i weselu wewnętrznym, bez żadnej przykrości i w lepszym zdrowiu niż przedtem. Komu by zaś to życie nasze wydawało się zbyt surowe, niech o to wini swoją własną małoduszność, a nie to, co tu zachowujemy, gdyż osoby wątłe i słabego zdrowia, mocą tylko ducha, który je ożywia, z taką łatwością to znoszą. Radzę więc takiemu, czy takiej, niech się uda do innego klasztoru i tam pracuje na zbawienie swojej duszy według miary swojego ducha.
Dokończenie poprzedniej myśli. Jak wreszcie podjęta sprawa doszła do skutku i stanął ten klasztor świętego Józefa. Jak wielkie przeciwieństwa i prześladowania powstały przeciw siostrom gdy włożyły habit. Jakie sama przeszła niezmierne cierpienia i pokusy, i jak z tego wszystkiego Pan ją zwycięsko wyprowadził na swoją cześć i chwałę.
1. Opuściwszy miasto, wracałam do swojego domu z wielkim weselem ducha, z całego serca i z ochotną wolą gotowa na wszystko, cokolwiek się spodoba Panu na mnie dopuścić. Ledwo wróciłam do domu, tego samego wieczoru nadeszło pozwolenie na fundację naszego klasztoru i Brewe rzymskie. Mocno byłam zdumiona tym dziwnym zbiegiem rzeczy. Wszyscy też, którym wiadomo było, w jaki naglący sposób Pan skłonił mnie do powrotu, nie mniej ode mnie się zdumiewali, przekonawszy się, jak koniecznie potrzebny był mój przyjazd i jak w pomyślnej chwili Pan mnie do domu sprowadził. Zastałam bowiem Biskupa, świętego ojca Piotra z Alkantary i pana bardzo pobożnego, który gościł u siebie tego świętego męża, bo dom jego dla sług Bożych zawsze stał otworem, dając im schronienie i opiekę.
2. Obaj podjęli starania u Biskupa o przyjęcie nowego klasztoru pod władzę i jego opiekę. Niemała to była łaska ze względu na zupełne ubóstwo fundacji, nie mającej posiadać żadnych dochodów, ale Biskup tak był przychylnie usposobiony dla dusz pragnących i gotowych bez podziału służyć Panu, że i nam od razu okazał wielką życzliwość. Odtąd zawsze klasztor nasz otaczał łaską i swoją opieką. Wszystko to i uzyskanie aprobaty biskupiej dla naszej fundacji, i zapewnienie jej poparcia i pomocy od różnych osób przez niego przychylnie dla nas usposobionych, było, mogę powiedzieć, dziełem tego świętego starca. Gdybym nie przyjechała na tę pomyślną chwilę, nie wiem – powtarzam -jak to wszystko byłoby doszło do skutku. Bo mąż ten święty krótko przebywał w mieście, niecały tydzień, o ile pamiętam. Do tego jeszcze wciąż był słaby i niezadługo potem Pan go zabrał do siebie. Na to tylko, mogłoby się zdawać, Pan w swojej boskiej łaskawości o tyle jeszcze przedłużył mu życie, ażeby doprowadził do końca tę sprawę. Bo już od dawna – przeszło od dwóch lat, jeśli się nie mylę – stan jego zdrowia był bardzo groźny.
3. Wszystko to robiło się w wielkim sekrecie, bo inaczej nic by się nie zrobiło, z powodu bardzo nieprzychylnego dla nas, jak się następnie okazało, usposobienia miasta. Zrządzeniem Bożym zachorował w tym czasie jeden z moich powinowatych. Żona jego była nieobecna, skutkiem czego chory w takim pozostawał opuszczeniu, że pozwolono mi przenieść się do niego i pielęgnować go. Ta moja nieobecność w klasztorze zakryła kroki i moje zachody wokół naszej sprawy i nikt w domu o nich się nie dowiedział. Ta i owa wprawdzie czegoś się domyślała, ale podejrzeniom tym nie dawano wiary. Rzecz dziwna, krewny mój tak długo chorował, ile było potrzeba dla załatwienia sprawy, a skoro było potrzeba, aby już był zdrów, to jest kiedy mnie było potrzeba być już wolną od posługi przy nim, a jemu dom opuścić i dla nas opróżnić, Pan natychmiast mu zdrowie przywrócił, tak iż sam nie mógł się nadziwić tak nagłemu swemu wyzdrowieniu.
4. Trudu i zachodu w tym czasie użyłam niemało. Musiałam jednocześnie doglądać chorego, biegać od jednego do drugiego dla otrzymania zatwierdzenia i robotników pilnować i naglić, aby prędzej kończyli urządzenie domu i przerobienie go na klasztor, bo w chwili mego przyjazdu wiele jeszcze brakowało do końca. Przyjaciółka moja nie była ze mną. Zdawało nam się, że lepiej, aby jej tu nie było, aby obecność jej przy tych robotach nie zwróciła na nie uwagi nieprzychylnych. Czułam, że wszystko zależy na jak największym pośpiechu z wielu różnych względów, a szczególnie dlatego, że w każdej chwili mogli mnie wezwać do klasztoru. Tak wielkie z tym wszystkim miałam utrapienia, że już myślałam, że to jest ten krzyż, zapowiedziany mi od Pana. Choć jednak zdawał mi się małym w porównaniu z tym wielkim, jakiego się po słowach Pańskich spodziewałam.
5. Gdy wreszcie wszystko już było gotowe, w sam dzień św. Bartłomieja, z łaski miłosierdzia Pańskiego, kilka wstępujących przywdziało habit. Najświętszy Sakrament został wprowadzony do naszego kościoła i klasztor ten, pod wezwaniem najchwalebniejszego naszego ojca, świętego Józefa, prawomocnie i z wszelkimi upoważnieniami władzy kościelnej został ustanowiony w roku tysiąc pięćset sześćdziesiątym drugim. Włożenia habitów ja dokonałam w obecności dwu sióstr z tamtego naszego domu chwilowo pozostających poza murami klasztoru. Dom, w którym urządziłyśmy nasz klasztor, kupiony był – jak mówiłam, dla lepszego ukrycia rzeczy – na imię mojego powinowatego. W nim on mieszkał w czasie swojej choroby i ja za upoważnieniem przy nim mieszkałam. W tym wszystkim jednak, nie chcąc ani w najmniejszym punkcie rozminąć się z posłuszeństwem, nie zrobiłam jednego kroku, nie zasięgnąwszy najpierw zdania uczonych teologów i w całej tej sprawie polegałam na ich zapewnieniu, że zamierzona fundacja wielki przyniesie pożytek całemu Zakonowi, a zatem choć zmuszona jestem działać potajemnie, ukrywać się przed swoimi przełożonymi, mogę przecież bezpiecznie robić co do mnie należy dla jej uskutecznienia. Gdyby mi powiedzieli, że jest w tym moim zamiarze choćby najmniejsza niedoskonałość, nie raz, ale tysiąc razy byłabym się wyrzekła tego klasztoru. Zdaje mi się, że mogę tak twierdzić z wszelką pewnością. Chociaż pragnęłam założenia tego klasztoru dla zupełnego odłączenia się od świata i jak najdoskonalsze zrealizowanie swojego powołania w ściślejszej klauzurze, zawsze jednak pragnęłam go z tym zastrzeżeniem, że gdybym się przekonała, iż byłoby większą chwałą Bożą wyrzec się go zupełnie, natychmiast wyrzekłabym się – jak to w innym zdarzeniu uczyniłam z zupełnym spokojem i swobodą ducha.
6. Teraz już czułam w sobie jakby zadatek chwały i radości niebieskiej, gdy widziałam Pana w Najświętszym Sakramencie wśród nas mieszkającego i te cztery ubogie sieroty, ale wielkie służebnice Boże, którym (przyjęłam je bez posagu) wstęp do tego świętego schronienia otworzyłam. Bo tego od początku chciałam i głównie miałam na myśli, by pierwsze zwłaszcza do tego domu wstępujące, były takiego ducha, iżby swoim przykładem założyły jakby fundament, na którym by się zbudowało to życie wysokiej doskonałości i modlitwy, które sobie za cel zakładałyśmy, i aby przez nie dokonało się takie dzieło, jakim rozumiałam dobrze, że dom ten być powinien, na większa chwałę Pańską, na godne uczczenie świętego szkaplerza chwalebnej Jego Matki. To było, powtarzam, najgorętsze moje pragnienie i dlatego radowałam się jego spełnieniem, widząc tak szczęśliwe jego początki. I to także wielką było dla mnie pociechą, że zdołałam wykonać to, co Pan szczególnie mi zalecił, że wzniosłam w tym mieście kościół pod wezwaniem chwalebnego świętego Józefa, jakiego tu przedtem nie było. Nie, iżbym sądziła, bym sama w tej sprawie cokolwiek zrobiła. Tej myśli nigdy nie miałam i nie mam, bo wiem, że wszystko to Pan czyni. Co w tej sprawie było mojego, to miało w sobie tyle niedoskonałości, że raczej, widzę to dobrze, jest tu o co mnie obwiniać, niż za co mi dziękować. Ale wielką przecież miałam z tego radość, że boska łaskawość mojego Pana raczyła mnie – choć tak grzeszną – użyć za narzędzie do tak wielkiej sprawy. I tak się czułam uszczęśliwiona, że w wielkim zachwyceniu modlitewnym jakbym od siebie odeszła.
7. Gdy już wszystko się skończyło, w trzy czy cztery godziny po dopełnieniu obrzędu, diabeł wydał mi walkę wewnętrzną, jak ją tu opowiem. Nasunął mi na myśl czy nie było to grzechem, co ja zrobiłam. Czy nie zgrzeszyłam przeciwko posłuszeństwu, podejmując tę fundację bez zgody i rozkazu Prowincjała, który, dobrze czułam, mógł się tym obrazić, że nie uprzedziwszy go, oddałam klasztor pod władzę Ordynariusza. Choć z drugiej strony, skoro sam odmówił uznania naszej fundacji, nie powinien, zdawało mi się, gniewać się o to, tym bardziej, że ja, co do siebie, nie zmieniałam uległości. I czy te zakonnice, które tu żyć mają, będą zadowolone z takiej ciasnoty i z tak ściślej klauzury? Czy nie zabraknie im chleba i pierwszych potrzeb do życia? Czy to nie szaleństwo z mojej strony, że wdałam się w taką sprawę, kiedy mogłam spokojnie żyć w swoim klasztorze? – Wielokrotne wyraźne rozkazy, jakie miałam od Pana, tyle zdań przychylnych i zachęt ze strony ludzi poważnych i uczonych, których rady zasięgałam, i tyle na ten cel prawie nieustannych, bo ponad dwa lata modlitw dusz pobożnych, wszystko to w tej chwili tak mi wyszło z pamięci, jak gdyby nigdy nie istniało. Pamiętam tylko, że ja tak chciałam i że tak mi się zdawało dobrze. Wszystkie cnoty i sama nawet wiara w zupełnym zostawały we mnie zawieszeniu. Nie miałam siły zdobyć się na żaden akt miłości czy nadziei na odparcie tylu ciosów nieprzyjaciela.
8. Jakże chcesz, szeptał mi jeszcze kusiciel, taka chora mieszkać w takiej ciasnocie? Skąd weźmiesz siły na taką surową pokutę? Na co było ci porzucać tamten dom, taki obszerny i wygodny, gdzie ci było tak dobrze, gdzie tyle miałaś dusz przyjaznych i życzliwych? A te, z którymi tutaj masz żyć, kto wie, czy będzie ci odpowiadało ich towarzystwo? Widocznie porwałaś się na rzecz ponad swoje siły, a teraz tylko rozpacz cię czeka. Diabeł sam do tego cię namówił, abyś straciła pokój i swobodę ducha, i w tej rozterce wewnętrznej stała się niezdolną do modlitwy i zatraciła swoją duszę. Takie i tym podobne podszepty diabelskie nieustannie cisnęły mi się do głowy, tak iż nie mogłam myśleć o czym innym. A przy tym w duszy smutek, zamęt i takie ciemności, że nie ma wyrazów na ich opisanie. Widząc siebie w takim stanie, poszłam nawiedzić Najświętszy Sakrament, chociaż i tam modlić się nie mogłam. Był to taki ucisk wewnętrzny, że śmiało go mogę porównać z konaniem śmiertelnym. Mówić o tym i zwierzyć się ze swojej męki nikomu nie śmiałam, bo jeszcze nie miałyśmy wyznaczonego dla nas spowiednika.
9. O Boże wielki, jakaż to nędza tego życia! Nie ma w nim trwałej pociechy, wszystko podlega odmianie. Przed chwilą jeszcze takie czułam uszczęśliwienie, że nie oddałabym go za żadne pociechy tej ziemi, a teraz to samo, co było przyczyną mojej radości, zamieniło się w taką mękę, iż nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. O, gdybyśmy chcieli z należną uwagą zastanowić się nad odmianami i przygodami tego życia, każdy nauczyłby się z własnego doświadczenia nie zwracać uwagi na wszelkie pociechy czy doczesne smutki. Śmiem twierdzić, że była to jedna z najboleśniejszych chwil, jakie przebyłam w swym życiu. Duch mój przeczuwał wszystkie cierpienia, jakie mnie jeszcze czekały, choć żadne z nich nie dorównałoby temu, które wówczas czułam, gdyby ono dłużej potrwało. Ale Pan nie dopuścił tego, by zbytnio przedłużyło się cierpienie biednej Jego służebnicy i jak nigdy w żadnym utrapieniu moim nie zostawił mnie samej, tak i w tym przybył mi na ratunek. Promieniem swojej światłości oświecił mnie i dał mi ujrzeć prawdę, iż cały ten niepokój był sprawą złego ducha, który mnie takimi swymi mamidłami chciał przerazić. Wtedy, zbierając w myśli wielkie te postanowienia służenia Panu i pragnienie cierpienia dla Niego powiedziałam sobie, że chcąc te postanowienia wykonać, nie powinnam szukać dla siebie spokoju. Ile poniosę trudu i mozołu, tyle też będę miała zasługi, a wszelkie cierpienia i strapienia wewnętrzne, gdy je przetrwam dla służby Bożej, posłużą mi za czyściec. Słowem, czego miałam się lękać? Wszak pragnęłam krzyża, czemuż więc go nie przyjąć, kiedy się pojawia taki dobry, kiedy im mocniej się sprzeciwia naturze, tym większy zysk z niego? Jakże więc miałoby mi zabraknąć odwagi do służenia Temu, któremu tyle jestem winna? Takimi i tym podobnymi myślami dodawszy sobie ducha i zadając sobie wielki gwałt, złożyłam przed Najświętszym Sakramentem przyrzeczenie, iż uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy, aby otrzymać pozwolenie przeniesienia się do tego domu, że i skoro będę mogła to uczynić z bezpiecznym sumieniem, ślubem się zobowiążę do klauzury.
10. Zaledwie wymówiłam te słowa, tejże chwili diabeł odszedł, pozostawiając mnie w spokoju i zadowoleniu wewnętrznym, które odtąd nigdy już mnie nie opuściły. Wszelkie surowości, jakie się zachowuje w tym domu, klauzura, praktyki pokutne i wszelkie inne umartwienia mają dla mnie słodycz niewypowiedzianą i wydają mi się lekkie. Takie tu niezmierne czuję uszczęśliwienie, że nieraz zapytuję siebie, gdzie na całym świecie mogłabym mieć rozkoszniejszy rodzaj życia. Nie wiem, czy to skutkiem tego wewnętrznego zadowolenia zdrowie teraz mam lepsze niż kiedykolwiek, czy też Pan – ze względu na to, że potrzeba i słuszność tego wymaga, bym się nie wyróżniała od innych – raczy to sprawiać na moją pociechę, że mogę, choć z trudnością, znosić na równi ze wszystkimi wszelkie zachowywane u nas umartwienia. Dość, że wszyscy, którym wiadome są z dawnych czasów ciągłe moje niemoce, nie mogą się nadziwić, skąd na to biorę siły. Chwała niech będzie Temu, który wszystko to sprawia i którego mocą nasza niemoc wszystko może!
11. Choć zmęczona przebytą walką, śmiałam się z diabła, gdy jasno się przekonałam, że była to jego sprawa. Na to Pan dopuścił na mnie to przejście, abym z niego poznała, jak wielką mi w tym łaskę uczynił i od jakiej mnie męki zachował, że od czasu jak jestem zakonnica, a jestem nią od dwudziestu ośmiu lat, nigdy ani na chwilę nie doznałam na sobie, co to znaczy niezadowolenie ze swego powołania, i na to także, abym za dostrzeżeniem u którejś ze swoich sióstr podobnej pokusy, nie gorszyła się z niej, ale umiała nad nią się ulitować i ją pocieszyć. Gdy już ta burza minęła, sadziłam, że będę mogła się nieco posilić i pójść na spoczynek, gdyż bardzo go potrzebowałam, bo prawie całą noc oka nie zmrużyłam. Kilka nocy poprzednich także zeszło mi na różnych kłopotach i troskach, a i we dnie również mocno byłam strudzona przez różne prace, ale mi odpocząć nie dano. Skoro rozeszła się wieść o tym, co u nas się stało, wielkie w całym mieście i w naszym klasztorze powstało wrzenie i jak już wyżej wspomniałam, słuszne poniekąd były ku temu powody. Natychmiast Przeorysza przysłała mi rozkaz, bym się natychmiast stawiła w klasztorze. Jak tylko otrzymałam tę wiadomość, bez zwłoki pożegnałam swoje siostry mocno zasmucone, i poszłam. Wiedziałam dobrze, że czeka mnie nie lada utrapienia. Rzecz jednak była już zrobiona, więc mało się troszczyłam o resztę. Pomodliłam się, wzywając Pana na pomoc, błagając mojego ojca, świętego Józefa, by mnie przyprowadził z powrotem do swego domu, i ofiarując jemu wszystko, co będę miała do zniesienia, bardzo uradowana, że mi się nadarza sposobność cierpienia dla Pana i Jego służby. Byłam pewna, że skoro się zjawię, będę wrzucona do karceru, z czego przyznaję, byłabym bardzo zadowolona, gdyż nie potrzebowałabym z nikim rozmawiać i mogłabym nieco odpocząć na samotności, jak tego wielką czułam potrzebę po takim strudzeniu różnymi sprawami i ludźmi.
12. Przełożona wszakże, gdy przyszłam i zdałam jej sprawę o sobie, nieco złagodniała. Zgromadzenie jednak wezwało Prowincjała, pozostawiając sprawę do jego rozeznania. Gdy przyszedł, zostałam wezwana na sąd, z wielkim rozradowaniem wewnętrznym, iż dane mi jest nieco cierpieć dla miłości Pana, skoro czułam, że w tej sprawie nic nie zawiniłam przeciw Jego Boskiemu Majestatowi ani przeciw Zakonowi, któremu owszem, tak byłam oddana, że dla niego ochotnie i śmierć poniosłabym. O wzrost jego starałam się ze wszystkich swoich sił i niczego goręcej nie pragnęłam nad to, by zakwitnął znowu w całej swej pierwotnej doskonałości. Przypomniałam sobie sąd, któremu poddał się Pan Jezus, i czułam dobrze, jak wobec niego ten mój sąd jest niczym. Upokorzyłam się, jak gdybym w istocie była bardzo winną, bo i taką się wydawałam tym, którzy nie znali powodów i całego sposobu mego postępowania. Prowincjał dał mi surowe napomnienie, choć nie tak surowe jak na nie zasługiwał rzekomy mój występek i jak tego spodziewać się mogłam po ciężkich, jakie do niego zaniesiono na mnie oskarżeniach. Ja nie powiedziałam ani słowa na uniewinnienie siebie, bo takie z góry miałam postanowienie. Prosiłam go tylko o przebaczenie, pokutę i żeby się na mnie nie gniewał.
13. W niektórych rzeczach widziałam jasno, że obwiniają mnie niesłusznie, na przykład, że zrobiłam to wszystko przez próżność, dla pokazania się, rozgłosu i tym podobne rzeczy. Ale w innych za to punktach nie mogłam nie uznać słuszności czynionych mi zarzutów, mianowicie: że jestem gorsza od innych; że kiedy nie umiałam zachowywać wiernie reguły w tym klasztorze, gdzie ona w tak wielkim jest poszanowaniu, jakże teraz śmiem przechodzić do innego domu, pod surowszą regułę? że daję zgorszenie ludowi; że zaprowadzam nowości. Wszystko to nie sprawowało mi najmniejszego zamieszania ani żalu, chociaż starałam się zachować postawę skruszoną, aby się nie zdawało, że słowa ich lekceważę. Na koniec kazał mi wytłumaczyć się przed zgromadzeniem z mego postępowania. Musiałam więc posłuchać.
14. Mając w duszy zupełny spokój, przy pomocy Pańskiej w taki sposób zdałam sprawę ze wszystkiego, że ani Prowincjał ani zgromadzone siostry nie znaleźli nic za co mogliby mnie potępić. Później jeszcze na osobności tłumaczyłam się przed nim dokładniej. Tak go zadowoliły moje objaśnienia, że obiecał mi, iż da mi pozwolenie przejścia do nowego klasztoru, skoro tylko miasto się uspokoi, bo w tej chwili wzburzenie w całym mieście było wielkie, jak zaraz opowiem.
15. Trzeciego czy czwartego dnia po tych wypadkach, zwierzchnik i kilku radnych miasta oraz kilku członków kapituły zebrali się na radę i zgodnie uchwalili, że nowy klasztor pod żadnym warunkiem nie może być cierpiany. Widoczna grozi z jego powodu szkoda miastu, dlatego trzeba usunąć Najświętszy Sakrament i na wszelki sposób położyć koniec istnieniu nowej fundacji. Zwołali następnie wszystkie Zakony, po dwóch teologów z każdego, aby każdy wypowiedział swoje zdanie. Jedni milczeli, inni nas potępiali, potem wszyscy uchwalili, że klasztor powinien być bezzwłocznie zburzony. Jeden tylko teolog z Zakonu św. Dominika, choć także nam był przeciwny – wprawdzie nie samemu założeniu klasztoru, ale pozostawieniu go bez dochodów – wystąpił w naszej obronie. Przedstawiał, że nie jest to rzecz, którą by się godziło tak od razu potępiać i niszczyć, że trzeba tu dojrzalszego zastanowienia, że nic nie nagli, że zresztą sprawa ta należy do sądu Biskupa. Tymi i tym podobnymi słowami znacznie uspokoił wzburzone umysły. W pierwszej chwili taka była powszechna zapamiętałość, że prawdziwie dziwić się można, jakim sposobem nie wykonali natychmiast swojego zamiaru na zgubę naszej fundacji. W końcu stało się to, co się stać miało i co się Panu podobało, gdyż przeciwko Jego woli niczego nie mogli uczynić nasi przeciwnicy. Zapewne, w tym, co czynili, nie było z ich strony obrazy Bożej, bo zdawało im się, że powody mają słuszne i chwalebne, gdyż powodowali się gorliwością. Ale ja przez nich dużo wycierpiałam i wraz ze mną wszyscy ci, którzy mi sprzyjali, choć ich było niewielu, a którzy dotkliwe z tego powodu mieli do zniesienia prześladowanie.
16. Tak wielkie było wrzenie wśród ludzi, że o niczym innym nie mówiono, tylko o nas. Wszyscy potępiali mnie i nachodzili Prowincjała i moją przełożoną, aby mnie ukarali. To, co na mnie mówiono, tak mało mnie obchodziło, jak gdyby nic nie mówiono, owszem, raczej zdaje mi się, cieszyłam się z tej swojej niesławy. Bałam się tylko o dom, żeby nie został zburzony i nad tym bardzo cierpiałam, jak niemniej i nad tym, że ci, którzy mnie popierali, tak są przez ludzi szarpani i z mojego powodu przechodzą utrapienia. Gdybym miała nieco żywej wiary, nie zakłóciłoby mi to wszystko spokoju wewnętrznego. Ale wystarczyło małe uchybienie przeciw jednej cnocie, aby tym samym i inne osłabły, i jakby posnęły. Byłam więc w wielkim smutku przez te dwa dni, w które się odbywały te publiczne zgromadzenia. Aż oto w tym swoim strapieniu usłyszałam Pana, mówiącego do mnie te słowa: Czego się lękasz? czy nie wiesz, że jestem wszechmogący? I dał mi zapewnienie, że dom nie będzie zburzony. Wielka więc była moja radość. Miasto wniosło sprawę ze swoimi zarzutami przed Radę Królewską. Skutkiem tego przyszedł stamtąd rozkaz zarządzenia ścisłego badania, co i jak się stało.
17. Wszczął się wielki proces. Miasto wysłało swoich przedstawicieli na dwór królewski. Również nasz klasztor powinien był wystać swoich, ale nie miałam za co i nie wiedziałam, co robić. Pan zaradził potrzebie. Prowincjał nie zabronił mi zajmować się tą sprawą. Jako mąż pobożny i sprzyjający wszystkiemu, co dobre, choć nie popierał jej, nie chciał jej przecież przeszkadzać, a że zwlekał z upoważnieniem mnie do przeniesienia się do nowego domu, nie było to przez niechęć, tylko dlatego że chciał doczekać, aż się wszystko uspokoi i ułoży. Tymczasem tamte służebnice Boże pozostawały same, i więcej modlitwami swymi przyczyniały się do pomyślnego obrotu sprawy, niż ja wszystkimi rokowaniami, choć one mnie dużo zachodu kosztowały. Chwilami zdawało się, że wszystko przepadło. Raz mianowicie podczas nieobecności Prowincjała i na dzień przed jego przyjazdem Przeorysza zakazała mi wszelkich dalszych starań, co znaczyło porzucić wszystko. Zaniosłam wtedy błaganie do Boga i powiedziałam Mu: Panie, to nie mój dom, ale dla Ciebie jest założony, teraz więc kiedy nie ma kto starać się o niego, Ty, Panie, nim się zajmij. Po tej modlitwie tak mi było spokojnie i wesoło na sercu, jak gdybym cały świat miała na swoje usługi do pilnowania tej sprawy. Pewna byłam pomyślnego jej skutku.
18. Pewien kapłan, wielki sługa Boży, gorliwy zwolennik wszystkiego, co ma związek z doskonałością chrześcijańską, który i przedtem zawsze mnie popierał, udał się na dwór dla doglądania naszej sprawy i wiele czasu jej poświęcił. Podobnie i ten świątobliwy pan – o którym już kilkakrotnie mówiłam – bardzo gorliwie zajmował się naszą sprawą i na wszelki sposób jej bronił, nie zważając na wielkie, jakie z tego powodu musiał znosić kłopoty i prześladowania. Zawsze i we wszystkim miałam w nim prawdziwego ojca i mam dotąd. Taką w tych naszych rzecznikach Pan wzbudzał w tej sprawie gorliwość, że każdy uznawał ją za własną, jakby chodziło w niej o własne ich życie lub honor. W istocie zaś o nic innego im nie chodziło, tylko o to, że broniąc tej sprawy widzieli obronę służby i chwały Pańskiej. Podobnie i tego kapłana, o którym było wyżej, a który także był jednym z tych, co nam sprzyjali, Pan Bóg bardzo widocznie wspierał w tym, co czynił w naszej obronie. Biskup posłał go od siebie na jedno wielkie zgromadzenie, na którym radzono o naszym klasztorze. Był tam sam jeden przeciw wszystkim, a jednak za pomocą pewnych zręcznych sposobów, których użył w swojej mowie, zdołał ich w końcu na chwilę ułagodzić i tym sposobem – choć ani on, ani nikt inny nie potrafiłby wówczas na długo uśmierzyć tej zapamiętałości, z jaką wciąż na nowo domagali się zburzenia klasztoru – przynajmniej zyskało się na czasie. Był to ten sam sługa Boży, który dawał siostrom habity i wprowadzał do nas Najświętszy Sakrament, za co niemałe wycierpiał prześladowanie. Wojna ta trwała blisko pół roku. Wszystkie utrapienia, przez jakie przeszło się w tym czasie, po szczególe opowiadać byłoby za długo.
19. Dziwiłam się tej zawziętości, z jaka diabeł tak wszystkie swoje siły wytężał przeciwko garstce słabych kobiet i jakim sposobem większość mogła dojść do wniosku, że dwanaście zakonnic z Przeorysza, bo nigdy ich nie ma być więcej – mówię to do tych, którzy się temu postanowieniu sprzeciwiali – i to prowadzących tak surowe i ukryte życie, mogą całemu miastu wyrządzić tak wielką szkodą. Czy dla nich w tym szkoda czy zysk, to już ich własna sprawa. Ale żeby przynosiły szkodę miastu, na to, zdawałoby się, trudno wynaleźć rozsądny dowód. Oni jednak tyle ich wynaleźli, że z dobrym sumieniem taką nam wojnę wytaczali. W końcu jednak zrobili ustępstwo. Zgadzali się na ustanowienie i dalsze istnienie klasztoru, ale pod warunkiem, że będzie miał dochody. Ja tak już byłam znękana tą ciągła targanina, a więcej jeszcze widokiem przykrości, jakie z tego powodu ponosili nasi rzecznicy, że raczej dla ich spokoju niż dla naszego, zdawało mi się, że nie będzie w tym nic złego, gdy tymczasowo póki się to wzburzenie nie uspokoi, przyjmiemy dochody, a po jakimś czasie upatrzywszy właściwą porę, ich się pozbędziemy. Chwilami nawet, będąc tak nędzną i niedoskonałą, wmawiałam w siebie, że taką musi być wola Pana, skoro bez tego nie można dojść do pomyślnego końca. Dlatego skłaniałam się już do przyjęcia tego warunku.
20. Lecz w noc poprzedzającą dzień, w którym miało się ostatecznie omówić i przyjąć ugodę, która już była przygotowana przez obie strony, gdy byłam na modlitwie, Pan powiedział do mnie, bym tego nie czyniła, bo gdy raz zgodzimy się na posiadanie dochodów, potem już nam nie pozwolą się z tego wycofać. Dodał przy tym jeszcze inne przestrogi. Tego samego wieczoru ukazał mi się święty Piotr z Alkantary, który już nie żył. Przed śmiercią jeszcze dowiedziawszy się o wielkich przeciwieństwach i prześladowaniach, jakie znosimy, napisał do mnie, że cieszy się bardzo, iż nowa fundacja takie napotyka trudności i przeszkody. Gdyż jest to znak, iż Pan będzie miał z tego klasztoru bardzo wielką chwałę, skoro diabeł tak zawzięcie stara się wstrzymać jego założenie. Tylko bym żadną miarą nie zgodziła się na posiadanie dochodów. Przestrogę tę dwa czy trzy razy jeszcze w tym liście powtarzał, zapewniając mnie, że jeśli tylko tego dotrzymam, wszystko się skończy pomyślnie. Po śmierci widziałam go już dwa razy, jaśniejącego niewypowiedzianą chwałą. Widok jego nie miał dla mnie nic przerażającego, przeciwnie, wielką mnie napełnił radością, bo ukazywał mi się w ciele chwalebnym, otoczony jasnością niebieską, od której mnie samej dziwnie jasno się zrobiło w duszy. Za pierwszym swoim ukazaniem się pamiętam, jak między innymi opisując mi wielką swoją szczęśliwość powiedział, że szczęśliwa pokuta, za którą takiej chwały dostąpił.
21. Mówiłam już o tym, zdaje mi się, na innym miejscu, więc tu powtarzać nie będę. To tylko powiem, że za trzecim razem ukazał mi się z twarzą surową i tylko te słowa mi powiedział, abym w żaden sposób nie przyjmowała dochodów i dlaczego nie chcę posłuchać jego rady? – to powiedziawszy znikł. Mocno mnie przeraziło to widzenie i następnego dnia opowiedziałam wszystko temu pobożnemu panu – bo do niego zawsze najpierw się udawałam, gdyż najbardziej ze wszystkich nami się zajmował – dodając, że pod żadnym warunkiem nie powinnyśmy zgodzić się na dochody. Niech raczej proces toczy się dalej. On miał silniejsze w tym punkcie postanowienie niż ja i bardzo się z tego, co mu powiedziałam ucieszył. Później też przyznał mi, że bardzo niechętnie prowadził rozmowy, co do tego warunku.
22. Gdy już sprawa wracała na właściwe tory, wtedy znowu weszła jej w drogę pewna osoba bardzo poważna. W najlepszej intencji wystąpiła z wnioskiem, by o tej kwestii zadecydowali teologowie. Stąd nowe dla mnie niepokoje, bo kilku z tych, którzy nas popierali, zgodziło się na ten wniosek. Ze wszystkich zawikłań, jakimi diabeł krzyżował moje zamiary, przyznaję, że to było mi najtrudniejsze do strawienia, ale i tym razie, jak we wszystkich poprzednich trudnościach, Pan przyszedł mi w pomoc. Trudno mi w tym treściwym opowiadaniu dokładnie zdać sprawę ze wszystkich utrapień, jakie wycierpiałam w ciągu tych dwóch lat, od pierwszych początków naszego klasztoru aż do jego ukończenia. Najtrudniejsze było pierwsze i ostatnie pół roku.
23. Gdy tymczasem miasto już się nieco uspokoiło, teolog, który od początku nas popierał, dominikanin, choć nieobecny, zręcznym swoim za nami pośrednictwem wspaniałą oddał nam przysługę. Przedtem Pan go sprowadził do nas w chwili, kiedy jego pomoc bardzo nam była potrzebna i bardzo też okazała się skuteczna. Prawie mogłoby się zdawać, że Opatrzność Boża po to jedynie do nas go przyprowadziła, bo jak potem sam mi mówił, żadnego nie miał w naszym mieście interesu, a o potrzebie naszej dowiedział się tylko przypadkiem. Pozostał w mieście tyle czasu, jak długo był nam potrzebny, potem odjechał. Odjeżdżając, potrafił różnymi drogami przekonać naszego Ojca Prowincjała, aby dał pozwolenie dla mnie i kilku siostrom, choć tak szybkie wydanie tego pozwolenia wydawało się rzecze niemożliwą, by mi wolno było wreszcie przenieść się do nowego domu, dla utrzymania chóru i nauczania sióstr już tam mieszkających. Była to dla mnie chwila nieopisanej radości, gdy na koniec znalazłam się w tym błogosławionym domu Świętego Józefa.
24. Zanim przekroczyłam próg klasztoru, weszłam do kościoła na modlitwę. Tam wpadłszy jakby w zachwycenie, ujrzałam Chrystusa Pana, jak z wielką miłością mnie witał, wkładając mi koronę na głowę i dziękując mi za to, co uczyniłam dla Jego Matki. Innym razem, gdy po Komplecie byłyśmy wszystkie w chórze na modlitwie, ukazała mi się Najświętsza Panna, jaśniejąca chwalą niebieską, odziana w biały płaszcz, którym nas wszystkie okrywała. Objawiła mi wysoki stopień chwały, do którego Pan podniesie dusze, służące Jemu w tym domu.
25. Wraz z zaprowadzeniem nabożeństwa w naszym kościele, lud z wielką pobożnością zaczął się do niego garnąć. Przyjęłyśmy nowe siostry. Powoli też Pan odmieniał serca tych, którzy nas prześladowali, iż zaczęli gorliwie nas popierać i znosić nam jałmużnę. W taki sposób pochwalając to, co przedtem tak potępiali. Z czasem wszyscy zaniechali dalszego prowadzenia procesu, przyznając, że ten nasz dom musi być dziełem Bożym, gdyż mimo tak gwałtownego oporu, jednak z woli Boskiego Majestatu Jego przyszedł do skutku. I rzecz pewna, że dziś nie ma już nikogo, kto by sądził, że roztropniej byłybyśmy postąpiły, gdybyśmy zaniechały naszego zamiaru. Zewsząd, z największą troskliwością o nasze potrzeby, nadsyłają nam jałmużnę. Nie chodzimy po kweście, nikogo o nic nie prosimy. Pan pobudza litościwe serca, tak iż z własnej woli nas wspierają i nigdy nie cierpimy niedostatku. Mam nadzieję w Panu, iż tak będzie zawsze. Liczba sióstr w każdym klasztorze zawsze będzie niewielka, wiec jeśli tylko wiernie będą czyniły co powinny, jak to czynią te dzisiejsze z łaski i miłosierdzia Pańskiego, pewna jestem, że nie będzie im niczego co potrzebne brakować. Nie będą nikomu naprzykrzać się ani też nie będą ciężarem. Pan sam będzie się o nie starał, jak to czyni dotąd.
26. Niewypowiedzianą jest dla mnie pociechą, to że dane mi jest mieszkać w tym domu pośród dusz tak oderwanych od świata. Nie znają one innej troski tylko tę, jak czynić coraz wyższe postępy w służbie Bożej. Samotność jest dla nich rozkoszą. Odwiedziny, chociażby najbliższych, sprawują im przykrość, chyba że znajdą w nich pobudkę do coraz gorętszej miłości Boskiego Oblubieńca. Nikt też nie odwiedza tego domu, tylko tacy, którzy sami, jak one, płoną ogniem Bożej miłości i pomnożenia jej w sobie pragną. Inaczej ani przyjemności im nie zrobią, ani jej tu dla siebie nie znajda. Innego przedmiotu rozmowy te święte dusze nie znają tylko o Bogu. Kto by mówił im o czym innym, tego one nie zrozumieją ani on ich nie zrozumie. Trzymamy się Reguły Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel, całej i nie złagodzonej, jak ją uporządkował kardynał Hugo tytułu świętej Sabiny, a Papież Innocenty IV zatwierdził w roku 1248, w piątym roku swego pontyfikatu.
27. Sądzę, że wszystkie utrapienia, jakie wycierpiałyśmy, dobrze się opłaciły. Prawda, że obecny nasz rodzaj życia ma w sobie pewną surowość. Nigdy nie jemy mięsa, chyba w koniecznej potrzebie. Osiem miesięcy w roku zachowujemy ścisły post i inne surowości, jak je przepisuje Reguła pierwotna. Ale siostry uważają, że tego jeszcze mało, dlatego innym jeszcze oddają się umartwieniom, potrzebnym, jak nam się zdawało, do doskonalszego wypełnienia samej Reguły. Ufam w Panu, że da tym początkom wzrost i pomnożenie, jak mi to sam w boskiej swojej dobroci obiecał.
28. Drugi dom zamierzony przez tą świętą służebnicę Bożą, o której mówiłam, również znalazł łaskę u Pana i stanął szczęśliwie w mieście Alkala. Nie brakowało i jemu wielkich przeciwności, a jego założyciele ciężkie wycierpieli utrapienia. Wiem, że zachowuje się w nim ścisłą obserwę, według tej naszej pierwotnej Reguły. Niech Pan sprawi, aby wszystko to było na cześć i chwałę Jego i Najświętszej Maryi Panny, której szkaplerz nosimy, amen.
29. Boję się, czy nie znudziłam waszej miłości, tak szeroko opisując historię powstania naszego klasztoru. W porównaniu jednak z mnóstwem utrapień, które towarzyszyły jego założeniu i dziwnych w przeprowadzeniu tej sprawy zrządzeń Pańskich, opis mój jest raczej za krótki. Wielu świadków na to wszystko patrzyło i może je potwierdzić pod przysięga. Dlatego też na miłość Boga proszę, jeśli wasza miłość będzie uważał za właściwe, podrzeć wszystko co tu napisałam, to proszę zachować wszystko, co dotyczy tego klasztoru. Gdy umrę, daj to siostrom, które po mnie będą. Wszystkim, ile ich w następnych czasach tu przyjdzie, doda to wielkiej odwagi w służbie Bożej i pobudzi je do gorliwej pracy, aby nie upadło to, co się tak szczęśliwie zaczęło, ale coraz wyżej rosło, gdy z tego pisania dowiedzą się, jak wielkie rzeczy boska łaskawość Pana w tych początkach uczyniła za sprawą takiej, jaką ja jestem, nędznej i grzesznej istoty. I kiedy Pan w założeniu tego klasztoru taką okazał szczególną i widoczną łaskę i swoją opiekę, że ciężko zgrzeszyłaby każda i surową ściągnęłaby na siebie karę Bożą, gdyby zaczęła opuszczać się w tej doskonałości, której Pan sam tutaj taki dał początek. On sprawił to, cudowną swoją łaską, że dusze poddane dzisiaj tej Regule, tak ochotnie ją pełnią i dają widoczny dowód, że można nosić to jarzmo nie tylko bez utrudzenia, ale i ze słodyczą. Dusza znajdzie tu pomoc do życia i postępu duchowego, pragnąca w oderwaniu od świata i na samotności cieszyć się samym tylko Oblubieńcem Chrystusem. Bo to jest, czego nasze siostry powinny nade wszystko pragnąć, by zawsze były same z Nim samym. Niechaj pamiętają, by ich nigdy nie było więcej w jednym domu niż trzynaście. Zdaniem wielu, których się radziłam, ta liczba jest najwłaściwsza. Sama też z własnego doświadczenia przekonałam się, że inaczej trudno jest zachować w zgromadzeniu ducha naszego Zakonu i żyć z jałmużny, nie naprzykrzając się nikomu. Niechaj wierzą tej, która z wielkim trudem i wsparta modlitwami wielu starała się wszystko urządzić tak, aby było jak najlepiej. A że tak jest najlepiej, o tym przekonać może to, że przez te kilka lat, odkąd zamieszkałyśmy w tym domu, w takim tu żyjemy wszystkie zadowoleniu i weselu wewnętrznym, bez żadnej przykrości i w lepszym zdrowiu niż przedtem. Komu by zaś to życie nasze wydawało się zbyt surowe, niech o to wini swoją własną małoduszność, a nie to, co tu zachowujemy, gdyż osoby wątłe i słabego zdrowia, mocą tylko ducha, który je ożywia, z taką łatwością to znoszą. Radzę więc takiemu, czy takiej, niech się uda do innego klasztoru i tam pracuje na zbawienie swojej duszy według miary swojego ducha.