Księga Życia - Strona 8 z 43 - Dumanie.pl - blog osobisty | o. Mariusz Wójtowicz OCD

Księga Życia

parallax background
fot. rtve.es

 

Rozdział VI



Opowiada, jak wielką łaskawość Pań jej okazał, że zgodziła się na tak wielkie cierpienia, jak wybrała sobie chwalebnego świętego Józefa za pośrednika i orędownika i jak wielką korzyść odniosła z tego nabożeństwa.

1. Po tych czterech dniach nasilonego ataku choroby, takie mi pozostały nieznośne boleści, że Panu samemu wiadomo, ile od nich wycierpiałam. Język sobie sama pokaleczyłam na strzępy. Gardło od długiego nie przyjmowania żadnego pokarmu i od wielkiej niemocy, które mnie dławiło, tak miałam zaschłe, że kropli wody przełknąć nie mogłam. Cała byłam jakby rozbita, z niewypowiedzianym zawrotem głowy. Cierpienia tych dni do takiego mnie stanu doprowadziły, że całe ciało miałam skurczone i leżałam zwinięta w kłębek, nie mogąc ruszyć ani ramieniem, ani ręką, ani głową. Byłam cała bezwładna, cudzą tylko siłą poruszana, jakby umarła. W jednym tylko palcu prawej ręki, o ile pamiętam, miałam jeszcze władzę. Otaczający nie wiedzieli jak przystąpić do mnie, bo tak byłam zbolała na całym ciele, że najmniejszego dotknięcia znieść nie mogłam. W prześcieradle tylko podnosili mnie, trzymając je za cztery końce. Trwało to aż do Wielkanocy. To jedno mnie pokrzepiało, że gdy nikt mnie nie ruszał, bóle częstokroć ustawały. Każda, najmniejsza ulga już mi się wydawała wyzdrowieniem, bo bałam się, aby mi w końcu nie zabrakło cierpliwości. Wielka też była moja radość, gdy przez chwilę nie czułam tak przenikliwych i nieustających boleści. Choć ciągle jeszcze niewypowiedziane cierpiałam udręki za każdym powrotem ostrych dreszczów, bardzo silnej podwójnej febry czwartaczki, którą miałam.

2. Pragnęłam wtedy tak gorąco wrócić do klasztoru, że na prośby moje tam mnie zaniesiono. Czekano umarłej, powitano jednak jeszcze duszę mającą w sobie, ale z ciałem gorzej niż umarłym. Aż przykro było na nie patrzeć. Tak niesłychanie było wycieńczone, że wyrazić trudno – pozostały z niego same tylko kości. W takim stanie, jak już mówiłam, zostawałam przeszło osiem miesięcy, ale sparaliżowanie ze stopniowym polepszaniem trwało blisko trzy lata. Gdy już mogła pełzać na czworakach, z radością dziękowałam Bogu. Wszystkie te cierpienia zniosłam z wielkim poddaniem się woli Bożej, a nawet, z wyjątkiem pierwszych, i z weselem, bo wszystkie późniejsze wydawały mi się jakby niczym w porównaniu z tymi boleściami i mękami, które cierpiałam z początku. Byłam w zupełnej zgodzie z wolą Bożą, chociażby mnie w takim stanie pozostawił na zawsze. Jedynym, zdaje mi się, powodem, dla którego pragnęłam wyzdrowieć, była chęć oddawania się na samotności modlitwie wewnętrznej w sposób, jaki mi był ukazany, bo w infirmerii nie miałam do tego możności. Spowiadałam się bardzo często, mówiłam prawie ustawicznie o Bogu. Siostry wszystkie były tym zbudowane i zdumiewały się nad cierpliwością, jakiej Pan mi użyczał. Bo rzeczywiście, gdyby nie to, że pochodziły z łaski Jego Majestatu, zdawałoby się rzeczą nieprawdopodobną, z takim weselem znosić tak wielkie cierpienia.

3. Wielkim była dla mnie dobrodziejstwem łaska, której mi Bóg użyczył, dając mi ducha modlitwy wewnętrznej. Przez nią poznałam, na czym zasadza się Jego miłość, gdyż w krótkim czasie ujrzałam rodzące się we mnie nowe cnoty, które zaraz wymienię, choć jeszcze słabe, skoro nie zdołały utrzymać mnie na drodze sprawiedliwości. Nie mówiłam źle o nikim, choćby w rzeczy najmniejszej, ale raczej miałam we zwyczaju tłumaczyć każdego, kogo przy mnie obmawiano, pamiętając zawsze o tej zasadzie, że nie powinnam ani z przyjemnością słuchać, ani sama mówić tego o innych, czego nie chciałabym, by o mnie mówiono. Trzymałam się mocno tej zasady, ile razy zdarzyła się do tego okazja, choć nie z taką doskonałością, bym niekiedy, w nagłym, jakim zdarzeniu nie uchybiła w czymkolwiek. Zwykły mój sposób postępowania był taki. Towarzyszki moje i osoby, z którymi przebywałam, tak zdołałam nakłonić, iż również ten zwyczaj przejęły. Stąd zaczęto mówić o mnie, że gdzie ja jestem, tam każdy ma plecy bezpieczne i takąż samą od obmowy obronę miał bliźni u wszystkich, z którymi żyłam w przyjaźni albo miałam pokrewieństwo, albo, którzy nauk moich słuchali. W innych jednakże rzeczach wiem dobrze, że zdam Bogu liczbę ze złego przykładu, jaki im dawałam. Oby mi Boski Majestat Jego raczył odpuścić, bo w wielu wypadkach byłam dla innych przyczyną do złego. Jakkolwiek intencja moja nie była nigdy tak niegodziwą, jakim się potem okazał uczynek.

4. Pozostało mi dawne moje zamiłowanie do samotności. Lubiłam zastanawiać się nad rzeczami Bożymi i rozmawiać o Bogu. I ile razy znalazłam sposobność do takiej rozmowy, większe z niej miałam zadowolenie i pociechę, niż z całej wytworności – czyli, prawdę mówiąc, jałowości – rozmów światowych. Do Komunii i do spowiedzi bardzo często przystępowałam i gorąco pragnęłam do nich przystępować. Z rozkoszą czytałam dobre książki. Najgłębszą miałam skruchę, ile razy zdarzyło mi się, w czym obrazić Boga. Nieraz, pamiętam, bałam się przystąpić do rozmyślania, wiedząc, że na nim poczuję niewypowiedziany ból za to, że Go obraziłam. Ból ten w późniejszym czasie jeszcze bardziej się wzmagał i do takiego stopnia dochodził, że nie wiem, do czego mogłabym przyrównać to cierpienie. Nigdy jednak ani w najmniejszej cząstce ból ten nie pochodził z bojaźni, lecz skutkiem rozważania tych łask, jakich mi Pan użyczał na modlitwie. Widziałam, bowiem, jak wiele byłam Mu winna, a jak źle Mu się wywdzięczam. Znieść tego nie mogłam i gorzko sobie wymawiałam te rzewne łzy, jakie nad przewinieniami swoimi wylewałam, kiedy małą w sobie widziałam poprawę. Ani żadne moje postanowienia, ani pokuty, jakie w takich zdarzeniach sobie zadawałam, nie zdołały mnie powstrzymać od nowych upadków. Łzy te wydawały mi się obłudne i wina znowu po nich popełniona tym większa mi się przedstawiała, że widziałam dobrze, jak wielką łaskę Pan mi czyni, dając mi dar łez i tak wielką skruchę. Starałam się wyspowiadać jak najprędzej i czyniłam ze swej strony, zdaje mi się, co mogłam, aby łaskę u Boga odzyskać. Przyczyna wszystkiego złego było to, że nie wyrwałam go z korzeniem, że nie porzucałam okazji, a także i to, że od spowiedników małą miałam pomoc. Gdyby mnie, bowiem ostrzegli o niebezpieczeństwie, w jakim zostawałam, i o obowiązku zaniechania tych kontaktów ze światem, bez wątpienia jak sądzę, byłabym się poprawiła. Bo żadną miarą nie zniosłabym tego, bym miała choćby jeden dzień świadomie żyć w jasno poznanym grzechu śmiertelnym. Wszystkie te oznaki rosnącej we mnie bojaźni Bożej przyszły mi z modlitwą wewnętrzną. Największą z nich i najszczęśliwszą była ta, że miałam bojaźń jakoby pochłoniętą w miłości, bo myśl o karze zupełnie mi się nie nasuwała. Przez cały czas tej ciężkiej choroby, pilnie czuwałam nad swoim sumieniem, o ile chodziło o uchronienie się grzechów śmiertelnych. O Boże!… Pragnęłam zdrowia, abym lepiej mogła służyć Panu, a ono właśnie stało się przyczyną mojego nieszczęścia!

5. Widząc się zniedołężniałą w tak młodym wieku, opuszczoną przez ziemskich lekarzy, postanowiłam uciec się do lekarzy niebieskich, aby oni mnie uzdrowili, bo gorąco pragnęłam zdrowia. Jakkolwiek, bowiem z weselem znosiłam chorobę, i owszem, nieraz miewałam tę myśl, że gdybym zdrowa będąc, miała zasłużyć sobie na potępienie, lepiej mi pozostać chorą, to jednak zdawało mi się, że w zdrowiu lepiej będę mogła służyć Bogu. Tak to sami siebie łudzimy, nie chcąc zdać się całkowicie na wszelkie zrządzenia Pana, który lepiej wie, co dla nas lepsze.

6. Zaczęłam, więc zamawiać Msze św. i odprawiać w tej intencji różne nabożeństwa powszechnie przyjęte i zatwierdzone. Innych nabożeństw nigdy nie lubiłam, jak je odprawiają niektórzy, zwłaszcza niewiasty, z różnymi ceremoniami. Ja takich wymysłów nie cierpiałam, choć one w nich miały nabożne swoje upodobanie. Później się okazało, że są to rzeczy niedobre i trącące zabobonem. Wybrałam sobie za orędownika i patrona chwalebnego świętego Józefa, któremu się polecałam. I poznałam jasno, że jak w tej potrzebie, tak i w innych jeszcze ważniejszych, w których chodziło o cześć moją i zatracenie duszy, Ojciec ten mój i Patron wybawił mnie i więcej mi dobrego uczynił niż sama prosić umiałam. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek aż do tej chwili prosiła go, o jaką rzecz, której by mi nie wyświadczył. Jest to rzecz zdumiewająca, jak wielkie rzeczy Bóg mi uczynił za przyczyną tego chwalebnego Świętego. Z ilu niebezpieczeństw na ciele i na duszy mnie wybawił. Innym Świętym, rzec można, dał Bóg łaskę wspomagania nas w tej lub innej potrzebie, temu zaś chwalebnemu Świętemu, jak o tym wiem z własnego doświadczenia, dał władzę wspomagania nas we wszystkich. Chciał nas Pan przez to zapewnić, że jak był mu poddany na ziemi jako opiekunowi i mniemanemu swemu ojcu, który miał prawo Mu rozkazywać – tak i w niebie czyni wszystko, o cokolwiek on Go prosi. Przekonali się o tym i inni, którym poradziłam, aby się jemu polecili. I coraz więcej jest już takich, którzy go czczą i wzywają, doznając na sobie tej prawdy.

7. Starałam się obchodzić jego święto z wszelką, na jaką się zdobyć mogłam, uroczystością. Ale było w tym więcej próżności niż ducha, bo starałam się, by wszystko było piękne i wytworne, choć z dobrą intencją. W tym jednak było zło, że gdy Pan dawał mi łaskę uczynienia czegoś dobrego, dobro to było pełne niedoskonałości i uchybień. Do złego zaś, do próżności, do wytworności z wielką się zręcznością i pilnością przykładałam. Niech mi Pan zechce odpuścić. Pragnęłabym wszystkich pociągnąć do pobożnej czci tego chwalebnego Świętego, wiedząc z długoletniego doświadczenia, jak wielkie dobra on może wyjednać nam u Boga. Nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo, kto by prawdziwe miał do niego nabożeństwo i szczególną mu cześć oddawał, a nie osiągnął coraz większych korzyści w cnocie. On, bowiem w sposób dziwnie skuteczny wspomaga każdą duszę, która się mu poleca. Od wielu już lat, o ile pamiętam, co roku w dzień jego święta proszę go, o jakąś łaskę i zawsze ją otrzymuję. A jeśli prośba moja jest w czymś niewłaściwa, on ją zawsze sprostuje dla większego mego dobra.

8. Gdybym miała ku temu upoważnienie, chętnie opisałabym ze wszystkimi szczegółami łaski, przez tego chwalebnego Świętego mnie i innym uczynione, lecz nie chcąc uczynić więcej nad to, co mi kazano. Wielu rzeczy pobieżnie tylko dotykam i krócej opisuję, niżbym chciała, a znowu nad innymi dłużej się rozwodzę niż potrzeba. Słowem, w tym jak we wszystkim dobrym, brak mi należytego rozsądku. Proszę tylko na miłości Boga każdego, kto by mi nie wierzył, niech spróbuje, a z własnego doświadczenia przekona się, jak dobra i pożyteczna to rzecz, polecać się temu chwalebnemu Patriarsze i go czcić. Szczególnie dusze oddane modlitwie wewnętrznej powinny go ustawicznie wzywać z ufnością i miłością. Nie rozumiem, jak można pomyśleć o Królowej Aniołów i o tych latach, które przeżyła z Dzieciątkiem Jezus, a nie dziękować zarazem świętemu Józefowi za poświęcenie, z jakim wówczas ich oboje opieką swoją otaczał. Kto nie znalazł jeszcze mistrza, który by go nauczył modlitwy wewnętrznej, niech sobie tego chwalebnego Świętego weźmie za mistrza i przewodnika, a pod wodzą jego nie zbłądzi. Obym tylko ja nie zbłądziła, że się odważyłam o nim mówić! Bo choć głośno mówię o swojej dla niego czci i nabożeństwie, to jednak w należytym jemu służeniu i w naśladowaniu jego przykładu zawsze byłam niewierna. On, w swej łaskawości sprawił to, że podniosłam się z łoża boleści i znowu mogłam chodzić, a ja, w swej nędzy łaski tej na złe użyłam.

9. Kto by uwierzył, że tak prędko znowu upaść miałam po tylu łaskach Bożych? Pomimo że Boski Majestat zaczynał mnie darzyć cnotami, które same przez się pobudzały mnie do służenia Jemu. Pomimo że na krótko przedtem widziałam siebie jakoby już umarłą i w tak wielkim niebezpieczeństwie potępienia. Pomimo że Pan tylko, co był mnie wskrzesił na duszy i na ciele, ku zdumieniu tych, którzy mnie już mieli za umarłą, a teraz widzieli mnie żywą! Czemu to się dzieje, Panie mój, że musimy żyć na tej ziemi zasłanej tyloma niebezpieczeństwami? W chwili, gdy to piszę, zdaje mi się, że z łaski miłosierdzia Twego mogłabym powiedzieć ze św. Pawłem, choć nie tak doskonałym sercem jak on, że już nie ja żyję, ale Ty, Stworzycielu mój, żyjesz we mnie. Bo już od kilku lat, o ile pojąć zdołam, podtrzymujesz mnie ręką swoją. I widzę w sobie pragnienie i postanowienie wielokrotnie czynem potwierdzone także w ciągu tych lat, by nie czynić nigdy niczego, choćby w rzeczy najmniejszej, co by było przeciwne Twojej woli, choć zapewne w wielu rzeczach nieświadomie obrażam Twój Majestat. I nie ma, zdaje mi się takiej rzeczy, której bym, gdy mi się sposobność do niej nadarzy, dla Twojej miłości wahała się podjąć ochotnym sercem, i w niejednej sytuacji Ty mnie wspomogłeś, abym rzecz podjętą szczęśliwie zdołała wykonać. Nie kocham świata ani żadnej rzeczy, która jego jest i nic mnie ucieszyć nie może, tylko to, co od Ciebie i z Ciebie jest, a wszystko inne uważam za ciężki krzyż. Być może, że się mylę i że nie ma we mnie tego, co mówię, ale Ty widzisz, Panie mój, że o ile rozumiem siebie, nie kłamię. Lękam się jednak i nie bez słusznego powodu, bym nie była znowu opuszczona przez Ciebie, bo wiem dobrze, jak niedaleko sięga moje męstwo i jak mała jest we mnie cnota, jeślibyś Ty, Panie, ustawicznie mi jej nie dodawał i nie wspierał mnie, abym od Ciebie się nie oddaliła. I daj Boże, bym już teraz nie była opuszczona przez Ciebie, by wszystko to, co tu mówię o sobie dobrego, nie było złudzeniem! Nie rozumiem, jak możemy kochać to życie, tak ze wszech miary niepewne! Zdawało mi się rzeczą niepodobną, bym, kiedy tak daleko odeszła od Ciebie, ale że tyle razy Cię opuściłam, nie mogę nie lękać się o siebie, gdyż skoro tylko na chwilę odstąpiłeś ode mnie, tejże chwili całym ciężarem swoim upadałam na ziemię. Bądź błogosławiony na wieki, że choć ja opuszczałam Ciebie, Ty nigdy mnie nie opuściłeś tak zupełnie, bym nie powstała znowu z upadku, bo Ty za każdym razem podałeś mi rękę. Tylko, że ja nieraz przyjąć jej nie chciałam ani usłuchać głosu Twego, gdy mnie po wiele razy wołałeś, jak zaraz opowiem.

 

Rozdział VI



Opowiada, jak wielką łaskawość Pań jej okazał, że zgodziła się na tak wielkie cierpienia, jak wybrała sobie chwalebnego świętego Józefa za pośrednika i orędownika i jak wielką korzyść odniosła z tego nabożeństwa.

1. Po tych czterech dniach nasilonego ataku choroby, takie mi pozostały nieznośne boleści, że Panu samemu wiadomo, ile od nich wycierpiałam. Język sobie sama pokaleczyłam na strzępy. Gardło od długiego nie przyjmowania żadnego pokarmu i od wielkiej niemocy, które mnie dławiło, tak miałam zaschłe, że kropli wody przełknąć nie mogłam. Cała byłam jakby rozbita, z niewypowiedzianym zawrotem głowy. Cierpienia tych dni do takiego mnie stanu doprowadziły, że całe ciało miałam skurczone i leżałam zwinięta w kłębek, nie mogąc ruszyć ani ramieniem, ani ręką, ani głową. Byłam cała bezwładna, cudzą tylko siłą poruszana, jakby umarła. W jednym tylko palcu prawej ręki, o ile pamiętam, miałam jeszcze władzę. Otaczający nie wiedzieli jak przystąpić do mnie, bo tak byłam zbolała na całym ciele, że najmniejszego dotknięcia znieść nie mogłam. W prześcieradle tylko podnosili mnie, trzymając je za cztery końce. Trwało to aż do Wielkanocy. To jedno mnie pokrzepiało, że gdy nikt mnie nie ruszał, bóle częstokroć ustawały. Każda, najmniejsza ulga już mi się wydawała wyzdrowieniem, bo bałam się, aby mi w końcu nie zabrakło cierpliwości. Wielka też była moja radość, gdy przez chwilę nie czułam tak przenikliwych i nieustających boleści. Choć ciągle jeszcze niewypowiedziane cierpiałam udręki za każdym powrotem ostrych dreszczów, bardzo silnej podwójnej febry czwartaczki, którą miałam.

2. Pragnęłam wtedy tak gorąco wrócić do klasztoru, że na prośby moje tam mnie zaniesiono. Czekano umarłej, powitano jednak jeszcze duszę mającą w sobie, ale z ciałem gorzej niż umarłym. Aż przykro było na nie patrzeć. Tak niesłychanie było wycieńczone, że wyrazić trudno – pozostały z niego same tylko kości. W takim stanie, jak już mówiłam, zostawałam przeszło osiem miesięcy, ale sparaliżowanie ze stopniowym polepszaniem trwało blisko trzy lata. Gdy już mogła pełzać na czworakach, z radością dziękowałam Bogu. Wszystkie te cierpienia zniosłam z wielkim poddaniem się woli Bożej, a nawet, z wyjątkiem pierwszych, i z weselem, bo wszystkie późniejsze wydawały mi się jakby niczym w porównaniu z tymi boleściami i mękami, które cierpiałam z początku. Byłam w zupełnej zgodzie z wolą Bożą, chociażby mnie w takim stanie pozostawił na zawsze. Jedynym, zdaje mi się, powodem, dla którego pragnęłam wyzdrowieć, była chęć oddawania się na samotności modlitwie wewnętrznej w sposób, jaki mi był ukazany, bo w infirmerii nie miałam do tego możności. Spowiadałam się bardzo często, mówiłam prawie ustawicznie o Bogu. Siostry wszystkie były tym zbudowane i zdumiewały się nad cierpliwością, jakiej Pan mi użyczał. Bo rzeczywiście, gdyby nie to, że pochodziły z łaski Jego Majestatu, zdawałoby się rzeczą nieprawdopodobną, z takim weselem znosić tak wielkie cierpienia.

3. Wielkim była dla mnie dobrodziejstwem łaska, której mi Bóg użyczył, dając mi ducha modlitwy wewnętrznej. Przez nią poznałam, na czym zasadza się Jego miłość, gdyż w krótkim czasie ujrzałam rodzące się we mnie nowe cnoty, które zaraz wymienię, choć jeszcze słabe, skoro nie zdołały utrzymać mnie na drodze sprawiedliwości. Nie mówiłam źle o nikim, choćby w rzeczy najmniejszej, ale raczej miałam we zwyczaju tłumaczyć każdego, kogo przy mnie obmawiano, pamiętając zawsze o tej zasadzie, że nie powinnam ani z przyjemnością słuchać, ani sama mówić tego o innych, czego nie chciałabym, by o mnie mówiono. Trzymałam się mocno tej zasady, ile razy zdarzyła się do tego okazja, choć nie z taką doskonałością, bym niekiedy, w nagłym, jakim zdarzeniu nie uchybiła w czymkolwiek. Zwykły mój sposób postępowania był taki. Towarzyszki moje i osoby, z którymi przebywałam, tak zdołałam nakłonić, iż również ten zwyczaj przejęły. Stąd zaczęto mówić o mnie, że gdzie ja jestem, tam każdy ma plecy bezpieczne i takąż samą od obmowy obronę miał bliźni u wszystkich, z którymi żyłam w przyjaźni albo miałam pokrewieństwo, albo, którzy nauk moich słuchali. W innych jednakże rzeczach wiem dobrze, że zdam Bogu liczbę ze złego przykładu, jaki im dawałam. Oby mi Boski Majestat Jego raczył odpuścić, bo w wielu wypadkach byłam dla innych przyczyną do złego. Jakkolwiek intencja moja nie była nigdy tak niegodziwą, jakim się potem okazał uczynek.

4. Pozostało mi dawne moje zamiłowanie do samotności. Lubiłam zastanawiać się nad rzeczami Bożymi i rozmawiać o Bogu. I ile razy znalazłam sposobność do takiej rozmowy, większe z niej miałam zadowolenie i pociechę, niż z całej wytworności – czyli, prawdę mówiąc, jałowości – rozmów światowych. Do Komunii i do spowiedzi bardzo często przystępowałam i gorąco pragnęłam do nich przystępować. Z rozkoszą czytałam dobre książki. Najgłębszą miałam skruchę, ile razy zdarzyło mi się, w czym obrazić Boga. Nieraz, pamiętam, bałam się przystąpić do rozmyślania, wiedząc, że na nim poczuję niewypowiedziany ból za to, że Go obraziłam. Ból ten w późniejszym czasie jeszcze bardziej się wzmagał i do takiego stopnia dochodził, że nie wiem, do czego mogłabym przyrównać to cierpienie. Nigdy jednak ani w najmniejszej cząstce ból ten nie pochodził z bojaźni, lecz skutkiem rozważania tych łask, jakich mi Pan użyczał na modlitwie. Widziałam, bowiem, jak wiele byłam Mu winna, a jak źle Mu się wywdzięczam. Znieść tego nie mogłam i gorzko sobie wymawiałam te rzewne łzy, jakie nad przewinieniami swoimi wylewałam, kiedy małą w sobie widziałam poprawę. Ani żadne moje postanowienia, ani pokuty, jakie w takich zdarzeniach sobie zadawałam, nie zdołały mnie powstrzymać od nowych upadków. Łzy te wydawały mi się obłudne i wina znowu po nich popełniona tym większa mi się przedstawiała, że widziałam dobrze, jak wielką łaskę Pan mi czyni, dając mi dar łez i tak wielką skruchę. Starałam się wyspowiadać jak najprędzej i czyniłam ze swej strony, zdaje mi się, co mogłam, aby łaskę u Boga odzyskać. Przyczyna wszystkiego złego było to, że nie wyrwałam go z korzeniem, że nie porzucałam okazji, a także i to, że od spowiedników małą miałam pomoc. Gdyby mnie, bowiem ostrzegli o niebezpieczeństwie, w jakim zostawałam, i o obowiązku zaniechania tych kontaktów ze światem, bez wątpienia jak sądzę, byłabym się poprawiła. Bo żadną miarą nie zniosłabym tego, bym miała choćby jeden dzień świadomie żyć w jasno poznanym grzechu śmiertelnym. Wszystkie te oznaki rosnącej we mnie bojaźni Bożej przyszły mi z modlitwą wewnętrzną. Największą z nich i najszczęśliwszą była ta, że miałam bojaźń jakoby pochłoniętą w miłości, bo myśl o karze zupełnie mi się nie nasuwała. Przez cały czas tej ciężkiej choroby, pilnie czuwałam nad swoim sumieniem, o ile chodziło o uchronienie się grzechów śmiertelnych. O Boże!… Pragnęłam zdrowia, abym lepiej mogła służyć Panu, a ono właśnie stało się przyczyną mojego nieszczęścia!

5. Widząc się zniedołężniałą w tak młodym wieku, opuszczoną przez ziemskich lekarzy, postanowiłam uciec się do lekarzy niebieskich, aby oni mnie uzdrowili, bo gorąco pragnęłam zdrowia. Jakkolwiek, bowiem z weselem znosiłam chorobę, i owszem, nieraz miewałam tę myśl, że gdybym zdrowa będąc, miała zasłużyć sobie na potępienie, lepiej mi pozostać chorą, to jednak zdawało mi się, że w zdrowiu lepiej będę mogła służyć Bogu. Tak to sami siebie łudzimy, nie chcąc zdać się całkowicie na wszelkie zrządzenia Pana, który lepiej wie, co dla nas lepsze.

6. Zaczęłam, więc zamawiać Msze św. i odprawiać w tej intencji różne nabożeństwa powszechnie przyjęte i zatwierdzone. Innych nabożeństw nigdy nie lubiłam, jak je odprawiają niektórzy, zwłaszcza niewiasty, z różnymi ceremoniami. Ja takich wymysłów nie cierpiałam, choć one w nich miały nabożne swoje upodobanie. Później się okazało, że są to rzeczy niedobre i trącące zabobonem. Wybrałam sobie za orędownika i patrona chwalebnego świętego Józefa, któremu się polecałam. I poznałam jasno, że jak w tej potrzebie, tak i w innych jeszcze ważniejszych, w których chodziło o cześć moją i zatracenie duszy, Ojciec ten mój i Patron wybawił mnie i więcej mi dobrego uczynił niż sama prosić umiałam. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek aż do tej chwili prosiła go, o jaką rzecz, której by mi nie wyświadczył. Jest to rzecz zdumiewająca, jak wielkie rzeczy Bóg mi uczynił za przyczyną tego chwalebnego Świętego. Z ilu niebezpieczeństw na ciele i na duszy mnie wybawił. Innym Świętym, rzec można, dał Bóg łaskę wspomagania nas w tej lub innej potrzebie, temu zaś chwalebnemu Świętemu, jak o tym wiem z własnego doświadczenia, dał władzę wspomagania nas we wszystkich. Chciał nas Pan przez to zapewnić, że jak był mu poddany na ziemi jako opiekunowi i mniemanemu swemu ojcu, który miał prawo Mu rozkazywać – tak i w niebie czyni wszystko, o cokolwiek on Go prosi. Przekonali się o tym i inni, którym poradziłam, aby się jemu polecili. I coraz więcej jest już takich, którzy go czczą i wzywają, doznając na sobie tej prawdy.

7. Starałam się obchodzić jego święto z wszelką, na jaką się zdobyć mogłam, uroczystością. Ale było w tym więcej próżności niż ducha, bo starałam się, by wszystko było piękne i wytworne, choć z dobrą intencją. W tym jednak było zło, że gdy Pan dawał mi łaskę uczynienia czegoś dobrego, dobro to było pełne niedoskonałości i uchybień. Do złego zaś, do próżności, do wytworności z wielką się zręcznością i pilnością przykładałam. Niech mi Pan zechce odpuścić. Pragnęłabym wszystkich pociągnąć do pobożnej czci tego chwalebnego Świętego, wiedząc z długoletniego doświadczenia, jak wielkie dobra on może wyjednać nam u Boga. Nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo, kto by prawdziwe miał do niego nabożeństwo i szczególną mu cześć oddawał, a nie osiągnął coraz większych korzyści w cnocie. On, bowiem w sposób dziwnie skuteczny wspomaga każdą duszę, która się mu poleca. Od wielu już lat, o ile pamiętam, co roku w dzień jego święta proszę go, o jakąś łaskę i zawsze ją otrzymuję. A jeśli prośba moja jest w czymś niewłaściwa, on ją zawsze sprostuje dla większego mego dobra.

8. Gdybym miała ku temu upoważnienie, chętnie opisałabym ze wszystkimi szczegółami łaski, przez tego chwalebnego Świętego mnie i innym uczynione, lecz nie chcąc uczynić więcej nad to, co mi kazano. Wielu rzeczy pobieżnie tylko dotykam i krócej opisuję, niżbym chciała, a znowu nad innymi dłużej się rozwodzę niż potrzeba. Słowem, w tym jak we wszystkim dobrym, brak mi należytego rozsądku. Proszę tylko na miłości Boga każdego, kto by mi nie wierzył, niech spróbuje, a z własnego doświadczenia przekona się, jak dobra i pożyteczna to rzecz, polecać się temu chwalebnemu Patriarsze i go czcić. Szczególnie dusze oddane modlitwie wewnętrznej powinny go ustawicznie wzywać z ufnością i miłością. Nie rozumiem, jak można pomyśleć o Królowej Aniołów i o tych latach, które przeżyła z Dzieciątkiem Jezus, a nie dziękować zarazem świętemu Józefowi za poświęcenie, z jakim wówczas ich oboje opieką swoją otaczał. Kto nie znalazł jeszcze mistrza, który by go nauczył modlitwy wewnętrznej, niech sobie tego chwalebnego Świętego weźmie za mistrza i przewodnika, a pod wodzą jego nie zbłądzi. Obym tylko ja nie zbłądziła, że się odważyłam o nim mówić! Bo choć głośno mówię o swojej dla niego czci i nabożeństwie, to jednak w należytym jemu służeniu i w naśladowaniu jego przykładu zawsze byłam niewierna. On, w swej łaskawości sprawił to, że podniosłam się z łoża boleści i znowu mogłam chodzić, a ja, w swej nędzy łaski tej na złe użyłam.

9. Kto by uwierzył, że tak prędko znowu upaść miałam po tylu łaskach Bożych? Pomimo że Boski Majestat zaczynał mnie darzyć cnotami, które same przez się pobudzały mnie do służenia Jemu. Pomimo że na krótko przedtem widziałam siebie jakoby już umarłą i w tak wielkim niebezpieczeństwie potępienia. Pomimo że Pan tylko, co był mnie wskrzesił na duszy i na ciele, ku zdumieniu tych, którzy mnie już mieli za umarłą, a teraz widzieli mnie żywą! Czemu to się dzieje, Panie mój, że musimy żyć na tej ziemi zasłanej tyloma niebezpieczeństwami? W chwili, gdy to piszę, zdaje mi się, że z łaski miłosierdzia Twego mogłabym powiedzieć ze św. Pawłem, choć nie tak doskonałym sercem jak on, że już nie ja żyję, ale Ty, Stworzycielu mój, żyjesz we mnie. Bo już od kilku lat, o ile pojąć zdołam, podtrzymujesz mnie ręką swoją. I widzę w sobie pragnienie i postanowienie wielokrotnie czynem potwierdzone także w ciągu tych lat, by nie czynić nigdy niczego, choćby w rzeczy najmniejszej, co by było przeciwne Twojej woli, choć zapewne w wielu rzeczach nieświadomie obrażam Twój Majestat. I nie ma, zdaje mi się takiej rzeczy, której bym, gdy mi się sposobność do niej nadarzy, dla Twojej miłości wahała się podjąć ochotnym sercem, i w niejednej sytuacji Ty mnie wspomogłeś, abym rzecz podjętą szczęśliwie zdołała wykonać. Nie kocham świata ani żadnej rzeczy, która jego jest i nic mnie ucieszyć nie może, tylko to, co od Ciebie i z Ciebie jest, a wszystko inne uważam za ciężki krzyż. Być może, że się mylę i że nie ma we mnie tego, co mówię, ale Ty widzisz, Panie mój, że o ile rozumiem siebie, nie kłamię. Lękam się jednak i nie bez słusznego powodu, bym nie była znowu opuszczona przez Ciebie, bo wiem dobrze, jak niedaleko sięga moje męstwo i jak mała jest we mnie cnota, jeślibyś Ty, Panie, ustawicznie mi jej nie dodawał i nie wspierał mnie, abym od Ciebie się nie oddaliła. I daj Boże, bym już teraz nie była opuszczona przez Ciebie, by wszystko to, co tu mówię o sobie dobrego, nie było złudzeniem! Nie rozumiem, jak możemy kochać to życie, tak ze wszech miary niepewne! Zdawało mi się rzeczą niepodobną, bym, kiedy tak daleko odeszła od Ciebie, ale że tyle razy Cię opuściłam, nie mogę nie lękać się o siebie, gdyż skoro tylko na chwilę odstąpiłeś ode mnie, tejże chwili całym ciężarem swoim upadałam na ziemię. Bądź błogosławiony na wieki, że choć ja opuszczałam Ciebie, Ty nigdy mnie nie opuściłeś tak zupełnie, bym nie powstała znowu z upadku, bo Ty za każdym razem podałeś mi rękę. Tylko, że ja nieraz przyjąć jej nie chciałam ani usłuchać głosu Twego, gdy mnie po wiele razy wołałeś, jak zaraz opowiem.